Rycerz mknął przed siebie, roztrącając krople wody spadające z ciemniejącego nieba. Gościniec zdawał się nie uświadczyć żadnego podróżnego od dłuższego czasu, prowadząc człowieka w coraz to dziksze ostępy i knieje. Przez jego głowę zapewne przeszła myśl, że może jednak pomylił trakt i kierował się teraz w miejsce, z którego zwyczajnie się nie wraca. Pierwsze jasne gwiazdy na niebie zdawały się przyglądać wędrowcowi; dopingując, złorzecząc lub martwiąc się o niego - niemożliwym stwierdzić.
Z kolejnymi minutami puszcza po obydwu stronach samotnego rycerza zdawała się gęstnieć, przybierając ciemniejszych barw, chociaż deszcz nieco ustępował, zostawiając po sobie lepką, gęstą mżawkę. Wiatr dął między koronami drzew, próbując nagiąć potężne konary do swej woli. Kładły się one na jeden bok, właśnie na wschód, gdzie zmierzał człowiek, jakby kłaniając się mu i robiąc szpaler. Chwilę potem jeździec poczuł, jak włosy delikatnie jeżą mu się, palce mrowią, a koń zaczyna ruszać niespokojnie łbem, zatrzymując się w miejscu.
Błysk. Grzmot. Oślepiony Lucas dopiero po kilku sekundach zobaczył, że jedno z drzew niedaleko niego staje w płomieniach, trafione piorunem. Deszcz na powrót uderzył z wielką mocą, kpiąc sobie z samotnika.