Proporce dwóch armii łopotały na wietrze w ten pochmurny, jesienny poranek. Gwiazda Poranna toczyła się nisko i leniwie po nieboskłonie, zataczając szeroki łuk, nie starając się nawet wzbić zbyt wysoko na niebo. Lekkie jej przebłyski przez gęstą kurtynę nad ich głowami dawały w ogóle znać, że jest tam ona i pręży swoje muskuły w pusty, nieprzebyty kosmos.
Wąska przecinka gęstego lasu od południa ciągle wypluwała z siebie co raz to nowe jednostki okute w żelazne blachy w różnokolorowych kaftanach. Pierwsze szeregi wojsk już przed świtem wyszły na drugą stronę Burego Pola, by odkryć z niemałym zaskoczeniem, że wroga armia rozbiła po drugiej jego stronie swój obóz. Szybko podniósł się raban, trąby biły alarmującą pobudkę, piechurzy ustawiali się w liniach przed i za prowizorycznymi wałami i barykadami. Kordon taborów szczelnie krył mocną linią główny pierscień. Spięte łańcuchami wozy tworzyły bezpieczną ścianę.
Dowódcy tych z południa próbowali pospieszać swoich żołdaków, by jak najszybciej dać przepust wąskiemu przejściu, by móc wylać z niego wszystkie swoje kohorty, by móc stawić czoła tym, którzy przed nimi, których szukali, za którymi gnali od niemalże dziesięciu dni. Ciągłe deszcze i gęste mgły gubiły wysyłane na forpocztę oddziały traperów i lekkiej kawalerii. Zapewne mijali się wielokrotnie, będąc oddaleni o milę czy dwie, nie wiedząc o swoim istnieniu.
W umocnionym obozie większość stała już twardo na nogach, w rynsztunku, mimo iż zaspana, to świadoma i trzeźwa. Gęsto usiani łucznicy wbijali szypy przed siebie, naciągając cięciwy i nakładając skórzane ochraniacze na palce. Krótkie miecze, topory, tasaki, długie noże i masywne maczugi. Szable i dusaki, mniej i bardziej naostrzone. Wszystkie zwisały u boku każdego jednego, by pójść w ruch, gdy wróg podejdzie zbyt blisko.
Na flankach kawaleria rozgrzewała wierzchowce, różnej maści i pochodzenia, toczące pianę i buchające gęstą parą z nozdrzy. Czeladź szykowała ostatnie kopie i lance, dopinając rzemienie na uprzężach i spoglądając za siebie, by nie zostać zadeptanym w tym tumulcie. Na większość jednostek przypadał kopijnik, knechci i kilku kuszników na rączych zwierzętach. Arystokracja, bogaci. Każdego stać było na swój poczet, wyposażenie go i utrzymanie.
Wsród nich ojciec z synem, Pons z La Marche i Raymund z Saint-Gilles. Każdy z nich w wypolerowanym kirysie, basynecie, z metalowymi blachami chroniącymi resztę ciała. Pod spodem gruby kaftan, wielowarstwowy, tłumiący głuche uderzenia i przekierowujący impet ciosów. Trzymał również ciepło, jak wszyscy w taki poranek zauważyli. Raymund był człekiem wcale wysokim, o brązowej czuprynie, krótkiej, lekko skołtunionej. Raczej typowej budowy, nie wyglądał na waligórę, lecz i nie uchodził za chudzielca. Dochodził już trzydziestki, za trzy lata miała mu stuknąć wielkim żalem za minione lata. Szczęściem niewiele z tych minionych lat uważał za zmarnowane.
Poprawił się w siodle, opuszczając przyłbicę hełmu. Bokiem rękawicy wbił pin do środka, zamykając całość. Świat wokół stał się jeszcze ciemniejszy, jakby ledwo rozmyte mroki nocy miały nie wystarczyć. Blacha od wewnątrz szybko pokryła się kropelkami wilgoci, dopełniając wilgotnego otoczenia. Wierzchowiec Raymunda, kasztanowa klacz o masywnych bokach, żłobił coraz większe dziury w miękkim podłożu. Niezbyt dobra ziemia dla szarży kawalerii. Rozglądał się wokół, szukając wzrokiem ojca, starszego od niego o ponad trzydzieści lat, za rok skreślającego piąty krzyżyk. Siedział tam, dumny i spokojny, widzący nie jedną taką scenerię, biorący udział w niejednej takiej kampanii. Tam, za wzgórzami, niespełna dwadzieścia mil dalej, znajdował się jego rodzinny zamek. Gdyby nie obecność samego księcia Wilhelma, dziesiątego swego imienia, to on by dowodził tą armią. Już by się o to postarał.
Po drugiej stronie polany zabrzmiały trąby, zwiastujące gotowość przeciwnika. Spóźnili się, cholera. Nie zdążyli sami zebrać swoich sił w kupę, zanim tamci w pełni wypadli na pociętą niskimi krzakami równinę. Najpierw z wolna, potem coraz szybciej, ruszyli przed siebie. Konie rżały równo z chrzęszczącym ekwipunkiem wojowników na ich grzbietach. Linia kawalerii nie parła jednak zbyt równo, gubiąc rytm i nie dotrzymując sobie samemu kroku. Wielodniowe ulewy straszliwie rozmoczyły teren. Dowódca lewej flanki, syn księcia Wilhelma, Raymund z Kwitanii, zwany Świętym, zadął w swój dowódczy róg i dał znać, by spieszyć całość pod swoim skrzydłem. Prawa postąpiła identycznie, a zaraz po tym piechota za ich plecami ruszyła z miejsc, przemieszczając się równymi liniami za nimi.
Ruszyli więc o własnych siłach, noszeni własnymi nogami. Grzęźli nieco w ziemi, rozumiejąc trudności swoich dopiero co zostawionych i odprawionych wierzchowców. Nie dojadą z takim impetem jak powinni, lecz wyjścia nie mieli żadnego. Do domów było już za późno wracać. Krok w krok, czując przed sobą ścianę ludzi, parli do przodu. Ktoś gdzieś krzyknął, by przybliżyć linię łuczników, nie wydawało się jednak, by było to z tyłu, musieli więc się niedługo spodziewać pierwszych pocisków spadających na nich z impetem.
I zaczęło się. Będąc jeszcze kilkadziesiąt metrów od pierwszych linii przeciwnika, który również właśnie ruszał w ich kierunku, padły pierwsze strzały. Jedna trafiła w piechura w niebieskim kaftanie, który szedł obok. Dostał w napierśnik, lecz parł dalej, razem z resztą. Świst pocisków zaczął przebijać się przez okrzyki ludzi, przez lekki świst wiatru w uszach i to brzęczenie. Nieustanne i drażniące brzęczenie czy bzyczenie, które od kilku lat ciągle słyszał w swoim prawym uchu.
Poczuł, jak jego również coś walnęło. Z impetem godnym solidnego młota. Łucznik stojący gdzieś w grupie przed nim musiał mieć łuk o naciągu rzędu stuosiemdziesiętu, może nawet dwustu funtów. Metalowy grot rąbnął w kirys Raymunda, nieco poniżej serca. Strzała wygięła się niemiłosiernie, ślizgając się do góry, w stronę jego krtani. Stalowa nasadka w kształcie litery V skierowała pocisk dalej w lewo, który wyleciał nieco ku górze i zniknął za nim, nie robiąc nikomu krzywdy. Wtedy już biegli, a on sam trzymał swój długi miecz bliżej lewego biodra, trzymając go oburącz, prawie że w pozycji zwanej flukiem.
Dostał drugi raz, tym razem w hełm. Poczuł to zdecydowanie mniej, strzała ledwo go musnęła, świdrując wilgotne powietrze. Zaraz potem, a może nawet i w tym samym czasie, nie mógł stwierdzić, upadł jego towarzysz po lewej, chwytając się w okolice gardła. Niefortunna przerwa między hełmem a jego kirysem musiała ustąpić sile łucznika.
A wtedy wpadli na siebie.
Niektórzy zatrzymali się w miejscu, niektórzy przepchali tych przed sobą. Wymieszali się nieco, skłębili, zaczęli rąbać i kłuć. Kusznik Raymonda strzelił jakiemuś piechurowi prosto w oko, drugi przewrócił się jemu pod nogi, samemu otrzymując dwie szypy, które niemalże synchronizowane, przebiły mu gardło. Zapomniał kolczego kaptura?
Raymund postąpił krok w przód, wymierzył piękny sztych w pachę przeciwnika. Poczuł, że rozerwał kilka kółek kolczugi, przedostając się przez tkaninę pod spodem. Wykonał ruch, jakby kroił mięso, powodując wielki krwotok z tętnicy. Sekundę później dostrzegł, że jakiś przedmiot leci w kierunku jego głowy, uchylił się więc, o cal mijając topór. Wyciągnął miecz, cofnął się, przeszedł do pozycji oxa, z lewej strony, blokując miecznika. Pchnął go przed siebie, przykładając ostrze do przedramion, które tamten miał nieco uniesione. Chwycił swoje ostrze prawą dłonią, lewą ciągle mając na rękojeści, wykręcił, pchając lewą dłonią, znalazł się w uścisku, mając otwartą drogę dla swojej głowicy w jego szczękę. Półotwarty hełm nie bronił dobrze rzuchwy przed obuchowymi uderzeniami, więc kilkukrotne uderzenie w nią metalowym narzędziem sprawiło niemały szok dla piechura. Ten zachwiał się, wyrwał z uścisku, puszczając całkowicie swoją broń. Czerwona posoka skapywała mu spod kolczugi, już sięgał po drugą broń, lecz ktoś go zadźgał z boku.
Raymund dostał w czerep czymś ciężkim, poleciał do przodu, przytrzymany przez swojego pachołka. Obydwoje odwrócili się w tamtą stronę, we dwójkę sprawnie rozprawili się z jakimś żołdakiem i rzucili się dalej w wir walki. Cięli i miażdżyli, sami dostając razy. Pozostając przez moment sam, został otoczony przez grupkę oponentów, zbił dwa ciosy, dostał pod kolano jakąś maczugą, przyklęknął. Szybkim wypadem z samego ramienia unieszkodliwił jednego, lecz ktoś unieruchomił go od tyłu, przyciskając za moment do mokrej ziemi. Nie mógł się ruszyć.
- Raymund? Raymund? - usłyszał. Znowu. I Chyba jeszcze raz, nie był pewien. Otworzył oczy. Siedział w tłocznej, hałąśliwej knajpie na rozstajach dróg. Dochodziła północ. Przysnął chyba.
- Tak, tak, słucham... - odpowiedział. Przetarł kark i spojrzał na pusty kufel. Nie pamiętał, kiedy go opróżnił. Niewiele pamiętał z tamtego dnia. W głowie miał, że już chciałby zapomnieć. Chciały zapomnieć wszystkich wokół i przestać śnić tego dziwnego, nieznanego człowieka z innej krainy, którego nigdy nie spotkał, o którym nic nie słyszał, ale który wyglądał zupełnie jak on.
Teleport, przeszło mu przez głowę. Ile to już lat, jak Valfden jawi się opcją i alternatywą? Nikogo nie znasz, nikt nie zna Ciebie...