Zeltixx poprosił mnie, bym dodał ciąg dalszy jego opowiadania.
Przez kilka chwil wybraniec cierpliwie znosił ból, kiedy nagle poczuł uderzenie w głowę i głośny pisk w uszach. Obraz zaczerwienił się, jakby patrzył przez denko czerwonej butli z wina. Wszystko falowało jakby trzymał twarz pod wodą. Poczuł w ramionach ogromną siłę, oraz nienawiść do całego świata. Uświadomił sobie, że każdy jest jego wrogiem, każdy chce go uśmiercić, a on z łatwością może się obronić. Chwycił za szyję medyka i podniósł do góry jak worek z pszenicą. Wziął zamach chcąc cisnąć medykiem niczym kamieniem w wodę. Lekarz z impetem uderzył o kamienną ścianę naruszając jej brzegi. Jedyny z miejsca zaczął biec w kierunku ściany, po czym barkiem uderzył w nią, tym samym wybijając dziurę wielkości dorosłego rumaka. Zobaczył po lewej stronie mur miasta, około pięćdziesięciu metrów dalej znajdowała się brama z mostem zwodzonym. Nie zastanawiając się, wpadł na mur miasta po czym zaczął się wspinać jak pająk po swej jedwabistej nici. Szybko znalazł się na górze, jednym ciosem zlikwidował jednego z wartowników, po czym zeskoczył na dół. Wpadł w kanał który niedługo miał posłużyć za fosę a który nie został jeszcze dokończony. Przebiegł około stu metrów przed siebie, w kierunku północnym, gdzie znajdowała się góra Przeznaczenia. Obraz zamajaczył po raz ostatni, tracąc czerwone zabarwienie, a Jedyny padł na ziemię omdlały. Po około dwunastu godzinach obudził się. Czuł się świeży, jednak był brudny, a nie widząc nikogo w pobliżu postanowił wykąpać się w rzeczce która patrząc w stronę Góry Przeznaczenia znajdowała się po prawej stronie, natomiast po lewej ciągnęło się dość strome zbocze. Powietrze było orzeźwiające, woda przyjemnie zimna, ptaki śpiewały, głupie, bezrozumne stworzenia które miały szczęście nie wiedzieć, jak straszny los ich czeka. Jedyny po wyjściu z wody położył się na miękkiej trawie. Niedługo jednak poleżał, zanim poczuł przeraźliwe zimno, i straszny niepokój w sercu. Bał się obejrzeć, jednak jednocześnie bał się nie wiedzieć. W końcu zacisnął zęby, odwrócił się. Spostrzegł wysokiego mężczyznę, w czarnej, podartej szacie, z którego biło coś, co wyglądało jak czarne światło, czarna łuna podobna do bardzo gęstej mgły, jednak o niewiarygodnie głębokiej, czarnej barwie. Unosił się nisko nad ziemią, nie miał twarzy, jedynie czarną dziurę owiniętą kapturem. Po chwili grozy wybraniec spostrzegł nóż w ręku tej zjawy, który po chwili znalazł się w jego piersi. Słyszał w głowie powoli rozciągające się dźwięki „Ristaeeel…”. Niebawem Jedyny leżał martwy na tej samej miękkiej trawie, na której przed chwilą wylegiwał się szczęśliwy. Wszystko wokół było martwe. Woda czarna jak smoła, ptaki leżały pokotem, a drzewa i kwiaty uschły momentalnie. Po chwili Jedyny poczuł delikatne łaskotanie w okolicach policzków. Stał nad swoim ciałem, jego dusza wisiała, a w oddali widział ciemną postać sunącą po drodze w przeciwnym kierunku, a wszystko obok czego przeszedł, umierało. Nagle spostrzegł, że wszystko wiruje, a on leci w dół. Po kilku chwilach nie widział nic. Nie minęła minuta, a widział przed sobą czarną rzekę płynącą w ciemnej jaskini w której rozciągała się niebieska mgła, a przy brzegu, kilka metrów od niego stał człowiek. Był ubrany całkiem normalnie, jak zwykły dorożkarz lub inny przewoźnik. Tuż za nim stała niewielka łódka.
- Kim jesteś? – spytał wybraniec.
- Ja? Ja… nie wiem. Jestem tutaj od zawsze. Od zawsze.
- Nie wiesz kim jesteś? A co tu robisz?
- Przewożę. Ale twoja twarz coś mi przypomina… Tak, teraz pamiętam. Ręka Zakłamanego Przeznaczenia sprawuje pieczę nad tobą. Jesteś kłamstwem, tak, jesteś jednym z oszustw tego… nie, tamtego świata. Ludzie wierzą w kłamstwa, ładnie przekazane. Nie powinni wierzyć, a łamanie przeznaczenia, próba zmienienia wydarzeń, sprowadza nieszczęścia na światy. Pamiętam jeden świat. Tam, państwo Deltera było atakowane przez inne rasy. Miało upaść, ale je obronili. Zakłamali przeznaczenie i ten świat już nie istnieje.
- Przewozisz ludzi na inne światy?
- Nie, przewożę ludzi do krainy zmarłych. Każdy świat ma taką krainę, ale każdy zmarły spotyka się ze mną.
- Teraz nikt nie umiera?
- Nie, widocznie teraz akurat jesteś tu tylko ty.
- Ja?... Ja umarłem?
- No tak. Jesteś martwy. Ale coś zabrania mi przewieźć cię na tamten świat. Nie mogę. Przypomina mi się coś… Ręka Zakłamanego Przeznaczenia wydała wyrok. Osoba która cię zabiła to sługa Altair’a*. Tak, to był sługa boży. Ręka Zakłamanego Przeznaczenia powiedziała mi, że bóg wyśle sługę by… jakby to ująć… „naprawić” przeznaczenie. Osoba która cię zabiła nie była człowiekiem, ale nie o to chodzi. Ręka Zakłamanego Przeznaczenia obiecała mi zamieszkanie w krainie zmarłych jeśli spełnię jej prośbę. Kazała mi cię odesłać, by zakłamać przeznaczenie, a „naprawić” świat.
- Nic z tego nie rozumiem…
- Hm, jakby ci to wyjaśnić. Nasz bóg Altair oczywiście jest miłosierny, wysłał swego sługę, jednak on NIE JEST nieomylny. Ręka Zakłamanego Przeznaczenia uznała, że się myli, a ona ma zawsze rację, nawet jeśli kłamie. A myli się w twojej sprawie, Ale nie mogę ci tego powiedzieć, bo zmieniłbym przeznaczenie. A boję się to zrobić. Zatem, wracaj na swój świat. Przewoźnik wypowiedział inkantację jakiegoś zaklęcia, wykonał kilka ruchów ręką, po czym nagłe światło uderzyło wybrańca. Zobaczył obraz jaki zapamiętał po obudzeniu jeszcze dzisiejszego poranka. To co widział, było piękne, jednak ciężko było się na tym skupić, gdyż cały obraz wirował i „podskakiwał”. Nagle poczuł mrowienie w stopach, jednak nic nie widział. Mrowienie przemieszczało się, jednak nie ustawało. Po jakimś czasie poczuł ciepło w całych nogach, a czuł dreszcz w brzuchu, rękach i szyi. W końcu otworzył oczy. Zobaczył blizny na wychudłych piersiach, a ślady zniszczenia przez sługę Altaira szybko zniknęły. Spostrzegł, że wyrosła mu dość długa broda, sięgająca do końca mostka. Przejrzał się w wodzie, przestraszył się swojego widoku. To, co zobaczył wskazywało na to, że był martwy co najmniej pięć lat. Nikt nie dotknął jego ciała. Obejrzał się w stronę miasta. Zobaczył ten sam widok, co na początku swej wędrówki. Miasto płonęło. Ludzie w czarnych jak smoła zbrojach, biegali po ulicach, dziedzińcach i budynkach. Zabijali każdego. Nad dachami krążył co najmniej tuzin smoków, również czarnych jak smoła. Nagle poczuł uderzenie w głowę, obraz zaczerwienił się jak w szpitalu. Poczuł niesamowitą siłę. Poszedł w stronę miasta. Pierwszym celem był jeden z uciekających mieszkańców. Otrzymał niesamowicie mocne kopnięcie w klatkę piersiową. Przemierzył w powietrzu około piętnaście metrów, po czym wylądował na jednym ze straganów z żywnością. Jedyny kroczył dalej. Podszedł do niego jeden z Czarnych Rycerzy. Padł przed nim na kolana.
- Wasza wysokość… miasto zostało zniszczone, jak kazałeś. Jakie są kolejne rozkazy?
Jedyny odwrócił się, pogładził po swojej brodzie.
- Następny rozkaz to… - tutaj oczy zapłonęły mu jak latarnia – zabijcie sługę bożego, który mnie uśmiercił.
- Tak jest, panie… - powiedział Rycerz i odszedł w niewiadomym kierunku.
Wybraniec przewrócił się. Po kilku godzinach obudził się. Był sam. Leżał na spalonej do cna ziemi, jednak pamiętał wszystko. Podszedł do człowieka, którego kopnął przy bramie.
- Hej, żyjesz?
- Tak… ech… piekielnie mocny cios… co w ciebie wstąpiło? Współpracujesz z tymi Czarnymi Rycerzami?
- Chyba tak… czy przeżył ktoś oprócz ciebie?
- Chyba nie… Czarni Rycerze uznali mnie za martwego.
- Jak Ci na imię?
- Nazywam się Delfraor. Jestem kowalem.
- Widać Ręka Zakłamanego Przeznaczenia chciała, byś przeżył i spotkał mnie.
- A ty? Kim jesteś?
- Nazywam się Ristael… chyba…. Przynajmniej niektórzy tak twierdzą…
- Jak to, nie wiesz jak masz na imię?
- Kolego… na tym świecie jest wiele dziwniejszych rzeczy.
- Masz rację. Nie widzę na twej twarzy starości, dlaczego więc masz całkowicie białe włosy?
- Tego również nie wiem. Wiem jedynie, że jestem Wybrańcem… tym z proro… - tutaj Jedyny ugryzł się w język, wiedział, że wyrzekł jedno słowo ze wiele.
- To ty… wiesz, powinienem cię zabić… ale uratowałeś mi życie. Cóż, co zamierzasz teraz zrobić?
- Stać się nieśmiertelnym i z pomocą Czarnych Rycerzy zawładnąć nad światem.
- Hehe, dobre… - odpowiedział kowal, święcie przekonany że Jedyny żartuje.
Wybraniec spojrzał ironicznie na Delfraora i krzywo się uśmiechnął, jakby chciał dać znak, że nie do końca żartował. Wyszli przez wyrwę w murze, która widocznie została wybita gdy miasto było podbijane. Przeszli około kilometr, kiedy usłyszeli za sobą niski, chrapliwy głos.
- Panie! Złapaliśmy sługę bożego! – powiedział Czarny Rycerz, który za nimi podążał.
- Idiota! Kazałem wam go zabić, a nie przyprowadzać go tu… jego widok przyprawia mnie o dreszcze… Ale cóż, trudno, sam go zabiję. Przyprowadźcie go tu.
Tym razem sługa boży kroczył po ziemi, jednak nie było widać jego stóp. Został uderzony w nogi, co spowodowało, że klęknął.
- Teraz psie, módl się, byś umierał krócej niż tydzień! – krzyknął jeden z katów.
- Dajcie mi jakiś ciężki młot – rozkazał Jedyny.
- Proszę panie – najcięższy jaki mamy – odrzekł jeden ze sługusów, podając broń.
Jedyny chwycił oręż, po czym przemówił:
- Kim jesteś, potworze?
- Ja… jestem sługą bożym. Nie jestem potworem… musiałem cię zabić…
- Musiałeś… Altair rozkazał ci. Teraz poznasz kogoś potężniejszego od twojego boga! – krzyknął wybraniec, po czym z całą siłą uderzył w coś, co znajdowało się na wysokości klatki piersiowej. Można było usłyszeć chrzęst łamanych kości, oraz uderzenie w ziemię. Sługa boży padł na plecy, a ziemia stała się sucha, zniszczona, i zgnita. Jedyny postanowił, że ściągnie zjawie kaptur. Podszedł do niego, po czym chwycił za kraniec przykrywającego głowę kaptura i pociągnął w dół. To co zobaczył, spowodowało, że odskoczył do tyłu, krzyknął i schował twarz w dłonie. Reszta patrzyła na twarz z obrzydzeniem, Jedyny jednak nie mógł wytrzymać jej widoku. Wybraniec ujrzał twarz swojej matki i usłyszał słowa „Nie zabijaj sługi bożego…”. Kiedy wstał, i spojrzał powtórnie, ujrzał oblicze podobne do ludzkiego. Można by porównać je do twarzy człowieka, który przeżył dwieście lat, i już dziesięć spędził w ziemi. Nie opiszę jej dokładnie, ponieważ każdy widział ją inaczej. W każdym budziła lęk i obrzydzenie, wedle patrzącego. Każdy widział w nim najgorszy koszmar. Jedyny zobaczył z początku swoją matkę, jednak teraz widział po prostu to, co opisywałem na początku. Wybraniec wziął od czarnego rycerza mizerykordię, po czym podszedł do sługi i wbił ją mu między oczy. Wszyscy usłyszeli wrzask. Z rany wyciekło niebieskie światło, po czym cala postać upiora, zniknęła.
- Panie, jakie są twoje kolejne rozkazy? – spytał jeden z Czarnych Rycerzy padłszy wcześniej na kolana.
- Przynieście mi Krew Bogów… z góry Rabhilionu.
- Bardzo przepraszam, jednak w księgach zapisane jest, że tylko Wybraniec może ją zdobyć. Pomożemy ci, panie, posiąść bożą Krew. Smoki spalą wszystko, co stanie na twej drodze, my zabijemy każde stworzenie, a ty sięgniesz po Krew Bogów.
- Może być… jest tu sporo miejsca, przyprowadźcie tu jednego ze smoków. Ma być najsilniejszy, najszybszy, najwytrzymalszy, najmądrzejszy i najwaleczniejszy ze wszystkich.
- Tak jest, panie.
Kowal nie odzywał się ani słowem. Przez około kwadrans, siedzieli na miękkiej trawie pijąc wino i jedząc wszystko, co rozkazali przynieść sługom.
- Panie – przyprowadziliśmy smoka.
Przed oczami Wybrańca ukazał się wysoki na kilkanaście metrów, wielki niczym zamek w stolicy smok. Jego czarne jak smoła skrzydła zdawały się móc pokryć cały kraj. Bestia nachyliła się, zrobiła gest jakby przyklękała, przybliżyła do wybrańca łeb wielkości chatki leśnika. Z nosa wydobywał się okropny, intensywny zapach siarki. Podniosła straszliwe ślepia i przemówiła głębokim, donośnym i okropnie chrapliwym głosem.
- Panie, jestem Quarelicius, kapitan smoków.
- Quareliciusie, pozwól mi wsiąść na swój grzbiet. Polecisz ze mną na Górę Rabhilionu.
- Cokolwiek rozkażesz panie. Jednak muszę cię przestrzec. Na moim grzbiecie znajdują się kolce, które z łatwością mogą dziurawić skały. Pozwól, twoim sługom mnie osiodłać.
- Nie jesteś koniem, Quareliciusie. Nie pozwolę, by smok nosił siodło. Zbyt was szanuję. Każę sługom uciąć 2 kolce, i stępić łuski w okolicach gdzie będziemy siedzieć. Zabieram też mojego przyjaciela.
- Dziękuję ci, panie.
- Ale… ja nie chcę lecieć na smoku! Nigdzie nie lecę! – protestował nieśmiało kowal.
- Zatem zginiesz…
- No dobrze… polecę na tym smoku, ale zwiążcie jakieś łańcuchy tam, czy coś… żebyśmy się mieli czego trzymać.
- Będziesz trzymał się mnie. Natomiast ja wielkiego kolca z przodu.
- No dobrze…
Delfraor i Jedyny wsiedli na smoka. Nie była to oczywiście jazda na kucyku, jednak mieli nadzieję, że w powietrzu będzie lepiej. Jedyny stanął na grzbiecie. Przed nim widział tysiące żołnierzy w czarnych zbrojach. Zbroje te budziły grozę. Były ciężkie, przykrywały każdy skrawek ciała. Jedyny jeszcze takiej nie dostał (a spodziewał się oczywiście jakiejś lepszej, przekonany, że jako król musi się jakoś wyróżniać). Stali w zwartym szyku, na dość dużym skrawku otwartej przestrzeni, bez drzew. Z przodu stał ktoś, kto sprawiał wrażenie generała. Miał również czarną zbroję, jednak bez hełmu. Na powierzchni pancerza widniały wszelakie, pięknie rzeźbione złote wzory. Na lewej piersi trzymał wiele odznaczeń, medali i innych nagród. Jedyny ukrywał zdziwienie. W ogóle nie wiedział, kim są ci ludzie, skąd się wzięli i czego chcą. Generał był postawnym mężczyzną, szerokim w ramionach, umięśnionym i przystojnym. Miał szare włosy, blizny na twarzy i ślady wielu wojen. Na plecach nosił ogromny miecz dwuręczny. Ostrze było szerokie, z podobnymi jak na zbroi wzorami. Rękojeść była wykonana ze szczerego złota, również z rozmaitymi wzorami.
- Panie – przemówił generał – jesteśmy do twojej dyspozycji. Zrobimy co rozkażesz.
- Gdzie jest moja zbroja?
- Zaraz zostanie przyniesiona.
W tym samym momencie przed smoka wyszło dwóch ludzi, którzy nieśli na czymś co przypominało szpitalne nosze, wielką, czarną zbroję. Krańce naramienników przypominały głowy smoków. Na miejscu klatki piersiowej, widniała wyrzeźbiona podobizna smoka. Kontury były wykonane ze szczerego złota. Reszta również była bogato zdobiona w najróżniejsze złote wzory. Generał przemówił ponownie.
- Czy wasza wysokość życzy sobie hełm?
- Nie.
- Jak sobie wasza wysokość życzy. Hej, ty, podaj naszemu panu koronę.
Korona była wykonana z najczystszego złota, jakie znajdowało się w kopalniach gdziekolwiek na ziemi. Przypominała diadem. W jednym miejscu okręgu znajdował się rubin, najpiękniejszy, najlepiej wyszlifowany, jaki ktokolwiek z rycerzy i reszty osób tam się znajdujących widzieli. Jedyny założył koronę, po czym przy pomocy kowala przywdział zbroję. Generał podszedł do niego i przekazał mu miecz i tarczę. Rękojeść miecza przypominała sylwetkę smoka, wykonaną ze srebra. Ostrze było długie. Wykonane z niezniszczalnego materiału, bardzo rzadko spotykanego. Tarcza była okrągła. Na niej również widniała sylwetka smoka. Jedyny po założeniu całego rynsztunku, znowu wspiął się na smoczy grzbiet.
- A teraz, ruszamy na podbój stolicy! – krzyknął Jedyny.
Wszyscy żołnierze unieśli bronie w górę i wznieśli wspólny, donośny okrzyk. Jedyny usiadł na smoku, po czym wzniósł się w górę. Za nim podążyły inne smoki….
* - Altair to imię wzięte z gry Assassin's Creed.