- Jak będziesz stał w jednym punkcie, nie ruszając żadną z kończyn, to zamarzniesz szybciej, niż zmówisz modlitwę do Zartata. Rusz głową, Gornie, potem rusz swoim ciałem, a wszyscy przeżyjemy przynajmniej tę noc - powiedział Poeta, rozkładając przy ogniu kulbakę, na której miał zamiar oprzeć głowę. Spał w gorszych warunkach, w gorszym towarzystwie, z lepszymi jednak perspektywami. Ongiś przejmował się jedynie tym, czy rano palenisko będzie się tliło, czy z dobytku zostanie co nieco, albo czy nocą zwierz żaden nie nadejdzie. Właśnie, zwierz. Wilk, niedźwiedź, kreshar... Ale nie demon, który przybył tutaj z otchłani, by rąbać, truć, palić i mordować. Demon, który stał paladynowi na drodze ku stworzeniu tego świata lepszym. Choć odrobinę.
Lucas zajmował się Patty, a on starał się zasnąć. Owinął się derką, miecz ułożył przy boku i zamknął oczy. Słyszał rozmowy, różne odgłosy dobiegające z boku.
Myśli zaprzątał mu widok palącej się chaty. Matka z czwórką małych dzieci, stojąca twardo przed nimi, zasłaniająca szkraby swoja spódnicą. Jakby to miało pomóc... Demon wparował przez niedomknięte drzwi, mając na toporze większą część krwi Andrzeja, głowy rodziny. Kępki jego włosów zostały zlepione w lepką masę, trzymając się na czerwonej posoce. Wyszczerbione nieco ostrze lśniło w blasku świec, które paliły się wewnątrz. Nie mrugnął. Podszedł trzy kroki, mała Aniela pisnęła przeciągle, lecz urwała, gdy krew zalała jej twarz. Ciało matki zostało przerąbane na pół, plamiąc sporą część pomieszczenia. Potwornie silne uderzenie po prostu rozłupało postawną kobietę, niczym klocek drewna na pieńku. Tobby, najstarszy, mający jakieś siedem lat, chciał zareagować w przypływie niewinnej i naiwnej odwagi. Jedyne czego pragnął, to bronić swoich trzech sióstr i pomścić matkę. Padł pod miażdżącym kopnięciem, opadł na ścianę już ze złamanym kręgosłupem. Sparaliżowany całkowicie, z uciekającymi siłami, widział jak ogrzy demon masakruje biedne dziewczynki. Jak wznosi swój topór, jak opuszcza go we wściekłym i gardłowym krzyku, jak pozbawia ludzi nadziei. Ostatnią bierze w oblepione juchą ręce i po prostu rozrywa na pół, nadziewając na swój diabelski róg.
W tym momencie Funeris otworzył oczy. Rozejrzał się, dostrzegł dwójkę towarzyszy i Gorna, który majaczył gdzieś tam na swojej warcie. Nie minęło chyba dużo czasu, polana nie spaliły się doszczętnie, a z kupki obok ogniska ubyło ich ledwie kilka. Poeta wstał i podłożył kilka sztuk do paleniska, by na powrót rozniecić ogień i dać nieco ciepła wędrowcom. Dał znać Gornowi, że idzie się rozejrzeć. Przeszedł za załom muru, wychodząc z komnaty na tej kondygnacji, gdzie rozbili swój mały obóz. Blask ogniska rozpraszał się na ciemnym kamieniu, z zewnątrz nikt by nie poznał, że gdzieś tam tli się ogień, ogrzewając czwórkę wędrowców. Kinraya gdzieś zniknęła, ale nią chwilowo paladyn nie zaprzątał sobie głowy. Przewiązał się pasem z mieczem i ruszył przed siebie. Szybko dotarł do wąskich schodów, które prowadziły na górę. Umazane posoką, lepiące się i śmierdzące śmiercią. Na jednym ze stopni górna część ciała rozerwanej dziewczynki. Zamknął oczy, otwierając dopiero po chwili. Czysto. Niczego tutaj nie ma. Przecież to nawet nie musiało się zdarzyć. Fakt, wszyscy zostali wymordowani, ale niekoniecznie w ten sposób. Ciała bezwiednie leżące na stosie nie należały do nikogo, kogo znał. Tego należało się trzymać. Na szczycie schodów zawiało. Wyjście na krużganki ukazało plac wewnątrz warowni. Teraz nieco zaśnieżony, zwłaszcza w zacienionych miejscach, gdzie kiedyś rzędami stały beczki i wozy. Teraz pusto. Obezwładniająca, przejmująca cisza...