Wozem owym jechał kupiec. Jechał nie tyle do samego Golinoga, co mniej więcej w tamtą stronę. Miał zawieść trochę towaru do gospody znajdującej się w przybliżeniu w połowie drogi do Golinoga, a później pojechać na wschód. Więc Rodred musiał po tym albo załatwić sobie kolejny transport, albo iść samemu. Biorąc pod uwagę, że w owej gospodzie zapewne zatrzymywało się sporo podróżnych, nie powinno to sprawić wielkiego problemu.
Jednak to były dopiero sprawy przyszłe. Rodred na kupieckim wozie wyjechał dopiero z miasta. Kierowali się traktem mniej więcej na północny zachód, wzdłuż rzeki, mając ją po swojej lewej stronie. Wóz był jeden. Kupiec imieniem Erem jechał ze swoim synem Oskarem. Erem był człowiekiem w średnim wieku w średnim wieku, mógł mieć bliżej czterdziestki, niż trzydziestki. Jego syn zaś był młody. Z siedemnaście lat, nie więcej. Oskar nie odzywał się prawie wcale. Ojciec zaś usiłował nawiązać rozmowę.
- Dobrze, żeś pan się załapał - powiedział. - Nie lubię podróżować sam, a na ochronę nie bardzo mnie stać. A tak, to będzie korzyść dla obu stron - zagadywał.
Paczka, którą to miał Rodred była wielkości butelki piwa, lub wina. Co już wspomniano. Przy tym nie była ona walcem, czy czymś takim, lecz posłuszną bryłą o kwadratowych podstawach. Ot, pudełko owinięte materiałem. Paczka nie była też ciężka. Nie ważyła nawet kilograma.