Było już dobrze po północy, kiedy Egbert skończył swoją zmianę. Pracował teraz jako strażnik posiadłości należącej do człowieka będącego podobno najbogatszym kupcem korzennym w mieście. Robota ta nie dawała jednak wojownikowi satysfakcji. Szczerze powiedziawszy, Ebertowi rzygać się już chciało pracą wartownika. Ostatnimi czasy coraz trudniej jednak było o porządne zlecenia, a żyć za coś trzeba było. Starając się ignorować typowy dla Hemis mróz, mężczyzna maszerował szybko w stronę swojego domu na podgrodziu. Z jego ust wylatywała para, a on sam coraz bardziej pogrążał się w rozmyślaniach. Z nostalgią wspominał stare dobre czasy, gdy po całej wyspie panoszyli się bandyci, potwory, grupy dezerterów i innych odpadków pozostałych po wojnie. Od czasu ostatniej większej akcji w której brał udział minęło już jednak jakieś pięć lat. Pół dekady! Egbert walczył wówczas u boku innych bękartów o oswobodzenie gminy Omas.
Cholera, nawet nie zauważyłem kiedy stuknęła mi trzydziesta. Latka lecą, a ja marnuję się pilnując opasłego zadu jakiegoś handlarza preclami, czy innym śmieciem.
Niespodziewanie uwagę najemnika przykuło pismo przybite do tablicy ogłoszeń stojącej przed karczmą, obok której Egbert akurat przechodził. Na papierze widać było bowiem pieczęć marszałka. Najemnik szybko przeczytał ogłoszenie i w ułamku sekundy podjął decyzję. Potrzeba mu było takiej pracy. Gdy wrócił już do swojej chaty, bez ściągania butów rzucił się na skrzypiące łóżko i od razu zapadł w sen. Po kilku godzinach drzemki wstał wypoczęty i ruszył do drzwi, po drodze zgarniając ze stołu kawałek kiełbasy leżący tam od wczoraj. Mężczyzna wepchnął go do ust i opuścił domostwo kierując swoje kroki w stronę dzielnicy obywatelskiej. Dotarł pod dom szlachcica jeszcze przed wschodem słońca. Jako że o tej porze nie wypadało walić do drzwi, Egbert zdecydował się zaczekać do rana na zewnątrz.