Było astas, lecz noc nie była wybitnie ciepła, ani też mroźna. Ot, letnia, idealna do noszenia się po rycersku - w pełnej zbroi płytowej. Jadąc stępa, święty mściciel miał wolną drogę, ludzie ustępowali z drogi. Powodem tego był fakt, że postanowił odsłonić symbol Bractwa ÂŚwitu jaki znajdował się na jego tunice, którą jak zwykle miał zarzuconą na zbroję. Jedynie pas z mieczem ją przysłaniał, acz nieznacznie. Klacz zaś wyglądała niczym chodząca zbrojownia - nie dość, że cały niemal w ladrze, to przy jukach miał kuszę, zapas bełtów z żelaza i srebra, dwa młoty - z czarnej rudy i żelaza, oraz miecz półtoraręczny z czystego srebra. Ten ostatni mógł być wielce użyteczny. Zajechawszy do portu, Marduk wypatrzył(z trudem) ciemnego jak noc maurena i niskiego krasnoluda. Podjechał. Zgrabnie przerzucił jedną z nóg nad zadem konia i zeskoczył na ziemię. Lewą ręką trzymał wodze klaczy, choć nie musiał, bo była mu wierna i posłuszna. Odrzucił kaptur. Hełm miał przy pasie.
- Witam.- zagaił. Podał dłoń Pelikanerowi i Kaziowi.- Kazmirze, znajdzie się dla Ziri, to jest mej klaczy miejsce? Rad by też był, gdybyśmy mogli po drodze zahaczyć o perłową zatokę. Mam tam pewną sprawę.