- Pokrótce więc... Orwell był, a raczej możemy domniemywać, że nadal jest, czarnoksiężnikiem. Testował na ludziach swoje mroczne zaklęcia, które powodowały, że stają się oni bezwolni, nie potrafią samodzielnie myśleć i poświęcają mu całe swoje życia. ÂŻyją pod jego dyktando, jak sobie tylko tego zażyczy. Stworzył swego czasu wielką sektę, która jednak, jak nam się wydawało, zniknęła z kart historii. Aż do niedawna, gdy Lucas Paladin, nasz brat zakonny, odnalazł w starej posiadłości Boleskine przesiąknięty czarną magią dwór. Zabezpieczony kilkoma pułapkami o magicznym charakterze skrywał bibliotekę maga, w której znalazły się dokładnie tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt cztery woluminy. Treści różnej, lecz przeważnie skupiającej się na historii świata i czarnoksięstwie. Sekta urosła ostatnio w siłę, rozprzestrzeniając się po wschodzie wyspy. Nasze jednostki pod wodzą Funerisa Venatio tropiły skutecznie bandę Orwella i jej głównodowodzącego, niejakiego Londona Price'a. Nasz Marszałek niestety zaginął bez śladu kilka miesięcy temu, co, jak się niedawno okazało, może mieć coś wspólnego właśnie z nimi. Niedawno wyłapaliśmy niewielką komórkę kurierów poruszających się między miastami wyspy. Jeden z nich regularnie poruszał się po drodze ze stolicy do Utamin, niewielkiego miasteczka na wschodnim wybrzeżu. Jeden z nich w końcu stwierdził, że, tutaj cytat: "anioły bez skrzydeł nie potrafią latać" i że "On usidlił nawet Serafina". Połączyliśmy to z faktami, że London może przebywać w okolicach Utamin i doszliśmy do zatrważających konkluzji. Zdecydowałem się więc na zebranie kilku ludzi, którzy mogą wybrać się ze mną do miasteczka i zbadać sprawę.
Gburowaty kierownik magazynu zawsze poniewierał swoimi podopiecznymi. Szturchał, kopał, rozdawał razy, wyzywał. Twierdził, że to pomaga w zachowaniu odpowiedniej jakości pracy i ogólnego szczęścia. Nie inaczej było dzisiaj, gdy swoją pałką po raz kolejny przetrzepał posiniaczoną skórę młodego chłystka z przekrwionymi oczami. Niewielkie lecz liczne czerwone żyłki przecinające jego białkówkę mogły budzić przerażenie, lecz zamyślony dobrze zbudowany mężczyzna przenoszący coś z kąta w kąt nigdy nie zwracał na to uwagi. Tutaj wszyscy takie mieli. Każdy jeden człowiek pracujący wewnątrz tak wyglądał. Właściciel sklepu rybnego gdzie miał pokój też takie miał. I przechodnie, jeżeli dobrze kojarzył. Każdy miał takie oczy, tak już po prostu było. Do tego każdy od czasu do czasu kaszlał, ale tylko w jego obecności. Jakby coś w jego osobie sprawiało, że nagle wszystkich zaczynało drapać gardło. Za oknem padał rzęsisty deszcz, gdy człowiek wnosił z zewnątrz ciężki pakunek oprawiony w skórę. Na rozmokłej ulicy zaczęły formować się kałuże, gdy ktoś wpadł w drogę idącego mężczyzny i wytrącił go z równowagi. Paczka wypadła z rąk, zahaczyła o róg stojącej obok kwadratowej skrzyni i otwarła się. Człowiek szybko chciał ukryć nieporadność przed wzrokiem kierownika kręcącego się w pobliżu, gdy podniósł pierwszą... książkę. Czarny jak smoła wolumin okuty w dziwną skórą i wzmocniony na grzbiecie pasem czarnego metalu. Drugi taki sam, bez żadnego tytułu czy inskrypcji na wierzchu. Gładka czarna skóra i metalową wstawką i klamrą zabezpieczającą przed otwarciem. A w kałuży? Odbicie jego własnej twarzy. I nieskazitelnie zielone oczy z białą otoczką wokół. Coś w niego znowu uderzyło.