Smród był okropny. Wydawało się, że nic nie może równać się z odorem ścieków w dzielnicy biedoty. Krasnolud nie był w najlepszej pozycji wyjściowej. Zważywszy na to, iż otaczające go i zacieśniające krąg potwory poruszały się nadwyrac powolnie jedynym wyjściem było sprawne wyrwanie się spoza ich zasięgu i wykorzystanie zasięgu swojej broni. W myślach krasnoluda już snuły się plany i szybkich atakach i niemal zaczepnych, a jakże krytycznych dla przeciwnika akcjach kiedy tkwił pośrodku przeciwników. Ocknął się w porę... Wykonał cięcie w powietrze. Impet ciosu wyrównał go do lini okręgu po, której zachodzili go wrogowie, zapewniając mu automatycznie osłonę przed ciosami. Bez wachania odskoczył w tył tworząc dystans od dwóch pozostałych. Ten, który jeszcze sekundy temu miał zadać mordercze uderzenie w plecy teraz odwrócił przegniłą facjatę ku Domenicowi. Ten nie czekał, aż reszta nadto zbliży się do śmierdzącego kompana, by wesprzeć ramieniem. W jedną niewielką chwilę już był na odległość ciosu. By nie wystawić swego tyłu na atak ciął od prawej. Zombie odrzucony impetem był niezdolny do obrony. Uderzenie od lewej w miejsce, gdzie powinna znajdować się miednica poprostu zmiotło go z powierzchni ziemi. Krasnolud bez chwili wachania odbiegł na prawą stronę przecinki, bo widział, że przeciwnicy ramię w ramię idą ku niemu środkiem. Wiedział, że musi zaatakować szybko, aby nie mogli się nawzajem osłaniać. Wiedział, że inaczej może mieć problem w rozbiciu ich w strzępy. I kiedy jego topór już z sykiem, pokonując błachy opór powietrza mknął ku obojczykowi jednego z przeciwników wiedział, że nic z tego. Zombie, idący po lewicy krasnoluda niespodziewanie szybko zmienił azymut. Zwyczajnie uniósł broń ni to do ciosu ni do obrony. Wystarczyło by odbić topór Domenica... I wybić go z rytmu. Jednym susem byli już przy nim. Krasnolud zatoczył się, ale nie upadł. Starczyło mu przytomności by zrobić krok w tył i oburącz uchwycić topór tak, aby zablokować lecące ku niemu od góry ostrza. I byłby poległ, gdyby nie powalony wcześniej przeciwnik. Jeden z napastników, by dosiegnąć cofającego się krasnoluda musiał przestąpić przez zwłoki pokonanego kompana. Wystarczyło. Domenic nie zamierzał tracić okazji. Gdy tylko sparował proste uderzenie wyprowadził swoje. Z jego prawicy niczym nurkujący sokół spadł cios na bok przeciwnika. Ten nie zamierzając rezygnować machał na oślep brzeszczotem. Wyglądało to nie tyle śmiesznie co żałośnie. Niemal wzbudzał listość. Niemal. Cios od góry rozpłatał mu czaskę lub jej pozostałości. Ostatni zombie sunący niczym widmo ku krasnoludowi oburącz uniósł niezidentyfikowany oręż. Krasnoludowi wydał się nad wyraz śmiesznym przeciwnikiem zważywszy na to, że szczęka dyndała mu z lewej strony zatrzymywana przed upadkiem chyba magiczną siłą. Krasnolud nie wachał się ani chwili. Aby uchronić się przed ciosem zombiego przeskoczył niespodziewanie na lewo czmychając przed szarżującym napastnikiem. Uniósł sprawnie broń i uderzył od góry odcinając to co kiedyś służyło do pracy i było pierwszą kochanką. Zombie niemal z błagalnym spojrzeniem przekręcił głowę ku krasnoludowi odrywając wzrok od dłoni wciąż sciskających broń spoczywających na ziemi... Ten jednak nie patrzył w te oczy... No może, dopiero kiedy wraz z resztą głowy spoczęły na ziemi z dala od reszty ciała...