Funeris zszedł na sam dół, cały czas mając przeświadczenie, że towarzysze podążają za nim. Pokonał ostatnie stopnie krętych schodów i znalazł się na kawałku wolnej przestrzeni, która przechodziła w krótki korytarz i dalej jakąś salę. Gdy stanął na samym dole, czekał chwilę na resztę, lecz nikt się nie pojawiał. Mijały nieznośnie długie sekundy wyczekiwania, gdy spoglądał to na schody, to na korytarz, nie wiedząc skąd ma się spodziewać czegokolwiek. Zebrał w sobie szczyptę magicznej energii, skumulował ją w lewej dłoni i uniósł ją nad głowę, wypowiadając słowo Elisash. Dracoński wyraz zadziałał jak katalizator i po chwili nad aniołem pojawiła się niewielka migocząca kula, która rozświetlała najbliższą okolicę. Funeris nie dostrzegł niczego szczególnego w najniższym poziomie schodów, korytarz też wyglądał zwyczajnie. Na schodach, gdzie przed dosłownie sekundami stali jego towarzysze, jego przyjaciel i ukochana, nie było teraz nikogo. Widział wyraźnie pnące się w górę stopnie, lecz nie mógł za nic w świecie spostrzec nawet śladów tych, z którymi tutaj przybył. Jakby zniknęli, wyparowali, bądź po prostu zmienili zdanie i teleportowali się do domów. Niezbyt rozumiejąc, pochwycił mocniej Nelthariona, wyglądając za załom, badając przejście. Uznał, że nie ma co mitrężyć i ruszył w głąb. Po ledwie kilku metrach skręcił łagodnie w prawo i wyszedł do okrągłej sali, która musiała robić za coś w rodzaju kantyny, gdyż znajdowały się tutaj rzędy ław i niewielka wysepka gospodarcza, gdzie pewnie rozdawano posiłki. Na ścianach wisiały insygnia królewskich oddziałów szturmowych, tzw. "pacyfikatorów". Hetman koronny zawsze posyłał ich do boju, gdy trzeba było stłamsić jakieś zarzewie konfliktu, zrównać z ziemią zbuntowaną wioskę, czy przejść szturmem przez zdobyte już miasto. Byli świetni w grabieniu, paleniu, gwałceniu i rabowaniu. A teraz siedzieli tutaj wszyscy, czekając jakby na kogoś.
- Patrzcie, obudził się wreszcie - powiedział setnik pacyfikatorów, wstając zza swojej lawy i podając Ci prawicę. Zaprowadził do siebie i wskazał wolne miejsce tuż obok siebie, pośród elity oddziału, najzajadlejszych wojowników królewskiego wojska jego wysokości Meaneba.
- No, opowiadaj, mistrzu - powiedział jeden z nich, ten łysy z szarfą przewiązaną wokół szyi. Chudy, żylasty, o dziwnych oczach i nieprzyjemnych uśmiechu. Oblizał się nieznośnie i puścił oczko w stronę kumpla z prawej, który szturchnął go przyjacielsko.
- O czym, panowie? - odezwał się wreszcie Funeris, nie bardzo rozumiejąc co się tutaj dzieje. Obrócił się za siebie i popatrzał po sali, próbując rozeznać się w tej dziwnej sytuacji. Instynktownie już skręcił nieco barkami, żeby skrzydła nie przesłaniały mu widoku, lecz... nie miał skrzydeł. Serce na moment mu stanęło, przestając pompować krew do całego ciała. On tylko spokojnie, nie dając po sobie niczego poznać, odwrócił się w stronę kompanii. Zbladł nagle, czując przerażenie.
- No o tym, jak torturowałeś i gwałciłeś tę szlachciankę. Jak jej tam było? Pantarii? Antarii? No tego Wieczorka - rzucił dowódca. Ryknął śmiechem, a za nim ryknęła cała kompania. Po chwili cała sala nie mogła powstrzymać się od gromkiego i szczerego rozbawienia, uderzając pięściami w stoły i domagając się opowieści. Funeris nie rozumiał nic, w głowie miał pustkę.
- Spokojnie, skarbie, spokojnie. To musiała być jakaś iluzja, pewnie potężna, ale tylko iluzja. Jesteś teraz tutaj ze mną, nic Ci się już nie stanie, obiecuję. - Przytulił swoją narzeczoną i tak jak to miał w zwyczaju, okrył ją swoimi skrzydłami. Evening poczuła się przez moment bezpieczna, odseparowana w tym kokonie od reszty świata, od całego tego zła dziejącego się wokół. Po krótkiej chwili błogości poczuła jednak, że coś jest nie tak. Od Funerisa biła miłość, ale było to uczucie jakby blade, na swój sposób rozgrzane do czerwoności, ale dziwnym blaskiem. Nie było to to samo, co czuła, gdy spędzali we dwoje długie wieczory, leżąc w ciepłej pościeli, rozmawiając albo nie odzywając się w ogóle, delektując się sobą. Czuła jakiś dziwny dystans, sztuczność. Nie potrafiła tego nazwać.
Lucas chwilę wspinał się na sam szczyt, regularnie pokonując kolejne metry liny. Szczyt studni był coraz bliżej, zakonnik czuł już świeży oddech nocnego nieba na swojej twarzy. Niebo gwieździło się przepięknie, rozświetlając nieboskłon tysiącami niewielkich światełek. Człowiek wreszcie wygramolił się na sam szczyt, przewiesił przez ocembrowanie i runął jak długi na zieloną trawę porastającą ziemię wokół. Z przymkniętymi oczami, wyrównując oddech, uderzyła go wrzawa. Wrzawa wiwatującego tłumu, który skandował imię Lucasa Paladina, czempiona turnieju. Rycerz otworzył nieśmiele oczy i spostrzegł, że znajduje się na trawiastym placu. Wokół niego zbudowano trybuny, na których siedzieli ubrani kolorowo ludzie, wiwatujący i cieszący się. Jedli obwarzanki, trzymali kufle piwa i miodu. Wszędzie paliły się pochodnie, a jarmark trwał w najlepsze. W niedalekiej odległości od Lucasa, dosłownie do jakieś dziesięć metrów, znajdowały się inne studnie, z których zaczęli wychodzić inni odziani w stal rycerze. Nieco zawiedzeni, że to Lucas wydostał się pierwszy, mimo wszystko radowali się. Jeden z nich podszedł do niego od tyłu, klepiąc go po ramieniu i mówiąc serdecznie:
- No, przyjacielu. Myślałem, że tym razem Cię pokonam. - Tego głosu nie dało się pomylić z żadnym innym. Spokojny, wyrachowany, obyty. Głos serdecznego kompana, przyjaciela, brata zakonnego. Gdy odwrócił się w jego stronę ujrzał najpierw stalowy napierśnik z wymalowanym nań Radawnem, herbem rodu Venatio, a potem twarz samego Funerisa, którego ślepe oczy zdradzały przerażającą pustkę i nicość. Rozgwieżdżone niebo nad ich głowami miało w sobie więcej życia niż te blade i nieznośne spojrzenie wielkiego wojownika.