Z góry proszę o łaskawe komentowanie. To moje pierwsze opowiadanie
Jeżeli się wam spodoba to zrobię drugą część.
Krwawił. Uciekał przed wilkopodobnym potworem. Stwór miał 4 głowy, 8 zielonych, płonących bezmyślną furią ślepi i 16 łap. Wiedźmin Vax w pewnym sensie wystraszył się "wilka", co prawie przypłacił życiem. Swoją wiedźmińską kurtkę nabijaną ćwiekami miał rozerwaną na wysokości brzucha. Kurczowo kładąc na nich swoje dłonie starał się zatamować upływ krwi.
-Je!@#y pies, sukinsyn - mruczał do siebie pod nosem, i starał się jak najszybciej dobiec do miasta, gdzie z pewnością ze stworem rozprawią się strażnicy. Nagle jednak zobaczył ubranego w białe szaty maga, który skinieniem ręki uleczył jego rany. Vax skinął mu głową, i wyjął swój wiedźmiński, srebrny miecz, na którego widok potworna bestia się zatrzymała.
-Chodź tu, poszatkuję cię na plasteri kupo gówna - powiedział do bestii wiedźmin.
Vax nie czekając na atak, zaraz po wypowiedzeniu zdania zaczął biec w stronę bestii. Wilkołakowaty stwór nagle zawył. Z lasu wyłoniło się około pięciu takich samych potworów.
-Ha, zaczyna się zabawa! - krzyknął wiedźmak, po czym zamachnął sie na pierwsza bestię. Zmutowany wilk odskoczył, by szybko kontratakować. Tym razem to wiedźmin się uchylił, a następnie zawirował w piruecie, odcinając dwie przednie łapy potworowi. Stwór zawył, po czym bezwładnie spadł na ziemię. Vax bez litości wbił w jego szyję miecz. Następnie szybko się odwrócił, i złożył palce do znaku Aard. Za chwilę rozległ się huk, i następna besita leżała na ziemi. Nie tracąc czasu mutant (chodzi o wiedźmina) przeciął stwora na pól. W feworze walki nie zauważył, jak wilkołakowate monstrum skoczyło mu na plecy. Nie wzięło ono jednak pod uwagę tego, że wiedźmin to nie jest zwykły człowiek - jest on zmutowany, szybciej się porusza, ma lepszy refleks, siłę itp. A co najważniejsze - Vax jak i cała reszta od dziecka byli szkoleni do walki z potworami. Jednakże wracając do walki - wiedźmin zwinął sie, po czym wyprężyl, dzięki czemu bestia została wyrzucona w powietrze, razem z jego kurtką. Kląc, wiedźmak złożył palce do znaku Igni, dzięki czemu podpaloną bestię ogarnął strach, i zaczęła ona uciekać w popłochu. Wiedźmin po ciężkiej walce i po upływie krwi, zemdlał.
Obudził się we wiosce. Podnosząc się z posłania uświadomił sobie, że ma zabandażowane plecy - najwyrażniej monstrum musiało go nieźle scharatać.
-Gospodarzu - zawołał Vax.
-Tak, panie? - spytał się zarządca farmy.
-Gdzie moje miecze?
-Jeden, stalowy leży tutaj, zaraz koło kominka, srebrny ogląda moja żona.
-A czy ja udzieliłem pozwolenia, aby oglądano mój miecz? - zdenerwował się wiedźmin.
-P-przepraszam p-panie, nie w-wiedziałem...
-Czego nie wiedziałeś?
-No, ż-że nie można dotykać miecza ze s-srebra... - widać było, że gospodarz jest bardzo zdenerwowany.
-Proszę przynieść mi mój miecz, ale już! - warknął Vax, po czym wstał i zaczął się ubierać. Ubrał spodnie, buty i koszulę. Kurtkę stracił niestety w pojedynku z potworem. Nie minęło 15 minut, a zarządca wrócił, niosąc nową kurtkę i drugi miecz.
-Proszę, panie. Miecz ten o który pan prosił, a kurtkę dostaliśmy od nieznajomego w białych szatach.
-Dziękuję. Tymczasem za ile będzie śniadanie, głodny jestem?
-Już podaję. - to powiedziawszy gospodarz wyleciał z pokoju wiedźmina do kuchni.
Vax ubrał nową kurtkę, bardzo podobną do jego starej, z wyjątkiem tego, że miała ona charakterystyczny zapach nowości, i trzeszczała przy poruszaniu np. ręką.
Wchodząc za 15 minut do kuchni, wiedźmin wyczuł woń cebulowej zupy. Okazało się, że jest już dobrze po pierwszej popołudniu, a to jest obiad.
-Ach, ale pięknie pachnie - wymruczał Vax, i zabrał się do jedzenia. Zupa cebulowa była naprawdę wyśmienita.
-Dziękuję - powiedział wiedźmin, po czym oddał drewnianą miskę i łyżkę żonie gospodarza. - Dziękuję także za gościnę. Czas na mnie. Proszę, macie tutaj 100 orenów. - powiedziawszy to, zmutowany człowiek wyszedl z kuchni, wziął swoje dwa miecze które starannie przymocował do kurtki na plecach. Wychodząc z chaty jeszcze zawołał - Proszę się nie gniewać gospodarzu za moje zachowanie względem miecza. Po prostu się o niego troszczę, bo to jest najcenniejsza rzecz jaką posiadam.
Pół godziny później wiedźmin dotarł do Novigradu. Przy bramie zablokowali mu drogę strażnicy.
-Stać! - powiedział wysoki, pod wąsem strażnik - Glejt pokazać, zaraz Catriony szaleje.
-Nie mam żadnego glejtu, mam immunitet, jestem odporny na choroby zakaźnie - odparł Vax.
-Gówno mnie to obchodzi, wynoś się stąd.
-Może parę monet załatwi sprawę?
-Spieprzaj stąd, zanim cię do lochu wrzucę. Ale już!
-Dobra dobra, już idę. - to powiedziawszy, wiedźmin oddalił się od bramy, usiadł na trawie czekając, aż ktośgo ze sobą weźmnie do miasta. Po dwóch godzinach przeszedł handlarz, znajomy wiedźmina. Miał na imię Irsel.
-Cześć Irsel. - zawołał do niego Vax.
-Ach, witaj Vaxie. Kopę lat się nie widzieliśmy.
-Tak to prawda. Przejdę od razu do rzeczy - weźmiesz mnie ze sobą do miasta?
-Ależ oczywiście, chodź.
C.d.n