A jednak mnie coś umotywowało by napisać dalej. Zapraszam do czytania.
-------------
Rozdział II
- Hmmm... Tak, to dobre miejsce... Zaczynajmy... Tak...
Kozlovsky czuł, że coś wżyna się mu w piersi. Nie mógł jednak z niewiadomych przyczyn się wzdrygnąć, mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa, przeszył je dziwny ból, jakby ktoś przypiekał go od wewnątrz. Nie mógł też zakląć ani w ogóle wydać ze swojego aparatu mowy jakiegokolwiek nawet jęku – coś tkwiło w jego gardle, coś metalowego. Grymas na twarzy także był uniemożliwiony – spotęgował ból, na skutek tkwiących w twarzy metalowych, jak sądził, elementów. Czuł, że grymas spowodował wypływ krwi z miejsca połączenia metalu z tkankami jego obolałego ciała. Skalpel – bo chyba to był skalpel, rozcinał w coraz to nowych miejscach jego klatkę piersiową. Irytowało go to. Ba, niemożliwe go to wkurwiało. Ta niemożność zrobienia niczego wobec faktu, że jakiś skurwysyn tnie mu pierś, pogwizdując przy tym wesoło i czasem mamrocząc coś pod nosem. Kozlovsky postanowił otworzyć oczy, by zobaczyć twarz obiektu, na którym spotęgowała się jego nienawiść, w ogóle by zobaczyć cokolwiek. Zdołał otworzyć tylko prawe oko i zobaczył jasność. Zmrużył oko i znowu ból przeszył mięśnie jego twarzoczaszki. Zaczął z wolna przyzwyczajać się do światła, chociaż światło bolało, mrużąc oko musiał unosić wargę, a przy wardze tkwił ten dziwny metal. Poczuł, że ciepła krew spływa mu koło ucha. Ten ból był jednak wiele lepszy niż ból, promieniujący z przerywania ciągłości jego skóry. Oko Kozlovsky’ego w końcu wyostrzyło kształty i złapało odpowiednie kolory. Nadal jednak coś go oślepiało. Skonkludował, że to zapewne lampa operacyjna. I tak też w istocie było. Kozlovsky skierował wzrok na dół. Szarpnęło jego nerwem wzrokowym, zamroczyło go, stracił ledwo co odzyskaną przytomność.
*
Ocknął się, tym razem już silniejszy. Starał się nie wykonywać zbędnych ruchów, by nie powodować bólu. Zdołał powoli skierować ponownie wolne od kurtyny powieki oko na kogoś, kto go kroił, wszakże nadal czuł cięcia – tym razem w okolicach dolnych żeber. Zarejestrował zielony kolor – jak to zwykle w salach operacyjnych. Zarejestrował jednak także, że to nie jest jakaś zwykła operacja, doktor nie miał na rękach białych, gumowych rękawiczek. Połowę jego twarzy zasłaniała zielona chustka, którą lekarze mieli obowiązek nosić podczas zabiegów. Owa połowiczność ubioru krojącego go lekarza zdziwiła Kozlovsky’ego i bardzo zdenerwowała. Po chwili jednak przerażenie wyparło zdenerwowanie. Wytrzeszczył oko, widząc, że lekarz – jasnowłosy człowiek w okrągłych okularach o bardzo cienkich oprawkach – bierze ze stolika coś zgoła innego niż skalpel, coś większego, podobnego do wiertarki. Wytrzeszcz, będący naturalną reakcją człowieka przerażonego nie był jednak odpowiedni, oceniając stan oczu Kozlovsky’ego. Ponownie go zamroczyło, zamknął szybko oko, nie stracił jednak przytomności.
- Doktorze Hollman, ktoś pragnie się z panem widzieć. – cieniutki kobiecy głosik złagodził nieco ogólny ból ciała Kozlovsky’ego.
- Nie teraz, jestem... hmm... taaak... tutaj. Chociaż nie, przecież... tak, tak, tak, tak, to będzie...
- Doktorze?
- JESTEM ZAJĘTY!!! – ordynarny i pełen furii głos doktora spowodował, że Kozlovsky otworzył obydwa oczy. Ból szarpnął lewą stroną jego twarzy.
- Doktorze, ten pan mówi, że to coś niezmiernie pilnego.
- Dobra, wpuść go – doktor odłożył „wiertarkę” wprost na otwarte ciało Kozlovsky’ego, co przyprawiło go o potężny ból. Prawie zwymiotował. Doktor oparł się ramionami o stół, na którym leżał Kozlovsky. Przybrał minę, jakby ktoś przeszkodził mu co najmniej w stworzeniu świata. Kozlovsky usłyszał zatrzymujące się w pobliżu kroki. Doktor zaczął się z wolna odwracać w stronę miejsca, gdzie jak sądził Kozlovsky - były drzwi.
- Kto śmie mi przesz... – Hollman urwał. Cisza wypełniła salę.
- Dzień dobry, panie Hollman. – miły, acz stanowczy głos zwrócił się do doktora, który natychmiast zniżył się w ukłonie.
- Ach witam w moich skromnych progach, panie Sligen! Zapraszam, zapraszam, może herbaty? Dostałem wczoraj z przydziału dla InEugenu. – Hollman zniknął z pola widzenia Kozlovsky’ego. Po chwili słychać było gorączkowy stukot szklanek.
- Daj spokój Hollman. Nie uśmiecha mi się picie herbaty z krwią czy innymi wydzielinami ciała. – nadal tym samym tonem Sligen uciszył w ułamku sekundy stukot szkła. Mówił jak urzędnik, chociaż nie, bardziej jak przedstawiciel urzędnika. Ten wyniosły ton, jeszcze wyższy niż ton samego urzędnika. Tak dobrze znany Kozlovsky’emu.
- Co pana do mnie sprowadza, wielmożny panie Sligen? – zapytał Hollman.
- Słyszałem... – zaczął przybysz i zawahał się, odzyskał jednak po chwili pewność siebie – Szanowny Guntuss Jurij Kozlovsky pragnie dowiedzieć się, jak miewa się jego syn Andriej, którego tydzień temu przywieziono prawie martwego do waszego szpitala, doktorze Hollman, celem uratowania jego życia i pomyślnej rekonwalescencji. – obok głowy Kozlovsky’ego momentalnie pojawił się tyłek doktora, odziany w czarne, sztruksowe spodnie, zasłaniając rannemu cały widok.
- Ależ ma się świetnie! Zupełnie! Prawie wyzdrowiał! Sprawny jak sam Wojensztab! – Hollman począł rozciągać ręce na stole, na którym leżał Kozlovsky, usilnie starając się go zasłonić. Nie uszło to uwagi Sligena, przedstawiciela Guntussa DyploMinu, wyczulonego na takie zachowania.
- A kogo to tam znowu kroicie doktorze Hollman? – ostrzejszym tonem zapytał Sligen, próbując odtrącić doktora.
- A to... nic takiego, rutynowe badania, nic takiego, naprawdę panie Sligen, naprawdę... – Hollman nie próbował już nawet kryć zakłopotania.
- Odejdź. – krótko i bardzo stanowczo nakazał Sligen.
Hollman opuścił ręce i odszedł ze spuszczoną głową. Kozlovsky ujrzał twarz Sligena – oziębłą i sprawiającą wrażenie niemalże szlacheckiej, gdyby nie tik nerwowy, stale ruszający powieką jego lewego oka, odejmujący mu szlachetności i powagi. Sligen ujrzał Kozlovsky’ego i na jego twarzy wykwitł wyraz, który pojawiał się często u ludzi przy ujrzeniu zmasakrowanych zwłok. Grymas obrzydzenia, połączony z rodzajem litości – tak wyglądała przez sekundę twarz pracownika DyploMinu. Zaraz potem wykwitł na niej wyraz przerażenia. A w ułamku sekundy później Sligen darł się władczym tonem na Hollmana.
- Czy pan, panie Hollman, nie wie, że zgodnie z Prawami Michigańskimi z roku 2087 nie ma pan absolutnie żadnego prawa do prowadzenia badań eugenicznych nad członkami rządu jako też nad członkami ich rodzin ani też żadnego prawa do badań eugenicznych nad członkami Partii Wyzwolenia Rasowego i członkami ich rodzin! – Sligen wrzeszczał na zasłaniającego się za rękami Hollmana.
- Ale... ale... ja nie wiedziałem, że to syn pana Guntuss’a! – doktor zaczął machać rękami w geście tłumaczenia.
- Nie wiedziałeś!? – urzędnik krzyknął i porwał kartę, która leżała nieopodal miejsca, gdzie leżał Kozlovsky i cisnął nią doktorowi w twarz. Na karcie widniało nazwisko „Andriej Kozlovsky” i sygnatura „FGM342”. – FGM! – krzyczał dalej Sligen – Family Government Member! Nie wiedziałeś, tak?!
- Szlachetny panie Sligen, to taki ciekawy przypadek! Widzi pan, jego płuca wykazują niezmiernie ciekawą właściwości, gdy pęcherzyki płucne potraktujemy...
- DOŚĆ! ZAMKNIJ SIĘ! - Sligen stracił nad sobą panowanie. Dyszał ciężko, patrząc ze złością na Hollmana. –
Ty bydlaku... – Sligen się opanował – Tylko dlatego, że jesteś szanowanym i cenionym lekarzem w InEugenie, nie zgłoszę tego przypadku panu Guntuss’owi. Natychmiast jednak syn pana Kozlovsky’ego zostanie prze-nie-sio-ny na leczenie, rozumiemy się? – wycedził urzędnik.
- Jak na-najbardziej, to rzecz o-o-oczywista! – potakując z nadnaturalną szybkością głową i lekko się jąkając potwierdzał doktor Hollman.
- Żegnam.
Silgen wyszedł z Sali. Hollman podszedł do Kozlovsky’ego i popatrzył się w jego szeroko otwarte oczy.
- Masz szczęście chłopcze... Cholerne, skurwysyńskie szczęście... – Hollman uśmiechnął się złowieszczo, jego wzrok zdawał się błądzić gdzieś daleko od sali operacyjnej i pokrwawionej twarzy Kozlovsky'ego, był nieobecny. Po chwili odszedł od stołu, głośno pogwizdując.