Witam
Pragnę przedstawić wam opowiadanie, może w nieco innym klimacie niż fantasy, ale (przynajmniej według mnie) warte przeczytania i zrozumienia
Zapraszam do oceny i proszę o komentarze
- ÂŻołnierze! Za kilka godzin poprowadzę was w bój! Wylądujemy w Wietnamie, kilka tysięcy kilometrów stąd! Niektórzy z was, po raz pierwszy zdadzą sobie sprawę z tego, czym jest wojna! Inni zaś, to starzy weterani, którym zgiełk bitewny nie jest obcy! Wszyscy jesteście żołnierzami Stanów Zjednoczonych, za które warto oddać życie! Są wśród nas ÂŻydzi i muzułmanie, czarni i biali, młodzi i starzy! Ale wszyscy jesteśmy amerykanami! Musimy jechać tam, daleko od domu, żeby nasi bliscy mogli spać spokojnie. Jesteśmy tu po to, żeby służyć naszej ojczyźnie, oraz odpowiedzieć na jej wezwanie! Bądźcie dla siebie rodziną! Opiekujcie się sobą nawzajem, a wszyscy wrócimy do domu!
- Tak jest! – odpowiedział porucznikowi chór żołnierzy zgromadzonej przed nim.
- Odmaszerować!
Na wielkiej sali gimnastycznej poligonu w New Lake, zapanowało poruszenie. Wszyscy spokojnym krokiem, roześmiani udawali się do koszar na spoczynek. Ostatnie, spokojne kilka godzin, bez zgiełku, wrzasku, krzyku.
- Czym lecimy? – zapytał jeden z żołnierzy weterana idącego przed nim. Miał na piersi naszywkę Walles.
- Pewnie UH1 – odparł starzec – Są jak na razie najszybsze i najbardziej zwrotne. Poza tym mamy tam dużo miejsca. Za jeden raz weźmie sześciu ludzi i z tego co wiem, nie tak łatwo je zestrzelić… a po co ci to wiedzieć Walles?
- Chciałbym obejrzeć te maszyny…
- I ty myślisz, że najzwyczajniej cię tam wpuszczą? Do hangaru? Na kilka godzin przed odlotem? Jaja sobie robisz… - na twarz starca rozlał się uśmiech
- A broń? M16? – zapytał po raz kolejny szeregowiec
- Jak dla mnie, za dużo plastiku. Pewnie wymienię od razu na Kałasza.
- To mają Kałasznikowy na stanie? Może też bym zamienił. – zapytał z nadzieją młodzian, wpatrując się tępo w karabin trzymany w spoconych dłoniach.
- Od trupa zabiorę durniu. – rzekł krótko staruszek pukając Wallesa po hełmie. – Idź wyczyścić broń, nie możesz walczyć za Amerykę brudnymi kulami… - dodał odchodząc w stronę swojego baraku.
Walles był drobnym chłopcem, nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Widząc go na ulicy, nikt nie powiedziałby, że jest żołnierzem.
Otworzył drzwi do baraku. Jak co dzień, przywitał go odór potu i smaru maszynowego. Nikłe światło wdzierało się do środka przez zasłonięte roletą okno. W środku słychać było śmiechy i bluzgi żołnierzy, zajmujących się pisaniem listów, grą w karty czy smarowaniem broni. Znalazło się także wielu takich, którzy najzwyczajniej spali nie przejmując się niczym.
Usiadł na swojej pryczy zdejmując ciężki mundur. Dziś wyjątkowo mieli czas wolny. Mogli chodzić po cywilnemu. Walles założył na siebie stare, wystrzępione jeansy i koszulę, którą dostał na osiemnaste urodziny od matki. Była wyjątkowo piękna. Scena na niej przedstawiała tygrysa walczącego ze smokiem.
- Co Walles? Jak samopoczucie? – zapytał Jerry, kolega z pryczy wyżej.
- Jakoś daje radę.
- Jutro jedziemy do Wietnamu – oznajmił z dumą Jerry kładąc się umieszczając dłonie pod głową – Za mundurem panny sznurem.
- Taak… jak ci się podobają M16? – zapytał Walles odchodząc od tematu – Stary Jenkins mówił, że przy najbliższej okazji zamieni na kałacha.
- Staruch się nie zna. Kałasznikowy to radzieckie gówna, które produkowane były resztkami dostępnych środków. Czyściłeś już broń?
- Jeszcze nie. A co?
- Jimmy, Jimmy… - powiedział Jerry zwieszając głowę z pryczy. – Wiesz za ile wylot? Za sześć godzin. Radziłbym ci to zrobić, bo potem nie będzie czasu. ÂŁap! – krzyknął rzucając w stronę Wallesa słoiczek ze smarem maszynowym owiniętym w szmatę.
- - -
Potworny wrzask śmigieł UH1 obudził szeregowych, pogrążonych w głębokim śnie. Była godzina 4.30. za niecałe dziesięć minut zaczynały się pierwsze wyloty. Piloci najprawdopodobniej rozgrzewali maszyny.
Walles jako pierwszy zwlókł się z łóżka. Zdjął szybko cywilne ciuchy, przeszukując całą pryczę w poszukiwaniu munduru. Jego broń, nadal brudna leżała przy nogach łóżka. Wczoraj przegrał w karty i musiał wyczyścić pięć sztuk karabinów. Nie miał siły na swój. W skrzynce na narzędzia leżącej pod łóżkiem znalazł swój hełm maskujący, który natychmiast wylądował na głowie. Omiótł wzrokiem barak. Praktycznie nikogo nie było już w środku. Większość pewnie spała w mundurach. Natychmiast założył swój i zabierając karabin wybiegł na plac.
„Rumaki” kawalerii powietrznej właśnie lądowały na stanowiskach określonych liczbami. Każdy z żołnierzy miał swój przydział. Z tego co Walles wyczytał na karteczce otrzymanej przy wyjściu z koszar, miał należeć do pierwszej linii…
- ÂŻołnierze! – zakrzyknął porucznik do megafonu – Za chwilę, poprowadzę was w bój! Nie oszukujmy się! Padną zabici! Będę starał się z całych sił, abyśmy wszyscy wrócili do domu! Boże dopomóż! Pierwsza linia! Do helikopterów!
Z szeregu ustawionych żołnierzy kawalerii powietrznej wyrwało się kilkadziesiąt osób, biegnąc w stronę wzbijających kurz maszyn. Każdy z nich, uśmiechnięty, bez cienia lęku czy zdenerwowania zajmował miejsce w środku. Jimmy dobiegł do ostatniego wolnego helikoptera i wraz z pięcioma nieznanymi mu ludźmi wzbił się w powietrze. Każda z maszyn oznaczona numerem startowała w kolejności. Wszyscy doświadczyli dziwnego uczucia w żołądku. Coś jakby wszystkie wnętrzności miały ochotę zostać na bezpiecznym gruncie.
Pięćset metrów nad ziemią żołnierzy witało wschodzące słońce, swym spokojem upajając wszystkich, łącznie z pilotami. Ponad nimi rozciągały się rzadkie chmury zwiastujące piękną pogodę.
Walles’a z błogiego otępienia obudził dźwięk z głośnika. Przemawiał sam porucznik.
- Kobra, Kobra tu Pirania zgłoś się.
- Tu Kobra, zgłaszam się.
- Czy żołnierze mnie słyszą? – dopytywał się porucznik
- Słyszą pana doskonale. – odpowiedział mu głos pilota
- Posłuchajcie mnie! Wylądujecie w sektorze „A”! Wraz z Liberty będziecie osłaniali lądowanie helikopterów
Wszyscy zebrani w środku z zapałem studiowali mapę. Z tego co ukazywała, będą lądowali pod ostrzałem.
- Będziecie lądować pod ostrzałem! – zawtórował żołnierzom dowódca. – Niech Bóg ma was w opiece. Bez odbioru.
Wylecieli zza gór oddzielających doliny ÂŚmierci i Wiecznych ÂŁowów. W oddali unosił się dym. Przyglądając się bardziej można było dostrzec niewielką polanę pośród wszelkiego rodzaju palm i drzew bambusowych.
Niespodziewanie ze wszystkich stron nadlatywały rozpędzone pociski wielkich dział przeciwlotniczych armii Wietkongu.
- Nie panikuj młody! – krzyknął ktoś zza pleców Walles’a. Wyglądał na całkowicie spokojnego pomimo ostrzału i zniżającego się pułapu lotu. – Zaraz będzie po wszystkim! Pierwsza linia zawsze ma największe straty, ale jak opanujemy lądowisko będzie szło gładko! Jestem Grunt! A ty jak?!
- Jimmy. Jimmy Walles! – odkrzyknął młodzian
- No więc Jimmy, jak wylądujemy trzymaj się mnie! Ze mną nie zginiesz!
ÂŚmigłowce obniżały lot. Coraz częściej trafiały weń kierowane i przypadkowe pociski. W cieniu drzew malowały się przykurczone sylwetki żołnierzy Ludowej Armii Wietnamu, zaciekle broniących swojego terytorium. Duża część z nich padała pod wpływem uderzeń mknących z ogromną prędkością kul karabinów, helikopterowych M60.
Z każdej maszyny wyskakiwali ludzie, padając od razu na ziemię, zapewne ze strachu przed ostrzałem. Niektórzy z nich nawet nie zdążyli pomyśleć o mogącym nadlecieć pocisku a już padali martwi.
Walles starał się rozeznać w sytuacji. Od wylądowania nie oddał żadnego strzału. Spojrzał w prawo, na leżącego obok kompana. Skulony trzymał się kurczowo karabinu zasłaniając twarz rękoma.
- Grunt! – krzyknął Jimmy – Do jasnej cholery! ÂŚmigłowce odleciały! Musimy oczyścić lądowisko!
Ten jednak nie odzywał się. Walles schował głowę niżej unikając ostrzału. Szturchnął kompana lekko. Grunt przewrócił się na plecy, ukazując zaplamiony krwią mundur. Pod sercem miał wielką dziurę. Nie żył.
- Jasna cholera! – krzyknął Jimmy ze strachem odsuwając się od żołnierza.
- Strzelaj młody! Co robisz?! Strzelaj albo zginiesz! – krzyczał leżący obok dowódca.
Walles chwycił za broń. Podniósł się niewiele ponad linię krzaków w których leżeli. Podniósł broń profesjonalnie celując. Nie spieszył się. W tym momencie miał czas. Wietnamczyk siedzący spokojnie za zwalonym drzewem wymierzał profesjonalnie, każdym wystrzelonym nabojem zadając ból i cierpienie.
Szeregowy przypomniał sobie słowa, które usłyszał dawno temu.
- Nie ważne ilu ludzi przyjdzie ci zabić. Ważny jest cel… - przemawiał w jego głowie dziadek, który sam walczył na wielu frontach pierwszej wojny światowej.
Wietnamczyk nie ruszał się, był pewien, że za powalonym przez materiał wybuchowy drzewem jest całkowicie bezpieczny. To był największy błąd w jego krótkim życiu. Walles delikatnie pociągnął za spust. Pierwsza jego kula wystrzelona na wrogim terenie trafiła prosto w dłoń wroga, wytrącając mu broń z ręki. ÂŻołnierz podniósł się z wrzaskiem chwytając kikut dłoni. W tym momencie dziesiątki innych kul dosięgły jego ciało, dziurawiąc je i rozbryzgując krew na wszystkie strony. Wróg leżał nieruchomo, przerzucony przez zwalone drzewo.
-Leci druga fala! Leci druga fala! – Krzyczał dowódca leżąc na plecach i przyciskając opatrunek do prawego ramienia.
Jimmy odwrócił głowę. Wśród setek kul, mknących z ogromną prędkością w różne strony przebijały się UH1, rumaki kawalerii powietrznej. Nowa nadzieja. Maszyny po kolei lądowały na polu wysadzając nowo przybyłych żołnierzy i w miarę możliwości zabierając rannych. Pomimo huku wystrzałów słychać było zawodzenia cierpiących.
Ponury świst przeszył powietrze, przeradzając się w potężny huk i falę gorąca. Jeden ze śmigłowców został trafiony wyrzutnią rakiet. Płonący, wypuszczający z siebie dym posuwał się po ziemi, mknąc z ogromną prędkością w stronę Jimmy’ego. Ten wstał natychmiast, chcąc jak najszybciej uciec przed mknącą w jego kierunku ognistą śmiercią zapominając całkowicie, że nadal jest na polu bitwy. Chwilę później widział już tylko ciemność.
- - -
Przez zamknięte oczy Wallesa przebijał się blask wschodzącego słońca. Leżał spokojnie, nie ruszając się. Wszędzie mogli być żołnierze Wietnamu. Jednak cisza, przerywana pokaszliwaniem i jękami sama otworzyła jego oczy. Znajdował się w pomieszczeniu, które nijak nie przypominało dżungli, w której walczył. Spojrzał spokojnie w lewo, na białe ściany i rzędy łóżek pod nimi. Na każdym z nich leżał człowiek, okręcony bandażami tak, że nie sposób było określić nawet koloru jego skóry. Okręcił głowę w lewo, na znajdujące się niedaleko drzwi oraz korytarz za nimi. Pomimo bólu w górnej części kręgosłupa postanowił wstać, zapytać ludzi, co naprawdę się stało, dlaczego jest tutaj, a nie walczy nadal wraz z towarzyszami broni. Jednak coś powstrzymywało jego nogi przed zejściem z łóżka. Spojrzał przed siebie. Nie miał nóg…
Głowa opadła mu lekko na poduszkę. W oczach, zaszkliły się łzy rozpaczy i bezsilności. Miał dwadzieścia lat, całe życie przed sobą, młodość, miłość, pracę, rodzinę.
„Miałem” pomyślał w duchu.
- Widzisz młody. – powiedział rzężąc starszy człowiek obok Wallesa. – Warto oddać życie za ojczyznę. Za to, żeby nasi bliscy mogli żyć w spokoju.