Autor Wątek: Tajemnica Sevetów  (Przeczytany 1506 razy)

Description:

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline Szarleǰ

  • Krwawe Kruki
  • ***
  • Wiadomości: 2553
  • Reputacja: 3462
  • Płeć: Mężczyzna
    • Karta postaci

Tajemnica Sevetów
« dnia: 26 Styczeń 2007, 23:16:12 »
Tajemnica Sevetów
Zadanie
Mały człowieczek, z dziwnym uśmiechem na twarzy, siedział z glinianym kuflem piwa przy stoliku, w karczmie.
- Karczmarz! – Zawołał nieznajomy.
- Tak?
- Piwa jeszcze. Dzbanek caluteńki.
Gospodarz w błyskawicznym tempie spełnił życzenie człowieczka.
- Podejdź no tu wojaczku. -Powiedział człek do wojownika, z mieczem za pasem.
- Tak?
- Wyglądasz mi dobrze walczącego i dzielnego bojownika. Chciałbyś może wyruszyć na przygodę? Z pewnością bardzo cię zainteresuje moja propozycja. Dosiądź się do mnie. Tedy pogadamy.
- No niech będzie. O czym tak chcesz koniecznie ze mną rozmawiać?
- Mam dla ciebie zadanie rycerzu. Dowiedziałem się, z jakich źródeł ci na razie nie zdradzę, że starożytni Seveci, ukryli swoją największą tajemnicę, na pustyni Kosteanii. Nie mam pojęcia co to jest, ani gdzie to jest, ale przypuszczam że drogie będzie jak cza. Mój tajny informator, powiedział, że wie jak zdobyć do tego mapę. I właśnie dochodzimy do sedna sprawy. Twoim zadaniem będzie odnaleźć tę mapę. Jeśli zrobisz to dla mnie, obiecuję, że sowicie cię wynagrodzę. – Przerwał sobie na mały łyk piwa. - A gdy już przyniesiesz mapę, nie wykluczone, że zabiorę cię ze sobą w podróż.
- No nie wiem. Musiałbym jeno dowiedzieć się, w jakim stopniu to będzie niebezpieczne, bo zakładam, że ta mapa nie znajduje się w naszym mieście.
- Oho… już chce się dowiadywać wszystko. W mieście tym jej nie ma, to przyznam. Ale, za to jest w ruinach. Ruinach zamku Kosteańczyków. Są na tej pustyni. A tak w ogóle to jam Zarick.
- A ja Lorin z Sevii. Jestem Sevetem - odpowiedział podając rękę Zarickowi.
- No to pewnie wiesz co nieco o historii waszego kraju? Może wiesz co to za tajemnica się kryje na tej pustyni mężny wojaku?
- Nic a nic. Urodziłem się Sevetem i Sevetem pozostanę, ale po urodzeniu trafiłem tu. Do Riony. Nie wiem prawie nic o swym kraju.
- Trudno. Ale w każdym razie zadanie wykonasz tak? Chodźmy dlatego, żeby dowiedzieć się coś o swojej narodowości.
- Tak. Lubię wyzwania, dlatego przyjmuje zadanie. A teraz trzeba omówić cenę. Jak to będzie?
- hm… powiedzmy trzysta meltarów.
- Niech będzie. Przygotuje się i wyruszam w drogę.
- Będę czekał.
Lorin odszedł od stołu. Dopił swoje piwo i wyszedł z karczmy.
*
Siedział przy ognisku w dżungli. Razem ze swoimi dwoma towarzyszami. Lorin, Qzixen i Vortin.
- Cicho… coś słyszałem. – Powiedział Vortin
- Sam bądź cicho. My idziemy spać. Nic już nie gadamy. Stoisz na straży. Jak by co to nas budź.
- Dobra.
Wziął kawałek pergaminu, pióro i zaczął rysować kształty różnych potworów i jak przywykł,
później pod spodem je opisywał. Po podróży zawsze w domu studiował sobie to co narysował i w ten sposób znał większość stworzeń zamieszkujących dżunglę czy też pustynię. Coś się poruszyło w dziczy. Coś skoczyło. Obejrzał się za siebie.
- Chodź tu gnojku… - mruknął do siebie i wyjął miecz zza pasa.
Coś naglę zeskoczyło z drzewa. Vortin odsunął się, lecz nie uniknął ciosu zadanego przez bestię. Była czarna z białymi prążkami. Miała tylko dwie przednie łapy i długi kolczasty ogon. Vortin w swojej brunatnej tunice, został przecięty w prawą nogę. Nie stracił równowagi. Szybko zaatakował. Pchnął bestię w brzuch. Upadła martwa na ziemię. To jednak jeszcze nie był koniec. Dwie takie same wyskoczyły zza krzaków i uderzyły w nogi. Vortin upadł na ziemię. Te zaś zaczęły go gryźć. Wojownik krzyknął po pomoc do swoich kompanów. Qzixen wstał natychmiastowo i uderzył w jednego magicznym piorunem. Wybuchł i rozleciał się na kawałki. Vortin wolną ręką uderzył drugiego stwora. Panikował. Miał już nieźle poszarpaną drugą rękę. Bił potwora z całej siły, ale ten nie puszczał. Lorin wziął swój miecz ze złotą rękojeścią i symbolem seveckim i uderzył z całą siłą dzikie zwierze. Przedzielił je na dwie połowy.
- Aaa! Mam rozszarpaną rękę! Ratujcie!
- Spokojnie… już cię uleczam. – Qzixen, mag, wyjął ze swojej torby magiczny kamień. Wypowiedział formułę zaklęcia i tym samym uleczył Vortina.
- Cholera… co ja bym bez ciebie zrobił przyjacielu?
- No nie wiem. Może byś wrócił do miasta i poszedł do pobliskiego magika. Ten by cię też zdążył uleczyć. A poza tym Lorin też umie się obsługiwać takimi kamieniami. Gdy by mnie nie było, na pewno on sam poradziłby sobie z tymi stworami i ciebie by uleczył. Bo zakładam, że jest na tyle mądry, że gdy idzie gdzieś be ze mnie, tylko z tobą, to bierze swoje magiczne przedmioty. Ty sam sobie byś nie poradził.
Vortin uśmiechnął się pogardliwie i lekceważąco. Popatrzył na Lorina. Ten już spał jak zabity na swoim kocu.
- To teraz może ja lepiej popilnuje co? – Zapytał Qzixen
- A pilnuj sobie. Do diabła z całą tą dżunglą.
*
- Co się działo w nocy? Ktoś nas atakował? – Zapytał jeszcze pół śpiący Lorin
- Nic wielkiego. Prawie zagryźli Vortina, a ja stworzyłem własne nowe zaklęcie.
- Rzeczywiście, nic ciekawego. Pogryźli Vortina… żadna nowość. A z tymi zaklęciami to ty nie przesadzaj. Ciągle słyszę, że jest jakieś nowe zaklęcie stworzone przez ciebie. One są coraz solidniejsze, a ty jesteś coraz bardziej sławny. Jeszcze chwila, a może dołączysz do kompanii alchemików królewskich. Oni przeważnie robią mikstury… ty będziesz oryginalny. Ale to jest nie ważne. Na koń chłopaki. Jedziemy na tak zwane, wielkie piaski.
Gdy wyszli z dżungli, mieli piękny widok na może i na pustynie. Na pustynie, do której zmierzali. Na „wielkie piaski”.
- ÂŁadny widok. – Powiedział czarnowłosy Vortin.
- A ładny nie zaprzeczę. Ale zmienisz zdanie gdy dojdziemy na skraj tego urwiska.
I doszli. Ukazały się im ruiny. Gdy się dokładnie przyjrzeć, można było stwierdzić z jak największym przekonaniem, że był to zamek najpiękniejszy z najpiękniejszych. Mury, teraz zniszczone, było obłożone przepięknymi szafirami. Zostały z nich tylko kawałki. Większość została skradziona. Na szczycie wieży, która została nienaruszona, był ogromny diament. Widać było jeszcze niegdyś piękny dwór. Teraz była tam kupa gruzu. Nic więcej. Wszystko to było do połowy piaskiem zasypane.
- Ciekawe kto tu rządził. – Powiedział Vortin
- Na przykład mój pradziad. Był królem Sevii. Później była wojna. Nasze królestwo legło w gruzach. Drugiego Seveta, takiego jak ja długo by szukać. Pomyśleć, że mogłem być królem najpiękniejszej narodowości na świecie. Jedyne co mi pozostało z królewskiego rodu mego, to mój miecz. Wykuły go wymarłe już elfy. Dostałem go od Mojego dziadunia. Ojciec w boju padł, a matka przy porodzie. Tylko on mi został. Niedawno zmarł.
- Przykra historia, ale jeżeli chcemy zdążyć tam dojść przed nocą, to lepiej zabierajmy się stąd czym prędzej. – wtrącił Qzixen
- On ma rację. Chodźmy.
Wyruszyli w drogę. Przechodzili koło rzadkich strumyczków, przy których odpoczywali chwilami. W lesie stoczyli bój z artrickim skoczkiem, a później z czerwonym wilkiem.
Doszli do wioski. Mieli okazję odpocząć, lecz napotkali małą przeszkodę.
- Stać. Mam rozkaz nie przepuszczać nikogo, kto wygląda na podejrzanych. A wy mi wyglądacie na podejrzanych. Dlatego was nie wpuszczę. – Powiedział wielki osiłek w skórzanej koszuli i spodniach, patrząc na nich z góry.
- Hm… A co powiesz na sto karteonów?
- Nie. Nie przekupicie mnie. Nie pójdę nawet na dwieście. Dajcie sobie spokój nie wejdziecie do wioski Rozkivora.
- Rozkivor?! Ten czarownik? Znam go możesz mnie wpuścić. Jestem jego dobrym znajomym. A oni są w porządku.
- No dobrze. Jeżeli go znacie to wchodźcie. Ale jeśli usłyszę, że narobiliście szumu jakiego, jeno patrzeć, jak was dorwę!
- Spokojnie strażniku. Nie mamy zamiaru tutaj buszować, tylko w karczmie odpocząć i z Rozkivorem pogadać. Bywaj.
I weszli. Wioska była ciekawa. Domy z drewna były ciekawie skonstruowane, a ludzie raczej na dwór się nie pchali. W samym centrum wioski, był domek Rozkivora, z dużym herbem jego miejscowości.
- Jaki jest ten Rozkivor? Mam nadzieje, że w miarę gościnny człek, bo chciałbym coś przekąsić. Nie zwykłem głodować na wyprawie. – Zapytał Vortin, zcierając pot z czoła.
- A czy ty myślisz, że ja naprawdę go znam? Trzeba jadła, to coś musiałem zrobić. Głodni walczyć nie będziemy. Zresztą odbija się to na tobie. Co chwile ciebie coś gryzie. Zwierzęta cię wyjątkowo nie lubią, a gdy jesteś nie pojedzony, ciężko ci walczyć, nieprawdaż? – Qzixen spojrzał na Lorina. Ten uśmiechnął się.
- Ano, niech ci będzie, że prawdaż.
*
Weszli do karczmy.
- Piwa daj. Później zupy rybnej. Później daj mi hm, może jeszcze mięso jakieś. Na razie tyle.
Usiedli przy wolnym stole i zaczęli rozprawiać przy piwie, o tym kto jakie smoki widział.
- No, ja tam czarnego widziałem. Nawet z nim walczyłem, ale zabić ni się go nie udało. Uciekł skurczysyn i tyle go widzieli. – pochwalił się z dumną miną Vortin.
- Ha! To ja ukatrupiłem dwa! Zielone. Były takie przy Yonterii. Normalnie mieli mnie za boga, jak im pomogłem. – Powiedział Qzixen.
Podszedł do nich karczmarz, z trzema glinianymi talerzami na tacy.
- Zupa gotowa.
- Daj no tu rękę. Widzę, żeś człek porządny, a takich dużo nie ma. – Powiedział Qzixen, który ostatnio miał nadmiar pieniędzy.
Gospodarz podał rozłożoną dłoń czarownikowi, a ten rzucił mu na nią mieszek karteonów i drugi mieszek pełny meltarów.
- Dzięki panie.
- Dobra, dawaj zupę. przynieś no jeszcze antałek piwa i misę ogórków. A jagnięcinę później.
Szybko uporali się z zupą rybną. Byli już trochę najedzeni, jednak mieli smak na mięso.
- A minotaura widziałeś? – Zapytał Qzixen Vortina, ze złośliwym uśmiechem na twarzy. Prowadzili „dyskusję” na temat potworów.
- A widziałem, nawet załatwiłem jednego. Ciężko było, ale warto. Dostałem za jego skórę ponad sto meltarów.
- A widzisz, ja uchodzę za pogromcę minotaurów.
- A mnie mianowali pogromcą Doltowów.
- Właśnie widziałem w dżungli, jak cię prawie nie zagryzły.
- To było co innego! Atakowały z zaskoczenia. Byłem zaspany, nie wiedziałem co się dzieje! Gdy się przygotuje to wybiję nawet setkę.
- Hej! Idzie nasze mięsko!
- No nareszcie. Już zgłodniałem. – Powiedział Vortin
- A ja wam powiem, że już się najadłem. Spakuje moje jedzenie do torby. Trochę piwa też nie zaszkodzi wziąć na drogę.
*
Byli na pustyni. Było bardzo gorąco. Vortin ciągle narzekał na ten upał.
- Nie mogę tego znieść! Dajcie no piwa. Zmęczonym jest.
- Uspokój się! Zachowujesz się jak rozkapryszona mała dziewczynka! Przestań wreszcie narzekać, bo w końcu Qzixen zatka ci pysk jakimś zaklęciem!
- Dobra spokojnie! Po prostu jest za gorąco jak dla mnie.
- Qzixen, faktycznie jest za gorąco. Znasz może jakieś zaklęcie, które może schłodzić naszą temperaturę, czy coś?
- Nie. Nie jestem druidem. A Puki co trzeba się skupić na tym jak wejść do piwnic tej ruiny, bo jak widzicie właśnie przed nią stoimy.
- W takim razie wymyśl jakieś zaklęcie. Słyniesz z tego!
- A myślisz, że jeszcze nie wymyśliłem takiego? Zaraz zniszczę te kamienie, tylko muszę się skupić, a do tego potrzebna mi jest cisza. Możecie mi zapewnić te niezbędne warunki do rzucenia czaru?
- Ano my się zamkniemy. Tedy puszczaj urok. – Odpowiedział Vortin
I tak zrobił. Zniszczył głazy, a wtedy weszli do kanałów. Na samym środku wielkiej Sali była mapa. Wisiała w powietrzu otoczona ciekawą aurą. Czymś w rodzaju złotej kopuły, a gdy się jej dotknęło, zaczynała miotać piorunami po całej Sali. To stwierdził Qzixen.
- Wiesz co to? – Spytał Lorin, z ciekawskim uśmiecham skierowanym do Qzixena.
- Ano wiem. Ciężka sprawa. Czar rzucony przez starożytnych seveckich magów. Wiem jak zneutralizować to zaklęcie, ale potrzeba mi do tego czasu…
- Ile dokładnie? – Zapytał Vortin
- około godziny i ćwierć.
- To bardzo długo.
- A chcesz zgarnąć te trzysta meltarów, to się zamknij i przestań narzekać bo cię skopie po rzyci. Nie dość nam problemów? Nie mam zamiaru się przejmować czasem.
- I tak przyjdzie każdemu z nas po sto, więc nie nacieszymy się tymi pieniędzmi długo. Kilka wizyt w karczmie i po meltarach.
- Cicho. Muszę pomyśleć.
I pomyślał. Mniej więcej po określonym przez niego czasie, skończył rozbijać, rzucony na mapę czar. I czar prysł. Mapa spadła na ziemię. Lorin rzucił się pierwszy na mapę. Popatrzył.
Od razu zlokalizował miejsce, w którym, ponoć leżała ta jakże tajemnicza rzecz.
Lorin skłamał Zarickowi, że nic nie wie o swoim kraju. Wiedział bardzo dużo. Znał prawie każdy zakątek pustyni „wielkich piasków”. Oprócz kilku, które musiały mu przypadkiem umknąć uwadze. A w tym to miejsce z ukrytym „czymś”.
*
- Znalazłem mapę. Należy mi się nagroda.
- Najpierw daj mapę. – odpowiedział Zarick.
- A bierz to sobie! I dawaj forsę.
- Umowa to umowa. Trzymaj swoje trzysta meltarów wojaku i spływaj. Nie chce cię więcej widzieć.
- niech będzie. – Zgodził się Lorin. I odszedł.



Rozdział II
Norevskie życzenie
Dzień był piękny. Nad Norevem, słońce świeciło mocno. Kamienne domy, pięknie się prezentowały, zalane promieniami słonecznymi, a jeszcze piękniej, widniały w blasku księżyca. W mieście wszystko było na swoim miejscu. Rolnicy w polach, strażnicy przy murach i w koszarach, karczmarze w karczmach i długo by jeszcze wymieniać.
Lorin zbliżał się do miasta. Widział już najwyższą wieżę. Wybudowały ją prastare krasnoludy. Legenda głosi, że gdy największa potęga tego wieku, elfy, atakowała miasto, które niegdyś było krasnoludów, oni wybudowali ją w trakcie bitwy. Dzięki niej, wygrali ją i tym samym, rozgromili wszystkich. Tak wymarły elfy. Wieża podobno, była najsolidniejsza z solidnych. Lorin przejeżdżał przez mały lasek, również zalany potokami promieni. Było czysto i pachniało wodą. Rzeką, która przepływała przez Norev.
- Cholera. ÂŻeby tak pięknie było u nas w Rionie, to chyba wszyscy by szaleli ze szczęścia. Nic dziwnego, że Norev jest stolicą Vertylii. – Mruczał pod nosem, dość zirytowany sprawą z Zarickiem, Lorin.
Zbliżał się. Był na ścieżce.
- A ty dokąd się wybierasz włóczęgo? Mało nam tutaj zbirów? Uciekaj stąd śmieciu.
- Nie jestem, żadnym zbirem. Rad bym, gdybyś mnie przepuścił, mości panie.
- Ani myślę. Uciekaj powiedziałem, bo po rzyci cię wyleje i za bety, do rzeki wytargam.
- A ile chcesz? Dwieście meltarów wystarczy?
- Hm… powinno. Dawaj i spływaj.
Lorin, uniósł głowę w górę i uśmiechną się triumfalnie. Wjechał na swojej szkapie do miasta.
Był spocony. ÂŚmierdział lekko. Marzył o kąpieli w rzece nad Norevem.
Uwiązał konia w prawie całkiem przepełnionej stajni. Szedł powoli do rzeki. Po drodze mijał domy i uliczki. Minął również karczmę i koszary, a następnie skręcił w prawo, na wprost do jego celu. ÂŚciągną pas z mieczem. ÂŚciągną skórzaną koszulę i czarne, również skórzane spodnie. Wskoczył do wody. Była ciepła. Uwielbiał ją.
- Hej no Sevecie miły! – Podszedł do niego mały, szary człowieczek, z kuflem piwa. Znał go, czuł do niego odrazę. – Pamiętasz mnie jeszcze? To ja, Zarick, z Riony. Spotkaliśmy się w karczmie pod „szponem smoka”, pamiętasz?
- A owszem, chociaż marzyło mi się zapomnieć.
- Hm, nie należysz do najmilszych. A ja tu się z tobą skarbem podzielić przyszedłem. – ÂŁyknął piwa. – Avia, chodź no mi tutaj, z tym „skarbem”.
Podeszła do niech dziewczyna, która z pewnością nie miała więcej niż dwadzieścia lat.
- Proszę. Kto by takiego chciał…
- Wiesz co to jest, Sevecie?
- Owszem, jest to zardzewiały miecz. A to drugie to jakaś spróchniała magiczna laska. To było właśnie tym skarbem? Jeśli tylko takie znajdujesz, poszukiwaczu przygód, to życzę powodzenia. – uśmiechnął się zjadliwie.
- Tak. Właśnie to tam było. I chciałbym Się dowiedzieć co to jest dokładniej. Bo, musiałem wybić, ze setkę stworów, głównie jakichś plugawych pustynnych magów, żeby się później do tego dostać i męczyć się z zniszczeniem zaklęcia, które na te obie rzeczy rzucono. Zakładam, że musiały być znaczące, dla starożytnych Sevetów, że tak ich kryli.
- Może to po prostu rzeczy któregoś z królów Seveckich? I chcieli je tam ukryć, by uwiecznić pamięć o nim, a ty to wszystko zepsułeś. Jak znam mój kraj…
- Mówiłeś, że go nie znasz. – uśmiechną się równie złośliwie, jednak nie bardziej niż Lorin.
- Kłamałem. Wracając do tematu, to jak znam swój kraj, spadła na ciebie jakaś klątwa. Przeważnie Oni puszczali takie, że po jakimś tygodniu, powinieneś się zamieniać w krwiożerczego potwora. Współczuję. – Znów się uśmiechną, tym razem miało to oznaczać zamiar triumfalnego zakończenia rozmowy.
- Obiecuję, że gdy się już całkiem przemienię, to cię pożrę.
- Dziękuję.
Zdenerwowany Zarick, odwrócił się na pięcie i odszedł. Zmierzał w kierunku karczmy. Lorin miał zamiar, jeszcze skorzystać z rzeki. Zanurzył się. Zamoczył swoje krótkie, stojące białe włosy.
*
Lorin siedział przy stoliku w tawernie i popijał zimne piwko. Chciał spokoju… jednak go nie zaznał.
- Czekaj ty gnido! Jak cię jeszcze raz zobaczę w moim domu to popamiętasz!
Do karczmy wleciał niespodziewanie Vortin.
- Co ty tu robisz!?
- Sam się czasem zastanawiam. Ale nie mogę tego zrozumieć!
- Znowu próbowałeś kraść?
- Nie! Wszedłem do domu, bo szukałem mojego psa!
- Nie masz psa. – powiedział Lorin uśmiechając się dziwnie.
- Dobra, nie ważne…
Do karczmy wpadł Zarick. Lorin wcale się nie zdziwił. Vortin na pewno chciał zakosić mu jego „skarby”.
- Chodź no tu złodzieju. Ty plugawa gnido. Psi synu. Jak dorwę to flaki wypruję!
- Zostaw go Zarick, bo dopóty, dopóki ja tutaj stoję, nie będziesz robił w mieście zamieszania. Wiesz, że lubię spokój i mam zamiar w tej karczmie odpocząć, a nie słuchać, jak Vortin zabija ciebie, biednego, małego szarego, grubego pijaka. A uwierz mi, on już zabijał nie raz. Odpuść sobie więc i odejdź w pokoju, zanim stanie się jakieś nieszczęście.
- Ja? Co? On zabić? Mnie? Buahaha, bardzo śmieszne. Niech ja go tylko złapie, w jakimś ciemnym zaułku, to…
- To co malutki? Popłaczesz się? Wynoś się stąd, bo…
- Nikt tutaj nie będzie nikomu nic robił! – Do karczmy wleciał rozwścieczony strażnik. – Wiedziałem, że będą problemy z wami wszystkimi trzema. Takich więcej nie wpuszczę! Wynocha z Norevu i więcej mi nie wracać pachołki, bo… A zresztą nie ważne. Jeszcze jedno takie i mnie popamiętacie!
- Dobra. Przestańmy już. – powiedział Zarick.
- Wiesz co się dowiedziałem grubasku? – Spytał złośliwie Lorin.
- Nie wiem i nigdy więcej nie waż się tak do mnie mówić.
- Dobrze. W każdym razie wiem jak odczynić klątwę, jaką na ciebie rzucono, bo zakładam, że już się, zorientowałeś, że powoli się zamieniasz w wilkołaka. Na plecach masz już włosy, którymi one się charakteryzują.
- Tak. Gadaj no szybko. Gdy będę wiedział jak i co, tedy się od razu do pracy zabiorę.
- No więc, musisz zdobyć portal, do świątyni seveckiego miecza. Udać się tam. Iść przed siebie, długimi korytarzami, aż dotrzesz do ołtarza. Na ołtarzu położysz miecz. Przeczytasz słowa, które ci nabazgram z tyłu zwoju. Dla zaspokojenia twojej ciekawości, są one w seveckim języku. Zmienić, powinien bóg sevecki jedyny, miecz ten zardzewiały, w cały złoty miecz magiczny, a gdy dotknie się nim wroga, ten z mocą niesamowitą, roztrzaska przeciwnika na kawałki. Następnie, użyjesz kamienia z portalem do miasta. Dam ci dalsze wskazówki.
- Dzięki ci! Zabieram się do roboty ale…
- Ale?
- Gdzie jest ten zwój?
- Gdybym sam wiedział, już dawno sam ukradłbym ci miecz i poszedł tam go zamienić w takowy. Radzę zgłosić się do Tortunii, miasta magów. Strażnikowi nowicjuszowi, powiedzieć, że przysyła cię przyjaciel maga Qzixena, Zartomon. Tak im się na początku przedstawiłem i imienia nie mam zamiaru dla nich zmieniać. Powinien cię wpuścić, a wtedy pogadaj z magiem stojącym na środku placu przed klasztorem. To będzie Qzixen. Mów wtedy o mnie Lorin, bo wiem, że o mnie tam temat musi być nawiązany. Jeno on mnie tam naprawdę zna. Musisz się go dokładnie dopytać o magiczne miejsca Sevetów. Oczywiście spytaj o najważniejsze: gdzie portal. Musi to wiedzieć. Jako nowicjusz, specjalizował się w naukach o starożytnych Sevetach.
- Dobrze. Udaję się natychmiast.
Zarick z uszczęśliwioną gębą wyszedł z oberży na - pusty teraz - plac. Szedł chwilę spokojnie i bez problemów. Ale tylko chwilę. Zaraz wybiegł za nim Lorin.
- Hej! Zarick! Zaczekaj, chcę jeszcze coś wyjaśnić! – Podszedł do niego.
- Cóż jeszcze chciałeś zbawco mój?
- Chciałem żebyśmy sobie coś jeszcze wyjaśnili.
- No proszę. Co?
- Gdy już ten miecz będzie złoty i w ogóle, to jak przyjdziesz do mnie po następne wskazówki, oddasz mi go. To warunek, który stawiam ci w zamian za to, że cię wybawiam od twego parszywego losu.
- Cholera! A już myślałem, że się do tego chociaż nie przyczepisz! No niech będzie.
- No i dobra. Pędź.
Lorin myślał o śnie. O długim porządnym śnie. O dobrym wypoczynku. Spełnić to życzenie, mógł tylko i wyłącznie gospodarz „Pazura lotnika”.
*
Lorin obudził się. Wstał, Jak zawszę, jeszcze pół śpiący. Teraz marzyło mu się porządne śniadanie. Musiał wyruszać.
Oberżysta zmywał podłogę w karczmie. Nikogo nie było.
- Witaj gospodarzu.
- A witam, witam, mości śpiocha. Hehe. Pewnie chcesz jadła teraz? Zgadłem?
- Oj tak. Trafnie jak cholera. Jeśli możesz, to chleba z mięsem i szklanką mleka.
- Mleka? Przecie ty tylko piwo wielbisz. Hehe. Ale ty zaskakujący panie żeś jest. Niech mnie licho. Ale jak chcesz mleko, to ma być mleko. Ty płacisz ty żądasz, prawda?.
- Przeważnie. – Mruknął pod nosem.
Poczekał chwilę. Bawił się swoim mieczem, leżącym na stole. Zaczął go czyścić.
Do karczmy przyszło kilku obywateli, również na śniadanie. Miał towarzystwo ciekawego kupca.
- Jestem Lorin. – Przedstawił się, podając rękę wysokiemu, dobrze zbudowanemu i ładnie ubranemu kupcowi.
- A ja Hanzo. Zwą mnie smoczym lokiem. Już sam nie wiem dlaczego, alem się przyzwyczaił. – Odpowiedział mężczyzna, podając dłoń Lorinowi.
- ÂŚniadanie gotowe mości panie! – Zagrzmiał karczmarz, zbliżając się do Lorina. Położył rzeczy na stole, wytarł ręce o fartuch, odwrócił się na pięcie i poszedł po miotłę.
Zaczął zamiatać.
- Chciałbym, oczywiście jeśli możesz, żebyś mi pomógł przeprawić się z tego miasta, do Vytarii? Oczywiście zapłacę ci. Sto karteonów i dwieście meltarów. Powinno ci starczyć.
- I starcza. Jak cholera. – dla Lorina wszystko dzisiaj, jak dotychczas, było „jak cholera”.-
Kiedy wyruszamy?
- A mi by dziś pasowało. Jeszcze od pogody zależy.
- Dziś ładny dzień. Można iść.
Od razu wyruszyli w drogę. Przeszli przez bramę. Przechodzili również przez ten, jakże piękny lasek, przez który przechodził Lorin. Trzymali się ścieżek. Z dala od puszczy niebezpiecznej, lecz pięknej chodzili. W końcu znaleźli się u bram miasta. Byli u podnóża Vytarii. Sevet, jeszcze takiego pięknego widoku nie miał przed oczami. Siedem murów, siedem bram. A na samym szczycie góry, był zamek podobny, do kosteańskiego.
*
- Lorin! Czekaj! Mam miecz! – Bohater odwrócił się i ujrzał Zaricka, z równie uszczęśliwioną gębą, jak wtedy, gdy wychodził z „Pazura lotnika”.
- Daj go. Teraz jeśli chodzi o laskę, to musisz oddać ją królowi piaskowych magów. Daj mu również ten miecz. – Lorin oddał zabójcze świecidełko Zaickowi. – On, będzie mógł wtedy spełnić jedno twoje życzenie. Musisz sobie życzyć, by zdjął z ciebie tą cholerną klątwę.
- Już się robi, Sevecie mój miły.
*
Lorin, czekał z niecierpliwością w karczmie „Pazur lotnika”, na swoich przyjaciół i na Zaricka. Dla wszystkich miał niespodzianki. Nie dla wszystkich miłe.
Przyszedł Vortin, szczęśliwy jak nigdy.
- Co się stało?
- A, bo baba mnie rzuciła wreszcie!
- Toś szczęśliwy, nie smutny?
- A żebyś wiedział. Ja wstydliwy, to się jej bałem zostawić, ale wszystko dobrze się skończyło, jak wydać.
- I dobrze. Słuchaj… Pamiętasz jak kiedyś chciałeś mój miecz?
- Oj tak. Zresztą nadal go chcę!
- No więc Weź sobie go. Ja będę miął zaraz lepszy!
Przyszedł Qzixen.
- Witaj magu. – powiedzieli chórem przyjaciele.
- Witajcie. Chcesz może mi dać tę laskę magiczną, która ma się ponoć w złotą zamienić, która zamienia w kamień, gdy się rzuci jakiekolwiek zaklęcie na wroga?
- Oj tak. Marzyłeś o niej, prawda?
- Jak cholera.
Przyszedł Zarick.
- Dawaj mi te świecidełka.
- Masz. – Oddał Zarick, Lorinowi miecz i laskę złotą. – Wiesz, że mogłem z tym uciec i sprzedać, ale ja uczciwy, żem podróżnik.
- Dzięki. Mam dla ciebie złą niespodziankę. Musisz mi oddać jeszcze pięćset karteonów za przysługę.
- No dobra. – Powiedział już nieźle zdenerwowany Zarick, skrzywił się i rzucił na stów sakiewkę.
Lorin rozdał rzeczy, które miał rozdać.
Przypatrzył się broniom:
Miecz był taki jak Lorina – tylko złoty.
Laska była taka jak Qzixena – tylko złota.



Księga bestii
Sevet stał po cichutku, przy drzwiach pokoju w karczmie. Podsłuchiwał opowieści mędrca, o starej księdze, której pilnował straszliwy potwór. Często się przy tym śmiał, gdyż te opowieści było trochę nierealne. Jednak słuchał go wciąż z ciekawością.
- Wejdź, nie musisz podsłuchiwać za drzwiami. – Powiedział staruszek otwierając drzwi. Ten nagle odskoczył jak poparzony.
- Ach… dobrze, niech będzie, chętnie posłucham. – Odpowiedział nieznajomy.
Pokój był zalany promieniami słońca, staruszek siedział przy zakurzonym stoliku z kawałkiem pergaminu i resztką atramentu w słoiku. W ręku trzymał swe pióro, które tak często pracowało. Było ono czarno białe. Pisarz ów, często mówił dlaczego pisze takowym piórem. Pisał nim, ponieważ całe życie wydaję mu się czarno-białe. Nie chciał zmieniać rzeczywistości przy pisaniu w barwy różowe. Zresztą nie umiał tak… Był jak wszyscy: spokojnym i szarym człowiekiem, który oczywiście ma swój jedyny talent. Twórca ten, miał siwe włosy, czarny garnitur, czarne oczy i białą wprost twarz. Nasz bohater, nie wiele o nim wiedział.
- A więc, opisuje pan teraz historyjkę, opowiadaną dzieciom na dobranoc, czyż nie?
- Sądzisz, że to wymyślona historia? Doprawdy? Jest to jedna z legend staro-Tervelickich.
Ten potwór został stworzony, przez najwybitniejszych magów, którzy musieli ukryć tę księgę. Była ona utrapieniem tamtego wieku. Gdy była w zasięgu ręki, dla zwykłych ludzi, takich jak powiedzmy ty, czy ja, świat już dawno przestałby istnieć! Oni uratowali tym ludzkość! Tam były zapisane rzeczy, z którymi normalny człek, by sobie nie poradził. Gnębiłyby go do śmierci… spowodowanej przeczytaniem tych rzeczy.. Nawet nie wiesz ile ta księga jest warta. Nie wiesz, co ona przynosi. I dobrze. Dzięki takim jak ty, powoli się o niej zapomina. Jednak wiadomym jest, że kiedyś zostanie ona odnaleziona i dojdzie do zagłady świata. Tylko prawdziwy bohater, mógłby temu zapobiec. Niestety nie ma takiego na świecie, nad czym wielce ubolewam.
- Nie ma? Doprawdy? Ja myślę, że jest ich bardzo dużo. Wystarczy dobrze poszukać i odpowiednio się dopytać danego człowieka, a ten może się okazać tym, jedynym… właściwym.
- Sądzisz, że może ty nim jesteś? A powiedz mi, dlaczego tak uważasz, bo ja w tobie nie widzę nic specjalnego.
- Jeśli nie wiesz, jestem Sevetem, z królewskiego rodu. Mam coś, czego brakuje zwykłym innym śmiertelnikom. Szukałem tego od dawna, aż wreszcie znalazłem, ratując przy tym pewnego głupiego, małego naiwnego człowieczka.
- A co to takiego, drogi Sevecie. Zaiste wiesz co mówisz, Seveci nie są głupi.
- Mam miecz.
- Jaki miecz… Czy ty sugerujesz, że masz złoty miecz króla Frethoriana!?
- Owszem. Mam miecz władcy dusz. Nie wiesz jaki on jest. Zniszczy wszystko. Wszystko, co staje mu na przeszkodzie, by dojść do stwora. Na początku mówiłem, że nie wierze. Nie jest to prawdą. Mówię tak ludziom, dlatego by chronić prawdy. Dobrze wiesz, że to mój królewski obowiązek. Ale jeśli razem wiemy o tym, możemy coś zdziałać. Zniszczyć potwora… A po nim księgę!
- Frethoriana tez miał miecz i laskę. A jednak nie przezwyciężył potwora.
- Bo nie znał odpowiedniego sposobu. Każdy wtajemniczony wie, że był głupcem. Myślał, że samym mieczem zrobi wszystko. Oczywiście mu się to nie udało. Dlatego go zabili. Nie chciał słuchać żadnych rad. Po prostu był głupcem.
Słońce uniosło się jeszcze wyżej, tym samym zalewając kolejne regały półek z książkami, w tym ciekawym pomieszczeniu. Mieściły się w nim również słoje, z różnymi częściami ciała. Oczywiście Lorin, nie chciał tego oglądać.
- Dobrze, ja już muszę iść. Jeśli się kiedyś zdecyduje wyruszyć dam ci znać. Czuję, że może mi się udać. Niestety jeszcze nie teraz.
- Poczekaj… Powiedz mi tylko, dlaczego się śmiałeś ze mnie za drzwiami, jeśli wierzysz w tego potwora i księgę?
- Ponieważ, próbujesz to opisywać, a nie wiesz ot tym nic a nic. Właśnie dlatego.
- Słucham?!
- Do zobaczenia!
Lorin odszedł z karczmy. Było wczesne popołudnie, ludzie na ulicach rozmawiali, byli szczęśliwi. Kamienne budynki, byłe również zalane strumieniami promieni słonecznych, których Lorin tak bardzo nie lubił. Siedział teraz przed tawerną na ławce. Miał krótkie białe włosy, grzywkę, czarną, skórzaną zbroję i złoty miecz u pasa. Myślał, czy ktoś by kiedyś wspominał o nim, tak jak o Frethorianie, gdyby udało mu się przezwyciężyć krwiożerczą bestię, która pilnowała tejże okropnej księgi. Lorin wstał, rozejrzał się, swymi bystrymi, ciemno-niebieskimi oczyma i ruszył w stronę wschodniej bramy. Nie wiedział co go czeka, nie chciał znaleźć pracy, tak jak zwykle, po prostu poszedł tam bez celu. Wiedział, że nie uda mu się przezwyciężyć bestii, ale to było jego życiowe zadanie. Wpajano mu to od dziecka. Musiał je wykonać. Wyszedł z miasta i ruszył do lasu. Tylko tam, umiał się na prawdę odprężyć, pomyśleć. Miasto było dla niego za ciasne, nie lubił towarzystwa.
- Witaj no mój zbawicielu, jak ja żem cię dawno nie widział!
Lorin odwrócił się. Pokręcił głową, westchnął. Zobaczył Zaricka.
- Wiesz co? Mam dla ciebie zadanie do wykonania.
- Nie, nie przyjmuję, możesz iść – Odpowiedział Lorin. Nie chciał już zdenerwować Zaricka, jak to zwykle. Po prostu był zmęczony, musiał odpocząć. Nie chciał towarzystwa, a szczególnie tak szczęśliwego jak Zarick, bo ten był wyjątkowo uśmiechnięty. Jego dosyć długie blond włosy, opadały mu na ramionach. Spoglądał na niego wścibsko na Lorina.
- A co się stało mój drogi, że tak prędko mi odmawiasz, ha?
- Nie Mam ochoty. Jestem zmęczony. Powinieneś to zrozumieć i odejść, ja i tak odmówię. – Odpowiedział Sevet kręcąc lekko głową. Bardziej przysłuchiwał się śpiewu ptaków i szumowi wiatru, niż Zarickowi. On go denerwował, miał już pomału dość tego grubego, wścibskiego i nędznego pijaka, który ciągle go prześladował. Ptaki ucichły, zagrzmiało nad nimi. Wyglądało to niepokojąco. Deszcz zaczął kropić. Niebo robiło się coraz ciemniejsze.
- Co się dzieje?! Wole iść do miasta… Bywaj przyjacielu!
Zarick Był bardzo denerwujący. Lorin przeczuwał, że coś jest nie tak. Postanowił to sprawdzić. Wyjął zza pasa swój miecz i ruszył ku górom. Wiedział, że to musi być jakiś znak… że tam powinien pójść.
*
Szedł przez góry, był zmęczony. Było zimno. Kruki zaczęły skrzeczeć. Było bardzo mroczno, wiedział, że zbliża się do czegoś złego. Spojrzał w lewo, potem w prawo… Ujrzał jaskinię. Ujrzał blask, czerwonych ślepiów stwora. Ominął go spokojnie. Lorin się skrzywił, jęknął. Upadł na ziemię. Widok mu się rozmazał. Podszedł do niego człek cały w tatuażach. Miał długie włosy, splątane w kucyk. Na plecach miał łuk, a w ręce włócznię. Z pewnością był stworzeniem prymitywnym. Lorin zemdlał.
*
Obudził się. Leżał w jakimś w łożu, w wiosce. Na dworze panowała ciemność. Słyszał, że odprawiają jakiś rytuał. Podeszła do niego kobieta. Była bez ubrania. Podała mu jakieś lekarstwo. Było bardzo kwaśne. Lorin chciał wstać, lecz ta dała znak by tego nie robił. Spojrzał na jej uszy. Były dziwne, takie jak miały elfy. Przez chwilę pomyślał, że spotkał się właśnie z elfką, lecz zaraz całkowicie to skreślił. Elfy dawno wyginęły, zresztą na jego oczach ich wybijano. Na świecie żyją już tylko ludzie i zwierzeta.
- Co się tutaj dzieje? Wypuść mnie! – Krzyknął zdenerwowany Lorin.
- Oferanum iderio, asterofitrum jertenym jaker!
Lorin się zdziwił, gdyż był to był język elfów. Co nieco go znał, lecz nie na tyle, by rozmawiać z kimś, w tym języku.

Ten ostatni rozdział jest niedokończony... i takim pozostanie, gdyż kompletnie straciłem wene. Na długość się już chyba nie będziecie skarżyć...? ;].

Pozdrawiam.

Forum Tawerny Gothic

Tajemnica Sevetów
« dnia: 26 Styczeń 2007, 23:16:12 »

 

Sitemap 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 
top