Gdzieś po zachodniej stronie dzielnicy portowej panowała większa wrzawa niż zazwyczaj. Ludzie się przepychali, krzyczeli, wskazywali coś palcami. Tłum parobków, marynarzy, żebraków i portowych kurew rozstępował się przed odzianymi w stal i srebro wojownikami. Równymi dziesiątkami brukowaną uliczką szło Bractwo ÂŚwitu. Karnym szykiem, w pełni uzbrojeni, dumni, z wysoko podniesionymi głowami. Każda dziesiątka składała się z jednego oficera w randze paladyna Zakonu Braci i regularnych rycerzy w niepłytowych zbrojach. Bethrezen Hatton szedł w tej pierwszej, w drugiej kroczył Nikolaj Prisjenko. Dalej brat Antoni Deku, Krzysztof z Mamina, Prus z Mazur, Andrzej Konoplanka, Benedykt Pliniusz Młodszy, Cyre Włodarz, Albrecht Colern i na końcu, zamykając pochód, Ulrich Tannenberg. Największe jednak wrażenie robił człowiek, który rozpoczynał regiment rycerzy. Na karym ogierze siedział odziany w szarą rudę mściciel. Jego potężne i rozłożyste skrzydła lśniły się w blasku słońca, nieskazitelna biel piór raziła w oczy. Kierował on swojego Vadera prosto do miejsca, gdzie zacumowano "Miecz Boleści". Z daleka ujrzał swoich towarzyszy, którzy zbierali się na pokładzie.
- Bractwo ÂŚwitu melduje się na okręcie, kapitanie! - zawołał z dołu Funeris Venatio.