Atak był zaskakujący, ale raczej można by się było tego spodziewać. Markunnr wykorzystał berło Zewoli, by dostać się do jego świadomości i ją stłamsić. Sprzeniewierzył się temu, do czego zostało ono stworzone. Poeta oparł się o swój miecz, walcząc z ogarniającym go zimnem. Czaszka eksplodowała nieznośnym bólem, szarpała, rwała, dusiła. Funeris czuł, jakby jego kości zmniejszały swoją objętość, nie zmniejszając przy okazji wielkości mózgu, co prowadziłoby do zmiażdżenia tegoż organu. Nie mógł się skupić, chciał poddać się woli atakującego. Głosy w jego głowie, które odezwały się niemal natychmiast, kazały mu upaść i służyć. Kazały mu żyć w niewoli, pod panowaniem przeklętego demona, który chciał go opanować. Niczym igły wbijane pod paznokcie, głowa raz za razem eksplodowała nową dawką cierpienia.
Wokół miał towarzyszy, którzy przybyli tu razem z nim. Patricia, Kinraya, Lucas, Corelius. Gdzieś tam głębiej leżał umierający Gorn i Alon, który miał się nim zaopiekować. To byli jego towarzysze i przyjaciele, kompania braci i sióstr, dla których warto było umierać. Była to jednak także kompania, dla której ze wszystkich sił warto było żyć. Oczy zachodziły mu powoli jadeitową mgłą, lecz widział przez nią swój miecz. Pobłogosławiony przez samego Pana ÂŚwiatła oręż, który otrzymał imię po wielkim starożytnym smoku z dawnej legendy. Neltharion żarzył się na niebiesko, niosąc światło niczym pochodnia w ciemną i pochmurną noc.
Wyboisty szlak pośrodku lasu zdawał się nieprzebyty. Co rusz niespodzianki w postaci kamieni, przewalonych drzew i rozrytych przez dziki przepraw. Zdawało się, że już lata minęły od kiedy ostatni duży konwój przemierzał tę knieję. Jesień dawała się wszystkim we znaki, liście złociły się i opadały, a deszcz siąpił nieustannie. Ranny podróżnik szedł samotnie, w jednej ręce trzymając tarczę, a w drugiej świecący na niebiesko miecz. Wyraźnie trawił go ból, grymas na twarzy nie znikał, co jeszcze tylko potęgowało i tak ponurą atmosferę wokół. Przeskoczył zwalony pień wyschniętego drzewa i podparł się o niego. Musiał chwilę odpocząć. Ręka spoczywająca na głowni miecza pociła się. Nie ociekała deszczem, jak można by przypuszczać, lecz po prostu nagle zaczęła się pocić. Rycerz nie od razu to spostrzegł, nie odróżniając lejącej się z nieba wody od wydzielin z jego własnego ciała. Gdy zerknął nieco w dół, na okutą w srebro pancerną rękawicę, dopadł go ból głowy. Zrobiło mu się jasno przed oczami. Wpierw pomyślał, że to przez zmęczenie, lecz gdy przetarł twarz i otworzył szeroko oczy spostrzegł, że jest jasno jak w dzień. ÂŚwiat powoli zaczyna wirować, a złocące się liście i zeschnięta trawa nagle stają się zielone jak tylko mogłyby się stać. Niczym w środku lata, gdy lipowa korona rozpościera się szeroko i koi swoim kolorem. Pień, na którym się podpierał, zniknął. Droga jakby się naprostowała i wyrównała, a zewsząd zaczęli pojawiać się ludzie. Trakt znów był ruchliwy, niczym królewska droga ze stolicy do głównego portu na wschodnim wybrzeżu wyspy. Ludzie, elfy, krasnoludzie - wszyscy mijali go, nie wiedząc nawet, że on się tam znajduje. Przenikali przez jego ciało niczym duchy, zjawy idące własną ścieżką ku zatraceniu. Każda z nich miała wściekło zielone oczy. Biła z nich moc, ale nie ich własna, lecz obca. Nieznana, ale zarazem potężna. Wszyscy słuchali jakiegoś niewypowiedzianego rozkazu. Ból głowy wzmógł się. Postacie stawały się coraz bardziej realne, co dało się poznać po tym, że zaczął dochodzić do samotnego wędrowca ich odór i różne dźwięki, których przed momentem jeszcze nie uświadczył. Ktoś wrzasnął na niego, ktoś inny strzelił lejcami na wierzchowce, by go wyminąć. Szli jednak przed siebie, w nieznośnym posłuszeństwie. Ból głowy wzrósł jeszcze mocniej, stając się powoli nieznośny. Wtedy to przed jego oczami pojawił się dracon. Jedynie z przepaską biodrową, stał, górując nad człowiekiem wzrostem. Chwycił go za ramię i wykrzyknął wprost do jego duszy:
- Ulegniesz!
Uścisk na ramieniu wzmógł się, gdy smoczy mężczyzna wbijał go w ziemię. Powtarzał w kółko to samo słowo. Bez ustanku, demonicznym głosem, dziwnie artykułowanym i nie pasującym do tejże postaci. Wojownik wiedział czyj to głos. I nie miał zamiaru się poddać. Był sługą swojego losu i Pana ÂŚwiatła, nie tej demonicznej kreatury. Gdy usiłował się przeciwstawić, świat wokół wybuchnął wściekłą czerwienią. Las stanął w ogniu, żarząc się piekielnie, trawa poddawała się wściekłym ognikom, a powietrze wypełniał dym. Oczy dracona zaczęły zmieniać barwę na zieloną. Jego postać rosła i zmieniała kształt. Zaczęły pojawiać się wypustki i jakby naturalna zbroja z dziwnych łusek. Samotny wędrowiec wywinął się i stanął pewniej na nogach. Wzniósł do góry miecz i zaatakował. Demon uskoczył w bok i wyprowadził cięcie pazurami. W drugiej ręce trzymał jakby berło. Chciał sięgnąć go swoim ogonem, lecz natrafił tylko na srebrną tarczę wymalowaną w złoto-czerwony herb. Radwan przyjął cios, który pozwolił wojownikowi na kontrę. Zaatakował z finty, wyprowadzając sztych. Drasnął tylko powłokę bestii, która zdążyła się uchylić. Po dwóch następnych ciosach demon znowu zaatakował. Używał berła niczym sztyletu, chcąc wbić je w ciało człowieka.
- Ulegniesz! - powtarzał jak mantrę.
- Po moim trupie...
Mówią, że Zartat jest źródłem nadziei. Niesie światło, rozprasza mroki nocy i troszczy się o tych, którzy przysięgają mu wierność. Jest źródłem nadziei. A tej Funeris Venatio miał w sobie wiele. Bronił się z całych sił, nie pozwalając wedrzeć się oprawcy do swojego umysłu. Nie ulegnie mu. Nie ulegnie...