Krasnolud zmierzał w stronę bariery zamykającej obszar koloni karnej. Otaczał go las. Nie jakiś wielki i majestatyczny. Ot, zwykły las. Taki nawet trochę nudny. Tu drzewo, tam drzewo a między nimi jakiś krzak. Gdzieś tam w górze dzięcioł w swym ptasim szale uderzał dziobem korę drzewa, wywołując wybuch paniki w rozwiniętej cywilizacji robaków żyjących pod korą. Na innym drzewie kicała wiewiórka. Rudy gryzoń przysiadł na gałęzi, złowieszczo wpatrując się w Hagmara, knując zapewne wiewiórczy mord. Czyste zło błyskało jej w czarnych paciorkach oczu. No las jak las!
Nagle krasnolud usłyszał za sobą kroi. Kroi szybkie. Ktoś za nim biegł. No i dobiegł. To był jakiś młodzik, raczej nie stanowił zagrożenia. Przybysz oparł się rękami o kolana. Zaczął dyszeć, próbując złapać oddech. Podniósł palec, coby pokazać Hagmarowi, żeby poczekał. Biedak zmęczył się strasznie.