Rozdział 2
Połacie boru otaczały wszystko. Trzech osiłków galopowało ostro w zupełnie niewiadomym im kierunku. Panika zasiana w umysłach nie pozwalała na wybór, w jakimkolwiek stopniu, odpowiedniego miejsca przeznaczenia.
-Srać na Darumana – wykrzyczał jeden z nich. -I tak już nas nie dogoni. Nawet sami nie wiemy gdzie jedziemy.
-Ty – wskazał na jednego z pozostałych. – Burltar, pojedziesz na to wzgórze i zobaczysz, w jakiej części lasu się znajdujemy.
-Tak panie – raczej spokojnie odpowiedział, tonem sugerując przyjęcie do wiadomości faktu sukcesji nowego herszta bandy.
-Masz racje. Daruman i tak nas nie odnajdzie. Jedziemy tak spory kawał czasu. Lepiej sami spróbujmy ocalić nasze skóry.
Obrócił zdecydowanie konia w lewą stronę, spowalniając przez to w pewnym stopniu ruch, lecz zmierzając w kierunku wysokiego pagórku rysującego się nieopodal.
Nie zdążył zbytnio oddalić się od pobratymców, gdy jego rumak zawył z przerażenia. Dochodzący z nikąd ogień dopadł siodła, wspinając się po kopytach, potem nogach, zwierzęcia.
Wydawać by się mogło, że płomień nie opala skóry wierzchowca.
Zdumiony, lecz nieco tym uspokojony Burltar spoglądał teraz jak ogień zaczyna dotykać jego własnego ciała. Akt grozy wywołanej widokiem spalanej odzieży, a potem własnego organizmu, przemógł zdumienie, lecz nie zdążył wywołać panicznego wrzasku.
Koń odbiegł gdziekolwiek, nie będąc do końca świadom, że nie ucierpiał fizycznie na zaistniałej sytuacji. Był znacznie lżejszy niż wcześniej. Po siedzącym na nim jeźdźcu nie było śladu.
Pożoga nie zatrzymała się.
Poczynając od miejsca gdzie dopadła Burltara, podążała w stronę pozostałych. Nie zamierzała jednak ich spalić, lecz odciąć drogę.
Reakcja na wyrastający przed nimi ogień była natychmiastowa, co uratowało im tym samym życie.
-Stój – wykrzyczał gardłowo Morfkain.
Obaj silnie ściągnęli wodze. Konie zarżały, stanęły dęba. Jeźdźcy próbowali utrzymać się w siodłach. Prawie by im się to udało gdyby nie silne ciosy, które dopadły ich nie wiadomo skąd. Leżąc już na ziemi z paniką w oczach, spoglądali na materializującą się nad nimi Arieel.
-Nie zabijaj....... o pani.
-Nie musisz skomleć psie – wycedziła kobieta.
-Wstań – pokazała palcem na Morfkaina.
Ten powoli podniósł się na kolana i skrzyżował ręce nad głową, czekając na śmiercionośny cios.
-Na proste nogi.
Skazaniec nie śpiesząc się wykonał polecenie.
-Odejdziesz – zawyrokowała. -Odejdziesz, bo wiem, że macie jeszcze kilku pobratymców, których jesteś w stanie namówić na zemstę na mnie.
-Rozumiesz, bardzo by mnie to ucieszyło gdybym nie musiała szukać reszty z was świń. Jeśli zobaczę wszystkich razem wygodniej będzie mi się wami odpowiednio zając.
-Chyba, że szybko opuścicie to królestwo i odnajdziecie swoje miejsce w innej krainie. Ale........ohhhh. – westchnęła. – To by mnie głęboko zraniło. Rozumiesz, nigdy więcej już bym was wszystkich nie zobaczyła, chyba, że przypadkowo odwiedzę znajomków mieszkających w tych najbliżej nas leżących obszarach.
Złapała silnie swojego słuchacza za kurtkę i rzuciła nim w przeciwnym kierunku w stosunku do stojącej ściany ognia, oszczędzając mu tym samym życie.
Odwróciła się spokojnie, od starającego się już wstawać Morfkaina, ignorując go zupełnie i zapominając o nim.
W tym momencie dobiegł samotny koń, widocznie kierując się po śladach. Pod spojrzeniem Arieel wypadł, z juków przymocowanych do wierzchowca, topór lochaber.
Ostatni z bandy leżał jeszcze na ziemi, czekając na ewentualne polecenie powstania.
-Przykro mi, ale nie odejdziesz za swoim koleżką. Mam dla ciebie inne zadanie.
Podeszła do ledwo już przytomnego z przerażenia człowieka. Dotknęła go lekko.
Zobaczył mrok. Narządy i mięśnie blokujące odpływanie z jego organizmu płynów, zawiodły. Jednak nie zamknął oczu. Chciał być świadomy wszystkiego. Po chwili zobaczył jednak obraz, który mógł wcześniej dostrzec tylko na widnokręgu. Las, ciemność, las jeszcze kilka razy.
Po krótkiej chwili znalazł się przed karczmą, w której wcześniej ucztował. Zaczął tracić świadomość. Nie miał już, czym wymiotować. Stawał się coraz słabszy. Lekkie uderzenie kolczastą rękawicą nie dało mu odejść.
-Obudź się. Musisz być przytomny.
Odczekała aż się ocknie.
Teraz mi powiedz gdzie ukradliście te rzeczy.
Ledwo przytomny ze strachu Keelen nie śmiał nawet skłamać, że nie wie, o co chodzi.
-Dzień drogi traktem na południe – ledwo udało mu się odpowiedzieć.
-Pani ! – krzyknął człowiek, stojący w drzwiach domostwa.
Czarodziejka na chwilę straciła wątek. Podbiegł do nich właściciel karczmy.
-Pani ... pani to zostawiła. – powiedział ciężko dysząc. Wyciągnął rękę, w której trzymał tarczę Arieel.
-Aaaa tak.
Skarciła się w myślach za takie niewybaczalne przeoczenie. – Troszkę mnie wcześniej poniosło.
-Pani odeszła a to zostało. Piękna robota. Nie mogłem wcześniej tego ruszyć. – lekko przesunął ręką po różnorodnych wzorach i napisach wybitych na frontalnej stronie kolczastej tarczy.
-Nie mogłem tego ruszyć dopóki lud nie stopnia. – kontynuował lekko zakłopotany. – Zrobiła się potem mała kałuża, hehee.
-Wiedziałem, że pani wróci i wyczyściłem ja. Wyczyściłem ja dla pani, bo pani właśnie po to wróciła, prawda?.
Karczmarz oburącz podał tarczę stojącej przed nim kobiecie.
-Tak. Właśnie po to wróciłam. Dziękuję ci. Miałam zamiar odebrać ją trochę później, ale skoro już tu jestem... – mówiąc to odebrała podarunek.
Karczmarz uradowany, że mógł uczynić coś dobrego dla wytwornej „pani” zaczął się oddalać z uśmiechem na twarzy.
-Czekaj człowieku – zatrzymała go w pół drogi.
Odwrócił się. Przez sekundę jego służalczy wyraz twarzy tchnął strachem.
-To dla ciebie.
Rzuciła mu mały mieszek.
-To po to byś nie zapomniał, że uczciwość może czasem popłacać – uśmiechnęła się.
Karczmarz zważył w ręce sakiew, po czym też się uśmiechnął, lecz znacznie szerzej niż Arieel.
-Wielkie dzięki. Stokrotne dzięki o pani. Niech słońce zawsze oświetla twoją drogę, a wiatr wieje w plecy. Wielkie dzięki...
Odszedł, kiedy zabrakło mu już określeń, wyrażających wielką wdzięczność. Wbiegał z powrotem do chaty gryząc wydobytą już z mieszka złotą monetę.
-A.. jeszcze coś.– zatrzymał się w progu. – Jakby to panią zainteresowało, to ten co mu pani... ten tego.... ten bez ręki. Pamięta pani go..... ten co został w gospodzie.
Arieel skinęła głową.
-No. To jak to panią obchodzi, to ten se poszedł – zaśmiał się głośno. – Znaczy se uciekł bardziej. Jak się ocknął to zwiewał szybciej niż pies z podkulonym ogonem. – znowu się zaśmiał. Tym razem znacznie głośniej, po czym zniknął we wnętrzu.
Po chwili milczenia odezwał się Keelen.
-Czy ten, któremu to wszystko ukradliśmy jest twoim towarzyszem, o pani.
-Nie jestem twoja panią. Lecz nie obawiaj się jeszcze go poznasz – położyła na nim dłoń.
Skazaniec zobaczył ponownie serię mroku przeplatającego się z różnymi obrazami. Widział najpierw las, potem tylko trakt malujący się w blasku wschodzącego już słońca.
Rozdział 3
Hrabia Lazurii, stolicy hrabstwa Marrubu, Graadhar von Gilderbraht, potomek wiekowej rodziny Gilderbrahtów, rozkoszował się kąpielą w dużej wannie napełnionej gorącą wodą. Atrakcyjna służka myła mu plecy, ocierając się specjalnie ciałem o swojego władcę.
-Tak jak lubię - pomyślał z zadowoleniem Graadhar.
-Panie – zadumę przerwał służalczy, lecz zdecydowany głos mężczyzny.
Hrabia najpierw spojrzał na służkę, wzrokiem sugerując by się oddaliła. Skłoniła się nisko, uśmiechnęła i odeszła w mrok komnaty łaziennej. Prawie nie zauważalną sztuczność jej uśmiechu, przyćmiewała jednak groza ukryta w jej oczach.
-Pewnie z przyjemnością poderżnęłaby mi gardło, gdyby mogła – pomyślał, przywołując w pamięci rzeczy, które robi z nią, gdy każe zamknąć komnatę.
-Chyba, że jej się to podoba - teraz już z perwersyjnym uśmieszkiem na twarzy spojrzał na poddanego.
-Co jest takie ważne, że śmiesz mi przerywać codzienny relaks – spytał lekko zirytowany.
-Panie, arcykapłanka zakonu czarodziejek Weezerd, Arieel von Morb zapowiedziała dziś swą jutrzejszą obecność na dworze.
-Była tu i odeszła? ... Wcześniej niż się spodziewałem – hrabia wydawał się być lekko zdziwiony.
-Tak panie. Powiedziała, że ma coś jeszcze do zrobienia, lecz zabawi u nas jutro wieczorem.
-Kazałeś przygotować komnaty dla niej i jej świty? – upewniał się władca.
-Oczywiście panie.
-Dobrze – teraz był już spokojny.
-Każ przygotować także mój oficjalny ubiór, przyjmę ją w sali audiencyjnej. – wzrokiem upewnił się, że sługa przyjął polecenie. Po chwili przestał mu okazywać uwagę, spoglądając w stronę ukrytej w ciemnościach służki.
-Oczywiście panie – przyjmując brak zainteresowania ze strony hrabiego za polecenie oddalenia się, paź skłonił się najniżej jak potrafił i odszedł, zamykając za sobą drzwi.
Graadhar patrzył jak służąca powoli zbliża się do niego, lekko poruszając biodrami. Gdy podeszła tanecznym krokiem, jej ubiór pokrył się wodą. Hrabia ochlapując ją uśmiechał się coraz szerzej.
-To chyba teraz musisz to zdjąć ... no wiesz żeby się osuszyło. – uśmiech malujący się na jego twarzy chyba nie mógł już być większy.
-Oooo tam – wskazał na zawieszone w oświetlonym rogu komnaty linki na schnącą odzież. - ÂŻebym mógł wszystko dobrze widzieć.
-Tak królu – odpowiedziała służalczo. Kazał się tak nazywać tylko wtedy, gdy byli sami. Wiedziała, że jeśli uczyniłaby to w jakiejkolwiek innej sytuacji, kazałby ją ściąć za obrazę majestatu monarchy.
Rozdział 4
Wysoki, silnie umięśniony człowiek, o kształtach nie lada osiłka, spojrzał na swoje ręce. Te pokryte były zakrzepniętą i zaschniętą już krwią. Całkowicie przytomny i zdolny do podjęcia natychmiastowej akcji, choć trochę już zmęczony Brathdir, przywołał w pamięci obrazy, które miały miejsce kilka godzin temu.
Wtedy to obudził się z obolałą głową, przykuty grubymi na pięść łańcuchami do wielkiego drzewa. Próbował wszelkimi siłami uwolnić się z pułapki, lecz gruby dąb bez trudu oparł się wszelkim staraniom więźnia. Zdarta od tarcia i szarpania kora leżała, zbita na wiór pod jego stopami. Obok niego leżało coś jeszcze. Dwa ciała wilków. Jeden miał nienaturalnie wykrzywioną głowę, drugi wciśnięte do wewnątrz żebra.
Spojrzał na nie z uśmiechem na twarzy, przypominając sobie krótką walkę ze zwierzętami. Stado wilków starało się go zagryźć, myśląc, że ma do czynienia z ofiarą pozbawioną wszelkiej możliwości ucieczki. Sfora nie wiedziała jednak, że niedoszła ofiara może podjąć walkę.
Znowu się uśmiechnął. Tym razem z większym zadowoleniem.
-Moje nogi nie zostały unieruchomione ... Dwóm nie udało się uciec – pomyślał.
Chwila refleksji szybko minęła. Powrócił gniew. Gniew dodający sił, lecz niezbyt przydatny w zaistniałej sytuacji.
Jeszcze raz spróbował szarpnąć za łańcuchy. Użył całej, jak mu się wydawało, siły. Mocował się kilka sekund. Nagle krępująca go więź zniknęła. Strzępy ogniw łańcucha posypały się na ściółkę. Spojrzał na nie z wielkim zdziwieniem. Były rozgrzane do czerwoności. Stopione, choć jego ręce nie zostały poparzone.
-Widzę, że pozostawili cię przy życiu – zza jego pleców zabrzmiał cichy, lecz zdecydowany głos. - Witaj. Mogłam mieć tylko nadzieję.
-Witaj Arieel. Dobrze cię znowu zobaczyć – powiedział to ze szczerym zadowoleniem.
-Nie będę pytać, w jaki sposób garstka zbirów mogła cię obezwładnić. Nie wiem też, dlaczego pozostawili cię przy życiu, choć mogli podejrzewać, że jeśli uda ci się uwolnić to na pewno będziesz szukał zemsty. Jednak nie będę pytać – uśmiechnęła się uprzejmie.
Lekko poirytowany Brathdir odchrząknął pod nosem.
-Słuchaj, tacy jak ja też muszą czasem załatwiać pewne potrzeby – podrapał się po głowie. – A nie zawsze mały toporek, który ma się pod ręką w takich sytuacjach, może pomóc zająć się więcej niż kilkoma napastnikami naraz.
Arieel zaciekawiona rozejrzała się dookoła. Słońce już się podniosło umożliwiając stosunkowo dobrą widoczność. Jednak nigdzie nie było ciał, których się mogła spodziewać, a wiedziała, że tacy ludzie jak jej kompan nie poddają się bez krwiożerczej walki.
-Zakopaliśmy ciała zabitych – wtrącił się ledwo słyszalnym głosem Keelen. Arieel zdumiona była, że zdobył się na to. Podejrzewała, że jest wyczerpany na, tyle, że nie jest w stanie nawet odchrząknąć.
Dopiero teraz Brathdir zwrócił uwagę na człowieka, leżącego u jej stóp.
W pierwszym momencie wyglądał na duży zwitek łachmanów, więc w trakcie rozmowy z przyjaciółką nawet nie próbował go zidentyfikować. Teraz przyjrzał mu się dokładniej, a gdy to zrobił momentalnie poderwał się z miejsca. Dostrzegł także, że Arieel przyniosła ze sobą jego uzbrojenie.
-Prawdopodobnie teleportowała je ze sobą, bo na pewno nie zdołałaby go udźwignąć – pomyślał.
Chwycił blisko niego leżący wielki topór lochaber i zamierzył się nim bez zastanowienia na rozpoznanego człowieka.
-Moment ! – zdążyła krzyknąć Arieel.
-Nie chcesz się dowiedzieć na przykład, co zrobili z naszymi końmi, które ci zostawiłam? – wydusiła z siebie szybko, patrząc na niedoszłego kata. Ten nie odezwał się od razu. Odczekał aż wrząca w nim furia opuści go, choć trochę.
-Nie potrzebuję tej informacji – znów odetchnął przez moment.
-Konie uciekły. Próbowali je złapać. Jednak ja wiem, że są gdzieś blisko. Sama je znasz. Wiedzą, kto jest ich panem. Panem i przyjacielem zarazem.
Arieel zamyśliła się przez chwilę. Jej kompan miał rację. To mądre zwierzęta. Dobrze je traktowali, sami się nimi zajmowali. Nie pozwalali nawet stajennym czyścić ich sierści, a nawet ich karmić. Pewnie schowały się gdzieś i czekają na odpowiedni moment żeby się ujawnić. Potem spróbują je odnaleźć.
Zwróciła swoją twarz w stronę Keelena. Oblicze miała surowe, zdawać by się mogło, że nie jest w tym momencie oświetlone przez światło słoneczne. Było wręcz demoniczne.
-Nie pozostaje mi nic innego jak skazać cię na śmierć psie. Wygląda na to, że przyprowadziłam cię tu by zadać ci karę, za przestępstwo, które razem ze swoją bandą popełniliście. Skłamałabym gdybym powiedziała, że jest mi z tego powodu przykro.
-Jaaa...p....eeeehhhh..... Nieee....gggrrrr – zgroza nie pozwoliła skazańcowi na wyduszenie z siebie żadnego konkretnego słowa. Mowa ta przypominała raczej bulgotanie. Nogawki jego spodni pokryły się prawie całe moczem. Nawet w pewnym momencie próbował krzyknąć. Złożył dłonie i uniósł je w stronę kata w akcie największej w jego życiu prośby. Błagał o życie, choć nie mógł nic powiedzieć. To jego ciało błagało.
Brathdir nie wyglądał na poruszonego postawą Keelena. Nawet zdawał się być niepocieszony tym, że ma przed sobą tylko jednego z byłych oprawców.
-Widocznie pozostałymi zajęła się Arieel – pomyślał.
Zamierzył się ciosem, który kierował prosto w szyję klęczącego przed nim człowieka. Wykonał zamach.
Nagle czarodziejka wyczuła niebezpieczeństwo. Spojrzała przez ramię i w tym samym momencie wykonała szybki kolisty ruch ręką. Gest ten pokrył w powietrzu ja samą i postać jej przyjaciela. Lekko widoczna błękitna aura zarysowała się na wcześniej określonej przestrzeni.
Brathdir chyba nic nie zauważył i nie przerwał ataku. Jednak jego ostrze zatrzymało się tuż przed samym skazańcem. Miał od początku taki zamiar, nie był zabójcą. Zabijał, lecz w walce, w której przeciwnik też był uzbrojony. W tym samym momencie powietrze przeciął bełt. Wbił się w trzon trzymanego przez kata topora. Ta część obszaru nie była osłonięta czarem tarczy ochronnej Arieel.
Bełt nadleciał tak szybko, że całość zsynchronizowała się ze sobą. Pocisk uderzył z przodu, odbijając topór w tył, możliwe, więc, że mógłby udaremnić atak. Keelen był pewien, że został ocalony właśnie przez to. Z resztą było mu wszystko jedno.
-Ważne, że żyję. Ważne, że żyję, choć jeszcze przez chwilę – nie potrafił jednak opanować rozpaczliwych myśli tłoczących się do umysłu.
Niedoszły kat popatrzył na swój oręż przebity drzewcem. Nie poruszył nim, jednak nie po to by ukryć zdziwienie, lecz po to, aby móc określić trajektorie lotu bełtu. Był prawie pewien, że ten nadleciał z góry. Ktoś musiał stać na gałęzi drzewa. Spojrzał na twarz przyjaciółki. Ta, zdawać by się mogło, że myśli to samo.
-Nie pozwolę wam go zabić - głos nieznajomego zabrzmiał znienacka.
-Nie pozwolę, choć wiem, że na pewno sobie na to zasłużył.
Raczej atrakcyjna brunetka, ubrana w wygodny kostium, o kolorach lasu, zeskoczyła z drzewa. Smukłą sylwetkę uzupełniała kusza, trzymana oburącz przez amazonkę, uzbrojona już w kolejny bełt. Broń miała jednak delikatnie opuszczoną, być może po to by nie prowokować walki. Zdawała sobie sprawę, że nie ma do czynienia ze zwykłymi ludźmi.
-Kim jesteś? – spytała Arieel. Postanowiła na razie nie wyjawiać, że znany był jej zamiar kompana o nie zabiciu więźnia.
-Hmm. Nie ma powodu by to zatajać. Nazywam się Yamelia el et Jupiter. Należę do gwardii przybocznej Aaghala de Mag, jednego z czarodziejów Graadhara von Gilderbrahta, pana tutejszych ziem.
-Ciekawe było, jakiego sformułowania użyła ta kobieta. Kobieta, której nazwisko było pochodzenia elfiego: „pana tutejszych ziem”. Powiedziała to z taką swobodą – pomyślała Arieel. – „Tutejsze ziemie” nie należały do hrabiego. ÂŻadne ziemie nie zależały do żadnego z hrabiów, lecz do panujących nad nimi władców. Jednak te ziemie jeszcze dwa pokolenia wstecz stanowiły samodzielne, niepodległe państewko. Widać podbicie i włączenie ich w obręb granic aktualnego królestwa nie było wystarczające dla świadomości tubylców.
-Jak już mówiłam nie pozwolę wam go zabić – kontynuowała. – Od wymierzania kar są sądy. Będę go eskortować do miasta, tam się odbędzie osąd. A wy pójdziecie razem z nami. Teraz już jesteście bezpośrednio związani z zaistniałą sytuacją – mówiąc to, amazonka, uniosła lekko kuszę.
Czarodziejka i jej kompan nie wydawali się być zbytnio poruszeni elokwentną mową nieznajomej. Spoglądali na nią spokojnie, powstrzymując się od komentarzy. Podobnie, Keelen, któremu teraz już było wszystko jedno czy zginie od topora Brathdira, czy kata miejskiego. Całkowicie zrezygnowany wpatrywał się pustym wzrokiem w swoje buty.
-Dziękujemy za zaproszenie. Z przyjemnością skorzystamy z eskorty tak wprawnej wojowniczki. Jednak musisz wiedzieć, Yamelio, że i tak kierujemy się w tamta stronę, więc użycie broni będzie całkowicie niepotrzebne – zupełnie swobodnie odpowiedziała Arieel, cedząc słowa tak by zostały odpowiednio odebrane. Także nie chciała prowokować amazonki. Nie bała się jej, lecz widziała, co ta potrafi zrobić przy użyciu kuszy.
-Wszystko jasne więc – Yamelia schowała kuszę.
Brathdir w dalszym ciągu powstrzymując się od jakiegokolwiek komentarza oddalił się bezszelestnie w poszukiwaniu koni. Amazonka spojrzała w twarz czarodziejki zmuszając się nawet do zaimprowizowania całkowicie nieszczerego uśmiechu, po czym zagwizdała. Z zarośli wyłonił się jej rumak. Podeszła do niego i przez chwilę grzebała w jukach. Wyciągnęła sznur. Arieel była pewna, że miał posłużyć do unieruchomienia rąk Keelena.
-Ty pojedziesz ze mną - mówiąc to spojrzała na niego groźnie.
Było to niepotrzebne, gdyż ten nie miał zamiaru stawiać jakiegokolwiek oporu. Prawdopodobnie ostatnie godziny przysporzyły mu więcej wrażeń niż całe jego życie. Po chwili już skrępowany, został usadowiony w siodle. Yamelia wskoczyła za nim.
-W takim razie dogonicie nas, jeśli zależy wam na bezstronnym osądzie sprawy - odczekała aż czarodziejka potakująco skinie głową.
-Z tego miejsca do Lazurii prowadzi tylko jeden trakt. Ten, na którym się znajdujemy. Więc sądzę, że się nie zgubicie – powiedziała to z lekką drwiną w głosie.
-Znam te okolice – nie zareagowała na zamierzoną malutką zniewagę i przestała się interesować amazonką. Ta widząc to kopnęła konia lekko w żebra, pociągnęła za uprząż i skierowała go na trakt.
Odjechała powoli nie odwracając się.
-Nawet nie spytała, kim jestem – zastanowiła się Arieel.