Diomedes wyszedł na zewnątrz karczmy. Stanął zaraz za drzwiami i z niepokojem spoglądał na wioskę, która zastygła w statycznym obrazie. Jak zatrzymany kadr. Wszystko prosperowało tak jak zwykle, ludzie krzątali się po swoich domach, dzieci bawiły się, kobiety gotowały strawę i nagle... Zniknęli. Po prostu. Ale wyraźne ślady ich działalności pozostały. Całe miejsce pogrążone było w pełnej napięcia, nadwyrężającej nerwy ciszy. Diomedes charakteryzował się silną psychiką, której byle dziwactwo zmóc nie mogło, ale ta sytuacja była nad wyraz niecodzienna. Chwilę jeszcze lustrował mrok przenikliwym wzrokiem, po czym odwrócił się i z powrotem wszedł do karczmy. Chwycił kufel, w którym ostało się najwięcej złocistej cieczy i nerwowo przytknął go do ust. Wypił piwo na raz, grdyka poruszała mu się rytmicznie zachęcona przez kolejne łyki. Odetchnął z zadowoleniem i odstawił kufel. Akurat tego teraz mu trzeba było, zimnego, smacznego trunku, który na chwilę odegnał dziwny, narastający niepokój i dał choć trochę swobody niezaszczutej myśli.
- Zniknęli - mruknął. - Nie da się tego inaczej wytłumaczyć. Ale jak? Może to nam coś się podziało w główkach? Grzebaliśmy przy trupie to i coś nam mogło z mózgiem porobić. Choćby jad trupi, niebezpieczne cholerstwo. Nie mało amatorskich ekspedycji do grobowców wyłożył. A na pewno łatwiej sprawić, by małej grupce egzorcystów od siedmiu boleści coś poprzestawiało się w głowach, aniżeli sprawić, by nagle wszyscy mieszkańcy wioski gdzieś przepadli bez znaku.