Gruchnęło mocą huraganu.
Z żebrowego sklepienia kaplicy posypały się kłębki kurzu, pajęczyny zatrzepotały niepewnie, bojąc się o swój los. Misternie tkane sidła, doskonalone wytężoną pracą, złapały kilka muszek, które zwabione zapachem słodkich owoców w paterze w jednym z pomieszczeń, nie spodziewały się zgotowanego im losu. W delikatnym brzęczeniu odnóży zlepionych pajęczą nicią przeglądały się w, zdawało im się, milionach pajęczych oczu, wściekle szczerzących się do nich z oddali. Zwinnym, chociaż nadal nieco chybotliwym ruchem, niewielki pająk przesuwał się w stronę swojej przyszłej ofiary, wieloma zmysłami czując jej bliskość - widział ją wyraźnie, czuł jej nikły zapach, wyczuwał drgania nici, słyszał jej krzyk.
Mucha żegnała się ze swoim losem kierowanym zwierzęcym instynktem, widząc swój koniec. Sekunda, może dwie, pająk stanie przed nią i bez zbędnych ceregieli i rytuałów przystąpi do konsumpcji. Nie zważając na rangę miejsca, na jego wyjątkowość i znaczenie dla tych wielkich istot, które panoszą się tam na dole, wiele metrów niżej.
Wyraźniejsze drganie powietrza powstrzymało nie ułamek sekundy pająka. Szamoczący się owad nie zdawał sobie z tego sprawy, sparaliżowany strachem przed nieuniknionym.
Gdy sześcionogi chciał ruszyć dale, pajęczyna zaczęła się topić. W wielkiej agonii wszystkiego wokół przestała nagle istnieć, dezintegrując zarówno niedoszłą ofiarę, jak i napastnika. Kruchość i ulotność życia tak niewielkich istot Wielkiego Stworzenia uwidoczniła się tutaj zupełnie. ÂŻaden z nich nie miał okazji pomyśleć o epitafium, nawet gdyby jako miniaturowe insekty miały co do tego zdolności i predyspozycje.
Starszawy, przyprószony siwizną mężczyzna opierał się o lat stołu łokciami, obierając ziemniaki. Pyry miały być ugotowane, roztłuczone i pomieszane z żółtym, mocnym serem, tworząc silnie pachnącą paćkę. Powolnymi ruchami znamionującymi grację i wieloletnie doświadczenie w obieraniu ziemniaków, starzec zmierzał do końca swojej roboty. Ktoś inny z boku zdzierał z pstrąga łuski, który miał zostać podany klerykom z warzywami i owymi kartoflami. ÂŻaden z nich nie miał okazji dokończyć.
Krew trysnęła z obydwu miejsc na raz.
Młodzieniec zajmujący się rybą najpierw obrócił się za siebie, wyczuwając coś dziwnego, niepokojącego. Następnie, bez żadnego ostrzeżenie, obydwoje siedzący w kaplicznej kuchni, zostali oślepienie jasnym, gorącym i emanującym mocą blaskiem. Nie wiedząc co się dzieje pokaleczyli się swoimi kozikami, niezdarnie przerywając w chaotyczny sposób pracę.
Kuchnia znajdowała się wcale niedaleko Wielkiej Kaplicy, żywiąc zarówno kapłanów, służbę, jak i gwardzistów strzegących budynków świątynnych. Nikt nie wracał do domu na obiad, strażnicy nie rozchodzili się do koszar na posiłek - wszyscy jadło dostawali na miejscu. Co prawda kapłani Ventepi czasem jadali oddzielnie, skarżąc się na koszerność i sposób obróbki, ale to nie wpływało na całość przedsięwzięcia.
Blask rozniósł się korytarzami, trafiając na zewnątrz i ulatując w przestworza tego późnego, mroźnego wieczora.
Gdy wszyscy odzyskali świadomość i możliwość poprawnego widzenia, zdali sobie sprawę, że między burakami na surówkę, a kalarepą, która została z wczorajszej wieczerzy dla niektórych kleryków, leży postać.
Obleczona w zbroję, z wystającymi śnieżnobiałymi piórami poprzetykanymi krwistą czerwienią. Jej średniej długości włosy były matowe, zadbane, zdrowe. Twarz obolała, lecz pomyślna, przyjazna; chociaż jednocześnie dziwnie potężna. Oczy przymknięte. Chociaż tylko na moment...
- Ożesz ty... - mruknął jegomość, ongiś zwany przez przyjaciół Poetą. - Coś mi... chyba... - zawahał się na moment - przekalibrowało teleportację z Niebiańskiej Przystani.
Dwa pokolenia pomocy kuchennej nie odezwały się ani słowem.
- Którędy do Zartata, panowie? - odparł anioł, wstając wreszcie, otrzepując się z kalarepy i rozglądając wokół.