Kompanie sunęła dalej. Przecięła pas nagiej skały tworzącej klif, później wjechali na pas ziemi niczyjej. Ubitej, utwardzonej. Zarośniętej pokrzywami, łopianem, komosą i perzem. Chwast i zielsko wystawało ponad resztki murów i kamieni, które dawniej tworzyły zabudowania. Podkowy i koła wozu zastukały na kamieniach, które wyznaczały drogę pośród ruiny. Coraz więcej było zniszczonych zabudowań. Kamień budowlany wystawał spod ziemi i zielska. Samotne i połamane kolumny starczały niemo, kierując swe krańce w stronę zachmurzonego nieba. Deszcz padał cały czas, zimny wiatr ziębił. Kopmania poruszała się pomiędzy ruiną w strugach deszczu. Nikt z nich nie wiedział, że za 300 lat obrazy przedstawiające tajemnicza kompanię konno, z wozem w strugach deszczu i uderzeniach wiatru pośród nocy w zapomnianych i zarośniętych ruinach, będą jednym z głównych kwestii rozstrzyganych na zjazdy uczonych. Nikt z kompanii nie wiedział, jaką wielką rolę przyjdzie odegrać mu w zmianach tego świata.
Wjechali na plac przed świątynią. Stało tam kilka koni, mała improwizowana stajnia, trzy małe namioty. Trochę bliżej samej świątyni stał samotny namiot. Był bardzo duży, rozstawiony na palach wbitych w ziemię. Szczelnie opierał się naporowi wiatru i deszczu. Z środka biło światło. Kompania podjechała pod stajnię. Zostawiła konie przy korytach z owsem. Wyprzężono wóz. Gunses wraz z całą grupą, rozchylając płachty wielkiego namiotu, wkroczyli do środka.
Po środku paliło się duże ognisko, dające światło i ciepło. Obłożone było kamieniami, a nad nim na rusztowaniu była rozłożona odzież. Nad samym ogniu, na rożnie złocił się pieczony jeleń. Namiot był kwaterą i obozem jednocześnie. Za ogniem na stołach leżały kawałki kości, grotów strzał, potłuczone naczynia, stare pergaminy. Przy stołach tych stała troje ludzi. Kobieta i dwójka mężczyzn. Po prawej stał postawny mężczyzna w skórzanym czarnym kaftanie wiązanym rzemieniami pod szyja i na ramionach. Ręce miał złączne w dłoniach a w nich dzierżył oparty ostrzem na lewym ramieniu wielki dwuręczny miecz. Po przeciwnej stronie na drewnianych krzesełkach siedziała inna trójka. Dwie kobiety i mężczyzna siedzieli przed małym ogniskiem i zawieszanym nad nim garnczkiem. Pierwsza z kobiet ostrzyła topór, delikatnymi ale pewnymi pociągnięciami osełki. Druga z niewiast moczyła groty strzał w kociołku nad paleniskiem, po czym ostrożnie kładła je na rusztowanie niżej. Mężczyzna naciągał i zwalniał cięciwę mistrzowsko wykonanego łuku. Ostatnim z grupy był człowiek po prawej, przy wielkim zastawionym jadłem stole. Dwa miecze które mu towarzyszyły miał złożone na kolanach, dłonie opierał na głowniach miecza. Wszyscy spoglądali na kompanię Gunsesa. Bliżej ognia podszedł jeden z mężczyzn, którzy stali przy stołach. Był to bardzo wysoki Elf, w białej szacie i o takim samym kolorze długich do ramion włosów. Nie był stary, chodź biła od niego aura szacunku i potęgi
- Białe włosy jak u starca, czarne oczy jak u ślepca, blada cera jak u chorego. Pan Cadacus? - spytał
- Tak. Od Gordiana i do Gordiana.
- Gordiana nie ma - rzekł - Usiądźcie przy stole. Napijcie się, zjedzcie coś. Stroje możecie zostawić nad paleniskiem aby wyschły. Przeklęta pogoda. Czujcie się jak u siebie, Gordian poinformował mnie, żebym się wami zajął. Dołączę do was, jak tylko zakończymy dzisiejszą sesję i wszystko wam opowiem - rzekł i wzrócił do stołów - A! Zapomniałbym! Między palami zawiesiliśmy hamaki, jeśli mielibyście ochotę na drzemkę, nie krępujcie się. - rzekł Elf i wrócił nad stoły. Kompania zaś zwróciła się w stronę lewej części namiotu, gdzie na wielkim i długim stole znajdowało się wino, miód, giny oraz pieczeń z różnorakiego leśnego zwierza. Wampir popatrzył po grupie przebywającej w namiocie. Nikt się nie odezwał, nikt nic nie powiedział. Wszyscy taksowali grupę Wampira wzrokiem.