Autor Wątek: Straceni [Opowiadanie]  (Przeczytany 1558 razy)

Description:

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline Rohgard

  • Kopacz
  • **
  • Wiadomości: 123
  • Reputacja: 22
  • Płeć: Mężczyzna
  • W okopach nie ma niewierzących...
Straceni [Opowiadanie]
« dnia: 14 Luty 2011, 03:29:52 »
Straceni
[/size]

Prolog

 Ważne było jedynie to, że żył. Nie należało zwracać uwagi jak, gdzie ani co z tego życia miał. Jedynym co pozostało co ciche pragnienie istnienia. Nie liczyło się nawet posiadanie konkretnego celu. Iskierka egzystencji, delikatny płomyk na tej starej śmierdzącej łajbie.
 Dwa miesiące. Tyle czasu o chlebie, wodzie i okruchach ze stołu więzienników. Dwa miesiące życia w strachu i poniżeniu, którego wcześniej nie znał. I Liogor świadkiem, że oddałby życie, byleby takiego poniżenia nie zaznać.

 Tuż obok niego, w środkowym pokładzie galeonu pod banderą Tevilienu, znajdowało się conajmniej cztery setki tak samo nędznych, przerażonych i zrezygnowanych obdartusów. Conajmniej połowa nie żyła. Ogólnie rzecz biorąc, strażnicy nie przejmowali się więźniami. Mieli ich tylko wysadzić na Mahnuut - Wyspie Szarej Kości.
 Od dziesiątków lat wyspa, która w rzeczywistości była potężnym kominem wulkanu delikatnie wybijającego się na powierzchnię oceanu, była więzieniem. Miejscem odosobnienia dla ludzi, którzy nie respektowali prawa w samym Tevilienie a także poza jego granicami. Kiedy Król Ghudoor Waleczny zasiadł na tronie, świat po raz pierwszy odetchnął z ulgą. Oto przychodzi ten, który za wszelką cenę zmyje z państwa wielkich władców smród grabierzy, morderstw i gwałtów. Zmyje ślady państwa udzielającego schronienia szumowinom, aby odrodzić je z gruzu wojen i plamy hańby.
 Jednym z najważniejszych przedsięwzięć króla Ghudoora była wyspa Mahnuut. Setki mil korytarzy górniczych wyciosanych w potężnym kominie dawno wygasłego wulkanu, hektary pól uprawnych na jego dnie oraz cztery setki strażników królewskich, którzy ze wszystkich sił uniemożliwiali więźniom wszelkie próby ucieczki.
 
 Morgen nieśmiało spojrzał w górę i jak zwykle jego oczom ukazał się taki sam widok. Jakiś pajac, udający wysoko postawionego jegomościa usiłował zakatować więźnia karząc zmywać mu podłogę. Nie było w tym nic ohydnego z wyjątkiem faktu, że szmatą był język więźnia, natomiast zamiast wody, ślina strażnika. Więzień był wyczerpany i poniżony do granic możliwości. Palące słońce, braki w wodzie pitnej, niedostateczne wyżywienie. Polityka.
 Poznał więźnia natychmiast. Limmer Sweger, przydomek Kora. Jeden z najbardziej roześmianych i muskularnych ludzi, z jakimi kiedykolwiek Morgen robił interesy. To, co na górze czyściło właśnie pokład, to tylko marna pozostałość tego, czym był kiedyś ten człowiek. Był zabójcą doskonałym. Wielki na dwa merty, ale za to niebywale zwinny. Swój przydomek otrzymał ze sposobu, w jaki odbierał życie. A także ze sposobu jego własnego.
 Otóż Limmer zabijał w dość nietypowy sposób. Po cichu, nie spiesząc się zachodził denata od tyłu. Następnie szybkim i sprawnym ruchem oplatał jego głowę swoim ramieniem i miażdżył ją. Tak samo jak kora oplata swoje drzewo. ÂŻył też szczególnie. W zgodzie z naturą. Zwierzęta zabijał, kiedy musiał i każdy z nas dobrze o tym wiedział. Ubitego dzika zabierał do swojego szałasu, głęboko w Starym Lesie i tam odprawiał przebłagalne modlitwy do Norien, bogini lasów.
 Kora. Teraz nie został po nim nawet cień.

 - ÂŻarcie psy! - krzyknął kucharz otwierając niewielki lufcik tuż nad głową Morgena i rzucając niecałe pół bohenka czerstwego i nie nadającego się do jedzenia chleba.
 Morgen jak zwykle miał szczęście. Chwycił jak najszybciej tylko mógł jeden z kawałków i resztkami sił, odkakując od miejsca gdzie spadły kolejne, zabrał się za ciche przeżuwanie. Miał niewiele czasu. Za chwilę zorientują się, że nie wszyscy zjedzą dziś obiad a wtedy rozpocznie się walka. ÂŻałosne starcie kreatur, które niegdyś były ludźmi. Tak doskonałymi w swoim fachu.
 
 Za chwilę wejdzie tutaj ten spaślak w czerwonym uniformie, który udaje, że jest lekarzem. Jak zwykle, z tym samym grymasem na twarzy, zawsiętością i szaleństwem w oczach, kopnie ówcześniej otwarte drzwi krzycząc...
 - Na ziemię szczury! Brzuchami do ziemi, morda w podkład i ani który waż mi się ruszyć bo zatłukę jak niewiernego psa! -
 Zawsze tak robił. Wchodził, wrzeszczał, groził batem i śmiercią. Groził i prorokował ją wszystkim. Z reguły zabijał tylko jednego lub dwóch. Jakoś ani razu nie zatłukł nikogo więcej...
 - Który teraz jest mądry co? Któremuś w głowie teraz rabowanie i pobicia? Kto chce zabijać na zlecenie i okradać królewskie skarbce? Nikt? A to dziwne! - odparł z udawanym zdziwieniem. - Ręce przed siebie! Głowy muszę obejrzeć! Przechodził pomiędzy więźniami, nawet nie starając się okazać zainteresowania stanem zdrowia transportowanych.
 Nagle zatrzymał się. Delikatny uśmiech szaleńca wpełzł mu na twarz. Obojętność wypełniła jego źrenice. Spojrzał pod siebie. Zobaczył wyciągnięte po kawałek chleba dłonie, które usiłowały go teraz naprędce schować w bezzębnej i starej gębie.
 Medyk podniósł do góry swoją ćwiekowaną pałkę, którą z reguły nosili przy sobie strażnicy miejscy i z rozmachem, nie ukrywając radości ugodził nią prosto w kręgosłup więźnia. Potem zrobił to jeszcze raz z nieskrywaną satysfakcją. Katowany biedak nawet się nie bronił. Szał minął, lekarz rozejrzał się po pozostałych, którzy nadal nie smieli drgnąć.
 Wyszedł nic nie mówiąc, drzwi zostały zamknięte.

 To był kolejny, sześćdziesiąty pierwszy, zwykły dzień na galeonie. Kolejny, nic nie znaczący dzień.
 Morgen miał wiele czasu, by przemyśleć swoje poczynania. By w spokoju przestudiować wszystko, czego dokonał, co zrobił źle i najważniejsze - czy gdyby znał przyszłość, czy podążył by tą samą drogą jak przed latami? Właśnie to było jego nadzieją.

Głęboko wierzył, że to się da jeszcze zrobić.

Forum Tawerny Gothic

Straceni [Opowiadanie]
« dnia: 14 Luty 2011, 03:29:52 »

 

Sitemap 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 
top