Nie mineło dużo czasu, a dałem się porwać w wir walki. Dłoń sama odnalazła rękojeść miecza, którego klinga spoczywała grzecznie w pochwie na plecach. Błyskawicznym ruchem wyrwałem ją z długotrwałego spoczynku i ze świstem przecinanego powietrza wykonałem dwie zgrabne ósemki, by trochę rozgrzać się przed walką. Zombie, wydawało się, nacierali z każdej strony. Nie wyglądali jednak na godnych przeciwników. Doskoczyłem do pierwszych trzech z brzegu, chlasnąłem jednego na wysokości klatki piersiowej. Nie wiem, czy mi się tylko wydawało, czy faktycznie tak było, jednak miałem nieodparte wrażenie, że ze sporych rozmiarów rany wyleciało kilka tłustych larw. Zwinny unik przed ciężką łapą przeciwnika pędzącą na moją głowę najprawdopodobniej uratował mi życie, chlasnąłem znowu. Głowa przeciwnika potoczyła się po posadzce. Potem piruet, jeden, drugi. starałem się, nie stracić równowagi. Pod miecz nawinęło się trzech kolejnych, teraz leżeli już bez ruchu, tak jak powinni.
2796/3500