Gdy opuściliście wioskę na dobre zrobiło się ciemno. Veris dawała o sobie znać tym, króciutkim dniem, który musieliście przeczekać w lesie. Teraz jednak było znów ciemno i każdy z jeźdźców czuł się rześko i swobodnie. Konie szły równo przez topniejące śniegi i rozmokłą ziemię, lecz wam się nie spieszyło. Do siedziby był jeszcze kawałek a budzący się do życia las był taki piękny. Yyy w każdym razie każdy elf lub zakochana para ludzi na pewno podzieliłaby moje zdanie, lecz wy byliście wampirami. Tymi gorszymi (według większości) stworzeniami nocy, zimna i mroku. Czy wampiry lubiły przyrodę? A kto ich tam wie. Wszak jestem tylko marnym narratorem imającym się zajęcia tylko po to by wykarmić... wróć! Kogo to obchodzi? Grunt, że jechaliście a cel waszej podróży był coraz bliżej. Gdy wyjechaliście na niewielką polanę na odległym wzgórzu zamajaczyły wieże cytadeli. Tak, wasz dom był gdzieś tam kilkadziesiąt kilometrów dalej... Chmury płynące leniwo po niebie powoli odsłaniały gwieździste niebo i jeden z dwóch księżyców oświetlających ziemię swą okrągłą srebrzystą tarczą. Jakiś koń prychnął gdy spod kopyt... zaraz, zaraz okrągłą tarczą? Księżyc? Wszak nie mogło to być dzisiaj!
A jednak odgłos rozrywanych pęt zakłócił ciszę, a nim dotarło do was co się dzieje, wasz przymusowy towarzysz wyskoczył w górę i lądując kilkanaście metrów od was powiedział.
-Dziękuję wam panowie, za pomoc w mej jakże delikatnej sprawie. Zrobiliście to, czego sam bym nie zdołał. Wracam do moich ruin zebrać rzeczy, które tam pozostały i wyruszę dalej szlakiem wytyczonym przez srebrnego wędrowca. Pozdrówcie swego Ojca! - krzyknął tylko i przybierając swą zwierzęcą formę uciekł dosłownie niknąc wam z oczu. Na skraju lasu zawył jeszcze przeciągle i pozostawił was tak, jakby Alana nigdy z wami nie było. Lecz to potwierdzenie widać było tuż obok was, luzak i rozerwane powrozy i ten mały skórzany woreczek, w którym trzymał swe oszczędności, a który najpewniej urwał się w czasie ucieczki...