Autor Wątek: "Apokalipsa św. Futura" [Opowiadanie]  (Przeczytany 2120 razy)

Description:

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline Kozłow

  • Magnat
  • ***
  • Wiadomości: 1717
  • Reputacja: 382
  • Płeć: Mężczyzna
  • Acid Rain!
"Apokalipsa św. Futura" [Opowiadanie]
« dnia: 04 Marzec 2009, 01:13:45 »
A takie żem sobie coś wykoncypował. Nie gwarantuję, że kolejne rozdziały będą prędko i że w ogóle będą.
Przeczyta kto zechce.

Rozdział I
(Nieopisane...)

Kozlovsky stał na dachu wieżowca – a raczej – na połówce dachu tego, co z wieżowca zostało. Miał przed sobą panoramę miasta. Oddychał nieznacznie, a raczej w ogóle nie oddychał. Nie poruszał się ani jeden mięsień jego ciała. Zdawało się, że stanęło mu nawet serce. Stwarzał wrażenie przemienionego w kamień.  Patrzył przed siebie. Osobliwe ułożenie się promieni świetlnych, które odebrały jego oczy – przetworzyły się w jego mózgu na obraz z rodzaju tych, które nie pozwalają na tak codzienną czynność jak oddychanie czy ruch. Tak właśnie chyba miało wyglądać, nigdy wcześniej nie odczuwane przez mózg Kozlovsky’ego uczucie „zaparcia tchu w piersiach”. Jego mózg nie mógł jednakże odczuwać teraz niczego innego jak tylko to, bo tylko to pasowało jako tako do osobliwego ułożenia się światła, i tylko to mózg Kozlovsky’ego znał z przyrodzenia. Obraz ten wręcz wypalił się w jego umyśle, nie dozwalając na przywołanie w tym momencie jakiegokolwiek innego. Same oczy zdawały się płonąć, odbijając to osobliwe ułożenie światła. Stał i patrzył, a jego rozum coraz gorzej zaczął odbierać sygnały, odbierane z nerwu wzrokowego. Coraz gorzej przychodziło rozumowi Kozlovsky’ego objąć widzianą sytuację w jakiekolwiek kanony, konwencje, horyzonty, ramy czy pojęcia. Kozlovsky nie mógł tego wiedzieć, nie zdołał o tym fakcie pomyśleć. Odczuwał teraz coś, co można by nazwać nieokreślonym zadziwieniem. Byłoby to jednak niepełne, niewłaściwe określenie na mieszaninę wszelkich znanych Kozlovsky’emu rodzajów uczuć, które jego rozum starał się uporządkować w jakieś jedno – lub przynajmniej dwa. Było tu zdumienie, zadziwienie, fascynacja, żal, lęk, trwoga, poczucie cudowności, coś na kształt skruchy i małości, strachu, jakiegoś dziwnego rodzaju winy. Dotknęło go także uczucie realizmu okropnej rzeczywistości, a także uczucie wielkiego kłamstwa, żartu, blagi. Przy czym te dwa skrajnie sprzeczne uczucia w ogóle ze sobą nie kolidowały.
Ten cały natłok odczuć nie pozwalał Kozlovsky’emu wytworzyć w myślach jakiegokolwiek obrazu, przywołać jakiegokolwiek wspomnienia. Myślał tylko o tym, co widział. Myślał oczami. Ta niezdolność uporządkowania odczuć w jakiekolwiek logiczne zdane, czy sąd na temat widzianego osobliwego ułożenia się światła – powodowała jednak w jego umyśle coś na kształt spokoju. Nie, nie było to uczucie pogodzenia się z zaobserwowanym widokiem. Tego Kozlovsky praktycznie rzecz biorąc nigdy nie doznał – konsekwentnie tracąc wszystko od dzieciństwa, aż po dzisiaj. Był to raczej rodzaj spokojnego bólu. Miał także inne powody do bólu – szrama, biegnąca przez twarz – od środka czoła, bokiem lewego oka – do podbródka, oparzona potylica i kark, bolesne złamanie rzepki i brak trzech palców u prawej dłoni zwykle powodowałyby nieopisany ból fizyczny u człowieka, któremu się to przydarzyło. Mózg Kozlovsky’ego nie był jednak w stanie ogarnąć w jednym momencie dwóch rodzajów bólu – fizycznego i psychicznego. Wyłączył więc ból fizyczny, przestał odbierać impulsy bólowe z ciała. Kozlovsky nie mrugając patrzył na płonący Manhattan.

*
Mrugnął. Poczuł się tak, jakby ktoś wyciągnął go z samego dna Rowu Mariańskiego i postawił na środku Sahary. Było to jednak odczucie jedynie umysłowe, w żadnym wypadku nie fizyczne – fizycznego bólu, fizycznych odczuć – jeszcze jego mózg nie pojmował. Mózg ukończył wstępnie uporządkowanie uczuć. Pozwoliło to włączyć mu kolejny zmysł – słuch. Oczy zbladły, Kozlovsky’emu zaćmiło się w nich.
Uszy Kozlovsky’ego odbierały osobliwe drgania powietrza – fale dźwiękowe, które dochodziły z tej strony, w którą patrzyły oczy. Na te osobliwe drgania składały się przeróżnego rodzaju – i ogromnej liczby - jęki i wycia. Impulsy nerwowy z uszu – przynosił do mózgu dźwięk podobny do skrzypienia paznokciami o szkolną tablicę. Wraz jednak z impulsem przychodziła dziwna świadomość, że jęki i wycie nie są odgłosem sztucznym, lecz tworzącym się w ludzkich istotach. Odcyfrowanie odgłosu nakazało mózgowi wykonać czynność czuciową. Jednakże – nie od razu. Tak samo bowiem – jak z odczuciami wzrokowymi – działo się z odczuciami słuchowymi Kozlovsky’ego. Mózg nie znajdywał kategorii, horyzontu, czy pojęcia dla zasłyszanego osobliwego drgania powietrza. Pouczony zmysłem wzroku mózg znajdował tylko w swej korze „worek” „rozpoznawania wielkiego cierpienia”. Nie zdobył się jednak na – zazwyczaj łączone - tak w tym momencie wzniosłe uczucie - jak „współczucie”. Mózg Kozlovsky’ego nie dał rady podźwignąć do tego świadomości swego „nosiciela”.
 
*
Nagle coś nieokreślonego – zapewne ilość czasu, którą Kozlovsky „zebrał”, stojąc bez ruchu na dachu budynku – pozwoliła mózgowi ocknąć się z „wyłączeniowo-zmysłowego” letargu. Z mocą obosiecznego młota uderzył w Kozlovsky’ego ból fizyczny.  Dreszcz przeszył jego ciało i wstrząsnął nim spazm bólu tak mocnego, jak gdyby goły mięsień polewano mu czystym spirytusem. Chciał upaść. Mózg wydał nawet nogom polecenie „stracenia sztywności”, lecz impuls gdzieś po drodze zagubił się i Kozlovsky „mdlał na stojąco”. Utrzymywał jeszcze jednak swą świadomość na tyle, by czuć, że strasznie mu gorąco, a owe źródło gorąca nachodzi go w sposób falowy. Coś buchało mu gorącem w twarz. Miał jednak zamknięte oczy. Powieki okazały się zbyt ciężkie, głównie dlatego, że jego mózg obawiał się odebrania zbyt wielu bodźców psychiczno-zmysłowych naraz, by nie doznać szoku – a może nawet trwałych zmian w strukturze myślowej Kozlovsky’ego. Nie włączając oczu – włączył zmysł węchu. Ostry zapach siarki natychmiastowo uderzył w jego nozdrza. Odurzył go. Poczęło kręcić mu się w głowie. Poczuł jakby ktoś nalał mu roztopionego żelaza do ust. Wracał zmysł smaku. Podniósł język do górnych zębów. Natrafił na ostre krawędzie i dziury. Ból przeszył całą jego twarz. Ból z rodzaju tych, kiedy „przemieli” się w zębach lodowaty napój. Ból ten tak zamroczył Kozlovsky’ego, że jego mózg przez moment zastanowił się czy nie wyłączyć wszystkich układów ciała. Ból po chwili jednak minął.

*
„Jezu…” – udało się. Mózg Kozlovsky’ego sformułował pierwszą konkretniejszą myśl. Znaczy to, że będzie dobrze. Nie zwariował. Promieniujący ból z okolic karku za chwilę jednak byłby przywiódł go do szaleństwa. Nieodwracalnego, kończącego się „długotrwałą śmiercią” w szpitalach dla niepełnosprawnych umysłowo.
- Panie Kozlovsky!
Głos. Coś tak błahego w tym momencie zupełnie zmiażdżyło spokojne odbudowywanie odczuć przez mózg Kozlovsky’ego. Wyłączyły się wszystkie układy. Ciało zwaliło się na betonową podłogę, pokrytą odłamkami szkła.   

Offline Vender

  • Myśliwy
  • ***
  • Wiadomości: 220
  • Reputacja: 0
  • Płeć: Mężczyzna
  • Gdy jesteś sam nikt cię nie zdradzi...
Odp: "Apokalipsa św. Futura" [Opowiadanie]
« Odpowiedź #1 dnia: 13 Marzec 2009, 18:26:52 »
Na pewno lepsze opowiadanie od większości która się tu znajduje widać umiesz nie tylko krytykować ;).W przeciwieństwie do większości  opowiadań trzeba się nad nim zastanowić a dopiero koniec daje  odpowiedz brak jakichkolwiek błędów w składni ani ortografii ,ciekawa "fabuła"  ,dobrze dobrane słownictwo,nie banalne i żeby je zrozumieć trzeba włączyć mózg.
12/10 ;)

Forum Tawerny Gothic

Odp: "Apokalipsa św. Futura" [Opowiadanie]
« Odpowiedź #1 dnia: 13 Marzec 2009, 18:26:52 »

Offline Kozłow

  • Magnat
  • ***
  • Wiadomości: 1717
  • Reputacja: 382
  • Płeć: Mężczyzna
  • Acid Rain!
Odp: "Apokalipsa św. Futura" [Opowiadanie]
« Odpowiedź #2 dnia: 22 Lipiec 2009, 23:48:36 »
A jednak mnie coś umotywowało by napisać dalej. Zapraszam do czytania.
-------------
Rozdział II

- Hmmm... Tak, to dobre miejsce... Zaczynajmy... Tak...
Kozlovsky czuł, że coś wżyna się mu w piersi. Nie mógł jednak z niewiadomych przyczyn się wzdrygnąć, mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa, przeszył je dziwny ból, jakby ktoś przypiekał go od wewnątrz. Nie mógł też zakląć ani w ogóle wydać ze swojego aparatu mowy jakiegokolwiek nawet jęku – coś tkwiło w jego gardle, coś metalowego. Grymas na twarzy także był uniemożliwiony – spotęgował ból, na skutek tkwiących w twarzy metalowych, jak sądził, elementów. Czuł, że grymas spowodował wypływ krwi z miejsca połączenia metalu z tkankami jego obolałego ciała. Skalpel – bo chyba to był skalpel, rozcinał w coraz to nowych miejscach jego klatkę piersiową. Irytowało go to. Ba, niemożliwe go to wkurwiało. Ta niemożność zrobienia niczego wobec faktu, że jakiś skurwysyn tnie mu pierś, pogwizdując przy tym wesoło i czasem mamrocząc coś pod nosem. Kozlovsky postanowił otworzyć oczy, by zobaczyć twarz obiektu, na którym spotęgowała się jego nienawiść, w ogóle by zobaczyć cokolwiek. Zdołał otworzyć tylko prawe oko i zobaczył jasność. Zmrużył oko i znowu ból przeszył mięśnie jego twarzoczaszki. Zaczął z wolna przyzwyczajać się do światła, chociaż światło bolało, mrużąc oko musiał unosić wargę, a przy wardze tkwił ten dziwny metal. Poczuł, że ciepła krew spływa mu koło ucha. Ten ból był jednak wiele lepszy niż ból, promieniujący z przerywania ciągłości jego skóry. Oko Kozlovsky’ego w końcu wyostrzyło kształty i złapało odpowiednie kolory. Nadal jednak coś go oślepiało. Skonkludował, że to zapewne lampa operacyjna. I tak też w istocie było. Kozlovsky skierował wzrok na dół. Szarpnęło jego nerwem wzrokowym, zamroczyło go, stracił ledwo co odzyskaną przytomność.

*
Ocknął się, tym razem już silniejszy. Starał się nie wykonywać zbędnych ruchów, by nie powodować bólu. Zdołał powoli skierować ponownie wolne od kurtyny powieki oko na kogoś, kto go kroił, wszakże nadal czuł cięcia – tym razem w okolicach dolnych żeber. Zarejestrował zielony kolor – jak to zwykle w salach operacyjnych. Zarejestrował jednak także, że to nie jest jakaś zwykła operacja, doktor nie miał na rękach białych, gumowych rękawiczek. Połowę jego twarzy zasłaniała zielona chustka, którą lekarze mieli obowiązek nosić podczas zabiegów. Owa połowiczność ubioru krojącego go lekarza zdziwiła Kozlovsky’ego i bardzo zdenerwowała. Po chwili jednak przerażenie wyparło zdenerwowanie. Wytrzeszczył oko, widząc, że lekarz – jasnowłosy człowiek w okrągłych okularach o bardzo cienkich oprawkach – bierze ze stolika coś zgoła innego niż skalpel, coś większego, podobnego do wiertarki. Wytrzeszcz, będący naturalną reakcją człowieka przerażonego nie był jednak odpowiedni, oceniając stan oczu Kozlovsky’ego. Ponownie go zamroczyło, zamknął szybko oko, nie stracił jednak przytomności.
- Doktorze Hollman, ktoś pragnie się z panem widzieć. – cieniutki kobiecy głosik złagodził nieco ogólny ból ciała Kozlovsky’ego.
- Nie teraz, jestem... hmm... taaak... tutaj. Chociaż nie, przecież... tak, tak, tak, tak, to będzie...
- Doktorze?
- JESTEM ZAJĘTY!!! – ordynarny i pełen furii głos doktora spowodował, że Kozlovsky otworzył obydwa oczy. Ból szarpnął lewą stroną jego twarzy.
- Doktorze, ten pan mówi, że to coś niezmiernie pilnego.
- Dobra, wpuść go – doktor odłożył „wiertarkę” wprost na otwarte ciało Kozlovsky’ego, co przyprawiło go o potężny ból. Prawie zwymiotował. Doktor oparł się ramionami o stół, na którym leżał Kozlovsky. Przybrał minę, jakby ktoś przeszkodził mu co najmniej w stworzeniu świata. Kozlovsky usłyszał zatrzymujące się w pobliżu kroki. Doktor zaczął się z wolna odwracać w stronę miejsca, gdzie jak sądził Kozlovsky - były drzwi. 
- Kto śmie mi przesz... – Hollman urwał. Cisza wypełniła salę.
- Dzień dobry, panie Hollman. – miły, acz stanowczy głos zwrócił się do doktora, który natychmiast zniżył się w ukłonie.
- Ach witam w moich skromnych progach, panie Sligen! Zapraszam, zapraszam, może herbaty? Dostałem wczoraj z przydziału dla InEugenu. – Hollman zniknął z pola widzenia Kozlovsky’ego. Po chwili słychać było gorączkowy stukot szklanek.
- Daj spokój Hollman. Nie uśmiecha mi się picie herbaty z krwią czy innymi wydzielinami ciała. – nadal tym samym tonem Sligen uciszył w ułamku sekundy stukot szkła. Mówił jak urzędnik, chociaż nie, bardziej jak przedstawiciel urzędnika. Ten wyniosły ton, jeszcze wyższy niż ton samego urzędnika. Tak dobrze znany Kozlovsky’emu.
- Co pana do mnie sprowadza, wielmożny panie Sligen? – zapytał Hollman.
- Słyszałem... – zaczął przybysz i zawahał się, odzyskał jednak po chwili pewność siebie – Szanowny Guntuss Jurij Kozlovsky pragnie dowiedzieć się, jak miewa się jego syn Andriej, którego tydzień temu przywieziono prawie martwego do waszego szpitala, doktorze Hollman, celem uratowania jego życia i pomyślnej rekonwalescencji. – obok głowy Kozlovsky’ego momentalnie pojawił się tyłek doktora, odziany w czarne, sztruksowe spodnie, zasłaniając rannemu cały widok.
- Ależ ma się świetnie! Zupełnie! Prawie wyzdrowiał! Sprawny jak sam Wojensztab! – Hollman począł rozciągać ręce na stole, na którym leżał Kozlovsky, usilnie starając się go zasłonić. Nie uszło to uwagi Sligena, przedstawiciela Guntussa DyploMinu, wyczulonego na takie zachowania.
- A kogo to tam znowu kroicie doktorze Hollman? – ostrzejszym tonem zapytał Sligen, próbując odtrącić doktora.
- A to... nic takiego, rutynowe badania, nic takiego, naprawdę panie Sligen, naprawdę... – Hollman nie próbował już nawet kryć zakłopotania.
- Odejdź. – krótko i bardzo stanowczo nakazał Sligen.
Hollman opuścił ręce i odszedł ze spuszczoną głową. Kozlovsky ujrzał twarz Sligena – oziębłą i sprawiającą wrażenie niemalże szlacheckiej, gdyby nie tik nerwowy, stale ruszający powieką jego lewego oka, odejmujący mu szlachetności i powagi. Sligen ujrzał Kozlovsky’ego i na jego twarzy wykwitł wyraz, który pojawiał się często u ludzi przy ujrzeniu zmasakrowanych zwłok. Grymas obrzydzenia, połączony z rodzajem litości – tak wyglądała przez sekundę twarz pracownika DyploMinu. Zaraz potem wykwitł na niej wyraz przerażenia. A w ułamku sekundy później Sligen darł się władczym tonem na Hollmana.
- Czy pan, panie Hollman, nie wie, że zgodnie z Prawami Michigańskimi z roku 2087 nie ma pan absolutnie żadnego prawa do prowadzenia badań eugenicznych nad członkami rządu jako też nad członkami ich rodzin ani też żadnego prawa do badań eugenicznych nad członkami Partii Wyzwolenia Rasowego i członkami ich rodzin! – Sligen wrzeszczał na zasłaniającego się za rękami Hollmana.
- Ale... ale... ja nie wiedziałem, że to syn pana Guntuss’a! – doktor zaczął machać rękami w geście tłumaczenia.
- Nie wiedziałeś!? – urzędnik krzyknął i porwał kartę, która leżała nieopodal miejsca, gdzie leżał Kozlovsky i cisnął nią doktorowi w twarz. Na karcie widniało nazwisko „Andriej Kozlovsky” i sygnatura „FGM342”. – FGM! – krzyczał dalej Sligen – Family Government Member! Nie wiedziałeś, tak?!
- Szlachetny panie Sligen, to taki ciekawy przypadek! Widzi pan, jego płuca wykazują niezmiernie ciekawą właściwości, gdy pęcherzyki płucne potraktujemy...
- DOŚĆ! ZAMKNIJ SIĘ! - Sligen stracił nad sobą panowanie. Dyszał ciężko, patrząc ze złością na Hollmana. –
Ty bydlaku... – Sligen się opanował – Tylko dlatego, że jesteś szanowanym i cenionym lekarzem w InEugenie, nie zgłoszę tego przypadku panu Guntuss’owi. Natychmiast jednak syn pana Kozlovsky’ego zostanie prze-nie-sio-ny na leczenie, rozumiemy się? – wycedził urzędnik.
- Jak na-najbardziej, to rzecz o-o-oczywista! – potakując z nadnaturalną szybkością głową i lekko się jąkając potwierdzał doktor Hollman.
- Żegnam.
Silgen wyszedł z Sali. Hollman podszedł do Kozlovsky’ego i popatrzył się w jego szeroko otwarte oczy.
- Masz szczęście chłopcze... Cholerne, skurwysyńskie szczęście... – Hollman uśmiechnął się złowieszczo, jego wzrok zdawał się błądzić gdzieś daleko od sali operacyjnej i pokrwawionej twarzy Kozlovsky'ego, był nieobecny. Po chwili odszedł od stołu, głośno pogwizdując.
« Ostatnia zmiana: 23 Lipiec 2009, 11:52:31 wysłana przez Komuchnista »

Forum Tawerny Gothic

Odp: "Apokalipsa św. Futura" [Opowiadanie]
« Odpowiedź #2 dnia: 22 Lipiec 2009, 23:48:36 »

 

Sitemap 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 
top