Słowem wstępu...
Odrazu chcę powiedzieć, że to opowiadanie ciut inne niż te które dotej pory na/pisałem, i jako że dopiero raczkuje w tym sposobie pisania chciałbym abyście ocenili to co do tej pory zamieściłem.
Jeżeli w opowiadaniu znajdziecie nicki lub nickopodobne imiona... to znaczy, że wspomniałem o ludziach którzy przez już ponad rok mojej zabawy na forach fantastyczno/gothicowo/rpgowatych zapisali się na plus w mojej (dziurawej bądź co bądź) pamięci.
Zapraszam do lektury i oceny
Pajęczak forumowy
DonSpideRro
Rozdział 1 - Początek
Antorie dawno pokryły już mgły czasów i o tej małej wyspie, położonej daleko na morzach południowych nie pamiętał już prawie nikt zamieszkujący inne lądy. Czas w tej małej koloni królestwa Fearethu, zjednoczonego pod berłem Kheodenów, wydawał się stanąć w miejscu. Miejscowi chłopi często śmiali się, że już nawet król zapomniał gdyż królestwie statki, zwykle zbierające dziesięcinę z każdej Fearethońskich koloni nie zaglądały tu od kilku lat.
Taaak, były to piękne czasy mojej burzliwej młodości... Czasy piękne przeplatane moimi podróżami po tej jakże urokliwej wyspie, graniem i śpiewaniem w tamtejszych gospodach, których stoły uginały się od jadła rozmaitego i miodopłynnego rumu. Jednak jak to powiedziane jest w prastarych księgach Klasztoru Gryfa, każda, nawet najpiękniejsza era w dziejach świata, wyspy, człowieka, a nawet zwierzęcia musi dobiec końca...
Rozdział 2 - Piękno dzikich kwiatów
I tak było i w moim przypadku. Przeznaczenie, zapisane tysiące lat temu w gwiazdach przez Leśny Lud, zwany też Eflami, pokazało swe kły pewnego letniego wieczora, gdy sam tego nieświadom kończyłem lat trzydzieści.
Tego właśnie wieczora, podróżowałem do Enroth, małej wioski rybackiej położonej na północnej części Antorii. Gęstwina utworzona z kwiatów, mieniąca się tysiącami barw kończyła się gdzieś w oddali, zatrzymana przez morską toń, a słońce, zachodzące za horyzontem, kreśliło po wodzie świetlistą drogę. Wszedłem na ścieżkę prowadzącą do wioski, poprawiłem przepasaną przez plecy lutnie, spojrzałem na swój wspaniale zdobiony i jak wtedy sądziłem, podarowany przez ojca, sztylet, po czym z podniesonym czołem, i jakąś nieuzasadnioną radością w sercu, która towarzyszyła mi zawsze po zakończonej podróży wszedłem pomiędzy małe, pokryte strzechą chatki.
Zamyślony, pozwalałem by nogi prowadziły mnie przed siebię. Nie spostrzegłem się, gdy wszedłem do jednego z budynków, który jako jedyny w całej wiosce posiadał piętro, i niech mnie, starego podróżnika, kule biją, jak to nie była gospoda. Minąłem grupę tutejszych rybaków, najwyraźniej zadowolonych z połowy, gdyż rum niemal wylewał się z ich miedzianych kielichów, po czym podszedłem do prowizorycznego baru.
Barman, nazywający się Jesperem, ni chybi był już po przynajmniej pięciu kuflach piwa korzennego, spojrzał na mnie wzrokiem mile zaskoczonego człowieka, jednak nie mogąc chyba dobrać odpowiednich słów skończyło się jedynie na przyjaznym wyrazie twarzy.
- No miły panie! - rzekłem ochoczo wiedząc, że mój czeka mnie dobry zarobek - Jako strudzony wędrownik, i bard od pieśni wszelakich chciałbym zaoferować swe usługi
- Ależ proszę... bar... - wyjąkały jego splątane mocą piwa usta.
- Wzamian, oczekując posłania i paru sztuk złota jako drobny datek, który ochoczo przyjmę z rąk takiego męża! - pociągnąłem
Mina Jespera, dotąd wyrażająca błogi radość nieco zbladła jednak, wkrótce wziął kufel nalał do niego piwa i podsuwając mi kiwnął głową, na znak, że zgadza się na te warunki. Zwilżyłem schnące niemiłosiernie podczas wielogodzinnej podróży gardło, po czym ochoczo sięgnąłem po lutnie, a kiedy pierwsze nuty melodii rozpłynęły się po rozświetlonej blaskiem świec pomieszczeniu twarze wszystkich zwróciły się w moją stronę. Zawsze uwielbiałem ten moment... Moment w którym ludzie cichną i nawet jeżeli nie rozumieją piekna muzyki słuchają jej z uwagą. Nie zliczę ile razy grałem jeszcze tamtej nocy, zachęcany gromkimi brawami i kolejnymi garściami złociszy, które wpadały do sakiewki którą trzymałem rozchyloną u stóp. Jednak jedna osoba, ukryta w cieniu w rogu gospody, nie klaskała... I nikt nie wiedział, że wogóle tam była.