- Ech - cichy pomruk niezadowolenia utonął w karczemnej wrzawie. Dla innych ludzi był to dzień jak każdy inny. Dla niego - ukoronowanie porażki. Pewnie dlatego zdecydował się na wizytę w karczmie. Prawdopodobnie piwo, które właśnie leniwie sączył, jakby starał się zatrzymać chwilę, w której rozkoszował się jego smakiem na zawsze, miało być jedną z niewielu ostatnich przyjemności, które miał okazję doświadczyć. Być może nawet ostatnią. W chwili obecnej nie miał ochoty na tego typu rozważanie. W tym momencie jego umysł znajdował się w tym kompletnie bezbarwnym i sterylnym stanie - nie mógł spłodzić żadnej sensownej myśli, nie przejawiał śladów najmniejszego skupienia na czymkolwiek, co znajdowało się wokół niego. Zupełnie jakby każdy z jego zmysłów został na stałe zamknięty w hermetycznym naczyniu będącym kuflem. Była to naturalna reakcja mózgu na druzgocące przeżycia. Sprawnie odciął on dostęp wyobraźni, która jakoś zapałała chęcią do podsuwania wizji niezbyt przyjemnych i często przerysowanych konsekwencji. Nie mniej jednak ten stan nie był wieczny i w końcu rzeczywistość zaczęła głośno dobijać się do drzwi świadomości. Te, choć z pozoru niemal nieugięte, pod naporem silnych, niestrudzonych pięści brutalnych i bezwzględnych realiów, ugięły się, uchyliły. Wystarczyło to, by skrzętnie kreowane przez wyobraźnie wizje przebiły się do bezbronnego umysłu.
- Idą po mnie - uświadomił sobie. Starał się powstrzymać panikę, mimo to dłonie drżały mu, jak gdyby wypłukano z jego organizmu cały magnez. Kufel nie był bezpieczny w tak niestabilnym uścisku. Część piwa wylała się na blat. Kilka par niespokojnych oczu skierowało się na niego, ale on nie zwracał na nie uwagi. Był skupiony na czymś innym. Wraz z powrotem świadomości natarły na niego najświeższe wspomnienia, które za wszelką cenę chciał trzymać od siebie z daleka. Nadaremno. Przerost ambicji. Jak wiele razy słyszał to sformułowanie. Zawsze skierowane w stronę jego osoby. Miał to gdzieś, pluł na to, był wierny tylko i wyłącznie temu, co sobie założył. Z zasady zakładał rzeczy wielkie, był osobą nietuzinkową i marne osiągnięcia szaraczków były dla niego jak piętka chleba - on chciał dorwać się do miejsca, w którym bochenek był najszerszy, najobfitszy. Zazwyczaj nie popełniał błędów, ale i taki musiał w końcu nadejść. Nawet on nie spodziewał się, że będzie tak opłakany w skutkach.
- Jak mogłem tak spieprzyć - ukrył twarz w dłoniach. Wiedział, że nie ma wiele czasu. Jednak w morzu jego rozpaczy znalazło się miejsce dla kropli determinacji i zawzięcia. Nie poddał się desperacji. Wypił ostatni łyk piwa i zaczął obmyślać plan. Nie mógł jednak nic wymyślić. Na ratunek przyszły mu... bajania barda. W tej sytuacji był skłonny mu uwierzyć, a kiedy do karczmy wpadł posłaniec, był już pewien co zrobić. Na jego twarzy zamajaczył nawet cień uśmiechu. Delikatny, tajemniczy i niejednoznaczny - taki był. Nawet dla niego znaczeń miał tysiące. Portal był obietnicą nowego życia, w którym swe plany mógłby zacząć realizować od samego początku. Nie widział w nich już miejsca na błędy, dzięki temu, co doświadczył, był mądrzejszy - nie postawiłby się znów w tej samej sytuacji. Wiedział jedynie, że musiał działać szybko, bo w tej samej chwili, gdy na jego twarzy pojawił się triumfalny uśmiech, drzwi karczmy otwarły się z hukiem i do środka weszły trzy barczyste postacie w ciemnych skórzanych kurtkach. Widocznie wypatrywały kogoś pośród tłumu zebranego w lokalu. On wiedział, o kogo im chodziło. Ale nie zamierzał ułatwiać im zadania. Przykucnął i przekradł się w stronę lady, nie zważając na podejrzliwe spojrzenia żołdaków, drwali, rybaków i innej tuszy topiącej codziennego życia smutki w alkoholu. Jednym susem przeskoczył przez ladę, przemknął obok zaskoczonego karczmarza na tyły tawerny i kopniakiem otworzył tylne drzwi. Tak jak się spodziewał, przydzielono im małą obstawę.
- Pójdziesz z nami - powiedział rosły mężczyzna. Nie widział jego twarzy - była zasłonięta kapturem. Obok niego stał drugi, wyglądający niemal identycznie facet. By uczynić słowa kolegi niepodważalnymi, sugestywnie pogładził rękojeść sztyletu spoczywającego na pasie. Nie zrobiło to takiego wrażenia, jakie było zamierzone.
- Nie sądzę - mruknął i nastąpił z dużą siłą na stopę napastnika. Wraził mu łokieć pod mostek. Zakapturzony jegomość zacharczał, próbując złapać powietrze, złapał się za klatkę piersiową i runął na kolana.
- Coś słabo wam idzie - mruknął, jakby rozbawiony i wskoczył z powrotem do karczmy, nim drugi napastnik zdążył wyciągnąć sztylet. W środku chwycił za najbliższą patelnię i czekał, aż przeciwnik spróbuje wejść do środka. Jakież było zaskoczenie zakapturzonego zakapiora, gdy po przekroczeniu progu napotkał się na opór skoncentrowany w niewielkim, acz śmiercionośnym okręgu żelaza. Impet ciosu powalił go na plecy, na jego z trudem łapiącego powietrze kolegę.
- Hasta la vista, bejbe - zaśmiał się, dziwnie pewny siebie, jak na kogoś, kto jeszcze przed chwilą gotów był pozwolić się złapać. Widocznie opowieść barda dała mu nadzieję. Przeskoczył nad jęczącymi z bólu zakapturzonymi mężczyznami i pobiegł przed siebie, wiedząc tylko jedno - że musi dotrzeć do portalu przed nimi. Ciekawe, czy odgadli, co chodzi mu po głowie. Wiedział jednak, że nie będą go już ścigać, gdy dotrze na Valfden. Z takim przekonaniem wskoczył w jaśniejącą łunę portalu.
Valfden, nadchodzę! Zaprowadzę nowy porządek! - diabolicznie zaśmiał się w głębi siebie, gdy jego ciało zostało rozerwane na molekuły i przetransportowane na drugi koniec świata.
- Oj, będzie ciekawie - mruknął do siebie bóg śmierci, Rasher, który z niemałym rozbawieniem obserwował losy śmiertelnika.
Umar Diom, niech żyje Janko Muzykant... no właśnie, kto?
//Przyjęty