Wzrok jego, znacznie już trzeźwiejszy od niedawnego przebiegł po osobie ślimaczego doradcy. Persona ta dziwnie mu nie pasowała. Wedle jego skromnej i nieprzekupnej opinii była szują, mendą i wrzodem na dupie Narodu ÂŚlimaczego. Nie dał jednak po sobie tego poznać, jak dawniej nie dawał po sobie poznać, że czas dla niego, aby upaść na ziemię po niewyobrażalnej popijawie. Biesiadzie, znaczy się. Teraz jednak była to zupełnie inna sprawa i nawet nie wiedział, że pił kiedyś. W końcu był bohaterem, a oni nie są tak ulegli przebiegłemu uczuciu wzmożonego pragnienia trunków w gardło co najmniej drapiących. Pytanie, które padło zdziwiło go. We łbie pytał siebie: Jaki trop?. Czuł tutaj nie tylko napięcie, ale coś jeszcze innego, czego nie umiał określić. Być może chodziło tutaj o grzyby... Te paskudne bydlęta tak rażąco odrażające, jak i śmierdzące tanim piwem. Cóż to byli i są za barbarzyńcy! Zebrał się w sobie, niezmienionym, spokojnym głosem powiedział prawdę. Nie zamierzał kłamać, bo po jaką cholerę miał sam swą reputację plątać w uwikłania przeciwieństwem prawdy? Bynajmniej tej prawdy, jaka niedawno wydawała się oponentem kłamstwa.
- Nie, panie najjaśniejszy. Nie zyskaliśmy czasu, nasz bobrzy towarzysz, Bojberes udał się po magiczne mikstury, które miały pomóc nam w wykonaniu zadania. Kiedy jednak zniknął w twym pałacu, panie, doszły nas niepokojące trzaski i wybuchy. Ruszyliśmy wam, drogi panie, w sukkus. Dlatego jeszcze nie podjęliśmy pogodni nad tymi chędożonymi grzybolami.