Witam wszystkich po raz trzeci
Pragnę przedstawić wam trzecią i za razem ostatnią część losów Generała Rohgarda. Być może zakończenie "serii" będzie dla niektórych zaskoczeniem.
Zapraszam do czytania i bardzo proszę o oceny
Tego dnia zapowiadała się piękna pogoda. Słońce powoli wyłaniało się zza horyzontu, przenikając przez korony drzew i rzucając długie cienie na rozległą polanę w samym sercu lasu Baum. Na niebie nie było widać żadnej, nawet najmniejszej chmurki. Każdy, kto wszedłby na tą polanę doszedłby do wniosku, że kiedyś, w tym miejscu, znajdowała się niewielka wioska. Gdzieniegdzie z ziemi wystawały spróchniałe bale, różnego rodzaju wiejskie sprzęty takie jak motyczki czy grabie. Na samym środku, pośród gęstych zarośli jakie tworzyły dopiero co rozwinięte wierzby miała swoje miejsce stara, wysłużona studnia. Co dziwniejsze zamontowany był nad nią nowy, wielki żuraw do czerpania wody. Uwagę każdego pieszego podróżnika przykuwało wyschnięte koryto rzeczne, nad którym wisiał prowizoryczny mostek.
- Meven złaź stamtąd! Ile razy miałam ci powtarzać, że Stara Wierzba nie jest miejscem do zabawy! – krzyczała kobieta, która pojawiła się nie wiadomo skąd. Nosiła na sobie brudny, poplamiony fartuch. Jej siwe włosy gładko opadały na ramiona.
- Mamo jeszcze chwilkę! – odezwał się głos zza wierzbowych liści. – Tato już jest? – zapytał głosik
- Zaraz wróci! Chodź na obiad!
Nagle pod Starą Wierzbą pojawił się niewysoki chłopaczek o włosach koloru słomy. Jego bystre, zielone oczy bacznie obserwowały oddalającą się kobietę. Malec wyciągnął zza pasa drewniany mieczyk i zaczął wywijać nim w każdą stronę. Po krótkiej chwili stwierdził jednak, że ta zabawa nie ma sensu i udał się szybkim marszem w stronę chatki schowanej w cieniu drzew.
Chatka, pomimo jej wielkich rozmiarów była przytulna. Dzieliła się na cztery pomieszczenia: kuchnię, sień, pokój oraz sypialnię. W każdym z tych czterech pomieszczeń, na ścianach porozwieszane były różnego rodzaju trofea myśliwskie. Począwszy od głów Stalowych Niedźwiedzi, skończywszy na ogonach Psellerów. Nie były to miłe stworzenia, za to ich mięso smakowało wyśmienicie. Meven otworzył drzwi do sieni i zdjąwszy swoje skórzane buty przed wejściem udał się do kuchni odebrać jedzenie.
- Smacznego – powiedziała kobieta podając mu talerz, na którym spokojnie spoczywał wielkich rozmiarów czerwonawy naleśnik.
- Znowu paszteciki z psellera? Nie jestem głodny. – rzekł szybko odchodząc od stołu
- Wracaj tu natychmiast! Wszystko ma być zjedzone, inaczej nie pójdziesz bawić się z dziećmi! – ostrzegła krótko matka chłopca.
Meven nie przejął się jej słowami, pospiesznie zakładając buty. Złapał za klamkę i ciągnąc z całej siły usiłował otworzyć drzwi. Chwilę potem jego próby przerodziły się w szarpanie czy kopanie. Chłopiec wyjrzał przez niewielkie okienko, natychmiast od niego odskakując. Na podwórku stała dziwna postać. Była kilkadziesiąt centymetrów wyższa niż przeciętny człowiek, do tego ubrana w piękną, białą, wysadzaną górskim kryształem zbroję. Na jej zielonej głowie sterczało kilka włosków. W ręce trzymał wielki topór z wizerunkiem Valgula. To musi być wielki wojownik, pomyślał mały. Wtem tajemnicza postać odwróciła wzrok w jego stronę.
- Ghurkda berheg! Hredag praha! – zakrzyknęła postać celując w Mevena palcem.
Chłopak natychmiast wybiegł z sieni zamykając za sobą drzwi. Pobiegł do kuchni.
- Namyśliłeś się jednak? – zapytała matka uśmiechając się lekko
- Mamo! Tam ktoś jest! Nie mogę otworzyć drzwi! Ten ktoś ma wielki topór! On sam…
Nagle głuchy łomot odezwał się z sypialni, później z pokoju. Za każdym uderzeniem w domu robiło się coraz ciemniej. Ktoś zamykał okna. Kobieta odwróciła się w stronę kuchennej szyby. Po sekundzie ta również przyczyniła się do panowania w domu ogólnej ciemności. Meven podbiegł do matki przytulając się do niej.
- Mamo, boję się… - wyszeptał. On, tak samo jak kobieta czuł dym.
- Nic ci nie będzie – zapewniała prowadząc chłopca w stronę wyjścia. Kiedy uchyliła drzwi do sieni płomienny żywioł sam wprosił się do jej domu zajmując wszystko swym żarem. Meven płakał w objęciach matki, która usiłowała schować syna pod stołem, w szafce, gdziekolwiek… Nie zdążyła…
Wrzask płonącego człowieka rozniósł się echem po całym domu. Wszystko zasnuwał dym, toteż nie można było nawet określić w którym miejscu syn i matka spłonęli żywcem. Na samym początku zawaliła się belka podtrzymująca strop, który hukiem podzielił los podpory.
Po niecałej godzinie płomienie zakończyły swój śmiertelny taniec, ostawiając tylko dwie ściany połączone ze sobą kominem. Przed dogasającym już domem siedział Piąty Pułk Beshellskiej piechoty z Generałem Rohgardem na czele. Część orkowych wojowników zdjęła swoje zbroje i położyła się na trawie, odpoczywając po ciężkim i wyczerpującym marszu. Inni zaś doskonale spędzali wolny czas paląc zioła i grając w „pijawkę”. Była to nieskomplikowana, wręcz prymitywna gra, w której każdy, kogo wytypuje kręcąca się, szklana butelka musi przyczepić sobie pijawkę do ramienia. Większość z wojowników nosiła dziesiątki śladów na dłoniach i przedramionach.
Bez wątpienia największą grupę żołnierzy stanowili ci, którzy pogrążyli się w głębokim śnie.
Redbeck przechadzał się powoli, pośród swoich podwładnych. Był zastępcą Generała więc w jego interesie było zapewnienie wojownikom godziwego wypoczynku i dopilnowanie porządku.
- Jak tam Huggar? Jak kostka? – Zapytał drobnego orka pochylając się nad nim i jednocześnie wybudzając go z drzemki.
- A już lepiej szefie. Dziękuję za troskę. Ale szefie! – zakrzyknął za Redbeckiem, który szykował się do prowadzenia dalszego obchodu – Dlaczego zabiliśmy tego dzieciaka i jego matkę. To miała być wojna ras, ale myślałem, że będziemy walczyć z wojownikami a nie z wieśniakami.
- Nie przesadzaj Huggar dobra? – skomentował krótko ork leżący obok. – Rohgard jest świetnym dowódcą. Wie co robi. Czy kiedykolwiek stary wiarus Plegger pozwolił się zatrzymać żeby odpocząć? Dopiero na koniec dnia! A tutaj? Rohgard wie co robi.
- Ale po co zabijać dzieci?
- ÂŻeby się nie mnożyli kretynie. To był prawie mężczyzna. Jeszcze kilka lat i prawdopodobnie walczyłby na wojnie.
Redbeck nie słuchał ich dalej. Podniósł się powoli, wspierając ręce na kolanach, przeciągnął się i powolnym krokiem ruszył w stronę postawionego niedawno namiotu Dowódcy Pułku. W powietrzu nadal unosił się swąd niedawno ugaszonej chaty. Redbeck rozchylił kotary namiotu. Taki sam jak zwykle stary durniu, pomyślał przez chwilę. Namiot rzeczywiście wykonany był z niezwykle szorstkiego, grubego materiału. Sam namiot miał grubo ponad czterdzieści lat.
Rohgard siedział na dębowej, przed chwilą wykonanej pryczy, przyglądając się mapie rozłożonej na podłodze.
- Zakładamy tu obóz. Zaraz wyjdę i przemówię do nich. Jeśli dobrze się zaweźmiemy zbudujemy obóz w tydzień. To idealne miejsce. Ze starych map wynika, że była to kiedyś wioska. Spalona i splądrowana przez Drowy. Wiesz co to? – zapytał Rohgard z nieudawanym zdziwieniem
- Ciemne Elfy. Generale musisz więcej czytać – odparł uśmiechając się – Nawet w „Sztuce Wojny” Pleggera jest o tym cały rozdział. A teraz raport. W sprawie spalenia tej chaty. Orkowie są podzieleni.
Rohgard poderwał się z dębowej pryczy i jednym krokiem wyskoczył z namiotu. Ci, którzy odpoczywali najbliżej, natychmiast stanęli na baczność. Wkrótce polana wypełniona była wyprostowanymi żołnierzami Beshellu.
- Jeśli ktoś z was twierdzi – Zaryczał Rohgard grubym głosem – że moja taktyka i sposób w jaki postępuje z wrogiem jest do dupy, niech jak najszybciej opuści ten pułk i schowa się w swojej spróchniałej chacie czekając na nasz powrót!
Wszyscy stali jak wryci. Nikt nie miał odwagi żeby się odezwać głównie dlatego, że w ręce Generała tkwił ogromny topór wykonany z debaharytu – najmocniejszego znanego stopu.
- Tak myślałem! – Krzyknął po chwili – Musimy zbudować to obóz! W szopie ludzi, za wyschniętą rzeczką powinny być jakieś narzędzia! Redbeck, Ghorred, Kebrad, Mutsaff, idziecie za mną! Reszta ma uporządkować stanowisko i przygotować się do pracy!
- - -
- Lecii! – zakrzyknął Generał trzymając potężnych rozmiarów topór drwalski. Drzewo, które jeszcze przed chwilą majestatycznie wznosiło się nad innymi było właśnie cięte na części przez żołnierzy. Obóz powstawał w zastraszająco szybkim tempie. Minęły niecałe dwa dni a orkowa siedziba miała już palisadę oraz bramę wjazdową ze strażnicą na jej szczycie. Brakowało tylko kuźni i prowizorycznej kuchni polowej.
- Ruchy! – krzyczał Rohgard przechadzając się między pracującymi żołnierzami. – O zmierzchu przysyłają nam nowych do przeszkolenia! Jesteśmy czterdzieści stajań w głąb wrogiego terytorium! To nie jest czas ani miejsce na zabawę czy opieprzanie się! To jest wojna! A na wojnie leje się krew! Jeśli szybko skończymy, nie będzie to nasza lecz ludzka!
Zawtórowała mu melodia jednej z wielu orkowych pieśni żołnierskich.
Patrz tam, gdzie odchodzi dzień,
Ujrzysz tedy nieprzejrzysty cień.
Coś jakby mara, zwykła nocna rzecz
Nie ciesz się zbytnio, nie odejdzie precz.
Wśród gór szerokich, podąża sztandar
Czerwony kilof, krasnoludzka banda!
Z wielkim łoskotem, rosnącą wrzawą
Na ostatni bój, podążają żwawo.
Wtem zza grani, Rohgard, Ork,
Topór sam się pcha do rąk!
Za nim armia, orków dwieście
Ponad bóstwa ich wynieście
Rządza śmierci w oczach tańczy
„Wrócim z tarczą lub na tarczy”
Na nic zdał się krasnoludzki trud,
Jak tchórze uciekali, do warowni wrót!
Faktem było to, że pieśń śpiewana grubymi głosami orkowych wojowników sprawiała piorunujące wrażenie. W obozie prędko powstał podział na dwie grupy. Jedna z nich, podziwiała Rohgarda jako wojownika i przywódcę dzięki któremu będą potrafili wygrać każdą bitwę w swoim życiu. Druga grupa była odpychająco nastawiona do Generała. Uważali, że jest już stary i nie powinien dowodzić. Kilku z nich śmiało twierdzić, że zwariował. Nikt jednak nie mówił tego na głos. Rohgardowi należał się szacunek jako weteranowi wojennemu ale także jako Królowi. Każdy z nich doskonale pamiętał dzień Złotej Rebelii, w którym to zginął były król Moragg. Jako, że zwyczaj nakazywał zasiąść na tronie dziedzicowi a Moragg takowego nie posiadał, jego miejsce musiał zająć właśnie Rohgard.
- Otworzyć bramę! Jadą żółtodzioby! – zakrzyknął zwiadowca, który natychmiast po wybudowaniu zajął miejsce na wieży. Dwóch rosłych orków chwyciło na grube, ciężkie liny przymocowane do bramy. Po kilku sekundach do obozu wjechał pierwszy powóz, zaprzężony w potężnej wielkości woły. Ci sami muskularni wojownicy zamknęli bramę z siedmioma powozami w środku. Z każdego z nich, po kolei wysiadały różnie ubrane przyszłe maszyny do zabijania. Wyrazy twarzy niektórych z nich nawet na to nie wskazywały.
- Baaaaaczność! – zakrzyknął grubym głosem Redbeck stając obok nowych. – Generał idzie!
Zza powozów wyszedł powolnym krokiem Rohgard, ubrany tylko w spodnie, trzymający w dłoni wielki, drwalski topór. Jego tors poznaczony był setkami blizn. Niektóre mniejsze chowały się pod innymi, większymi. Na lewej piersi widniał przekrojony wszerz blizną tatuaż. Na pierwszy rzut oka widać było, że to głowa kruka.
- Witam w obozie szkoleniowym Redmor! Tutaj zrobimy z was żołnierzy z prawdziwego zdarzenia! Z tego co widzę, jesteście na razie tylko gównem czepiającym się buta! Ba! Nawet gównem nie jesteście! Dopiero ja zrobię z was gówno! A później tymi rękoma – krzyczał ukazując kadetom swoje spracowane dłonie – zrobię z was żołnierzy! Każdy z was ma rozstawić natychmiast namiot w wolnej części obozu! Macie na to dziesięć minut!
Po zebranych przeszedł szum. Mieli ze sobą tylko torby z żywnością i zapasowymi ubraniami. Nikt nie wiedział o tym, że będą spać w namiocie. Jeden z nowych wystąpił z szeregu podchodząc do Rohgarda. Nie zdążył wypowiedzieć ani słowa, kiedy padł pod wpływem potężnego uderzenia w skroń. Po chwili kopniak w brzuch wstrząsnął jego ciałem.
- Nie było pozwolenia na wyjście z szeregu gnoju! – krzyknął pochylając się nad nowym i podnosząc go za włosy – Jeszcze jeden taki numer i powtórzymy tą lekcję… spieprzaj rozstawiać namiot.
- Trzeba go mieć! – zakrzyknął chłopak szykując się do odejścia. Po sekundzie znów leżał na ziemi brzuchem do dołu. Rohgard lekko przygniatał mu głowę do ziemi mówiąc:
- Na rozkaz Generała odpowiedzi są tylko dwie! Tak, panie Generale, lub Nie, panie Generale. Radzę wam się zastosować, bo inaczej będziecie traktowani jak ten tutaj! – zakrzyknął kopiąc leżącego orka w brzuch. – A ty gnoju wstawaj! Rozstawiać namiot!
- Tak, panie Generale – usłyszał w odpowiedzi…
- - -
- Więc najpierw powiedz mi panie ile płacicie? – zapytał pewnie bogato ubrany krasnolud pykając fajkę. Spokojnie badał wzrokiem twarz Generała, jakby liczył na to, że uda mu się ustalić wyższą cenę. Chociaż kapitan statku „Kostucha” starał się z całych sił, twarz Rohgarda była nie do rozszyfrowania.
- Nie więcej niż pięćset Nivellów. – odpowiedział Generał patrząc prosto w oczy Kapitana. Ten jednak nie dał znać po sobie, iż zaproponowana kwota przekracza dwa razy tą, której mogli się spodziewać. Spokojnie, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów wyjął fajkę z ust, po czym wypuścił dym nosem. Rozejrzał się po namiocie, aby po chwili znowu spojrzeć w twarz Rohgardowi.
- Pięćset pięćdziesiąt! – zaproponował krasnolud z nadzieją w głosie. Widząc przed sobą kamienną twarz wiedział, że żarty się skończyły. Należało się wycofać.
- Dobra niech będzie pięćset! Kiedy wypływamy?
- Dziś koło południa chcę widzieć „Kostuchę” przy latarni Mithul. Na pokładzie powinny się znaleźć cztery wielkie skrzynie, skłonne pomieścić dorosłego trolla.
- Chyba nie chcecie przewozić tych bestii!? – krzyknął krasnolud podrywając się z miejsca.
- W tych skrzyniach będzie coś gorszego niż trolle, uwierz mi…
- Cholera na co ja się zgodziłem!? Yarpen chodź za mną! Trzeba przygotować statek. To do południa! – zakrzyknął dziarsko Kapitan opuszczając namiot Rohgarda.
- Krasnoludy mają dziwne podejście do życia – rzekł Generał do Redbecka stojącego przy wejściu. – Daj im więcej niż marzą, a pomyślą, że jesteś głupi i będą próbowali wyciągnąć dodatkową premię.
- Nie rozumiem tylko, dlaczego zatrudniłeś do tej roboty „Kostuchę”. Przecież w Damish wszyscy będą uciekać na jej widok. To najbardziej osławiony statek piracki jaki widziałem! Na twoim miejscu wziąłbym „Zagładę”. Przynajmniej nie są ścigani listem gończym.
- Uwierz mi Redbeck, wiem co robię. Musimy przygotować się do podróży. Zbierz trzydziestu najlepiej wyszkolonych żółtodziobów. Karz im pobrać z magazynu nasze stare, rozpoznawcze zbroje. Niech wezmą też po dwa miecze.
- Nie lepiej wziąć do Damish starych weteranów? Przynajmniej wiedzą co to zabijanie.
- Tego właśnie chcę nauczyć młodych – Rzekł wychodząc z namiotu.
Obóz tętnił życiem. Od kiedy skończyli budowę kuchni i kuźni nastroje żołnierzy znacznie się poprawiły. Raz dziennie grupka orków wychodziła do lasu, żeby upolować coś do jedzenia. Dowództwo nie przysyłało żywności od dwóch tygodni. Ostatni goniec jaki został wysłany z wiadomością do Beshellu nie wrócił. Rohgard podszedł do wielkiej tablicy z ogłoszeniami. Większość z nich zawiadamiała o możliwości zamiany oręża czy zbroi. Jednak jedna z kartek wisiała tam zawsze, a raczej była wymieniana każdego ranka. Napis na niej głosił:
Stan Piątego Pułku Piechoty Beshellu: 2441 żołnierzy + Generał.
Rohgard uśmiechnął się sam do siebie widząc dopIsentoR na końcu. Tego dnia pogoda była wyjątkowo ładna. Na niebie nie było ani jednej chmurki, słońce nie paliło tak strasznie jak zwykle a delikatny wiaterek muskał rzadką czuprynę generała.
- Ludzie! Ludzie tu idą! – krzyczał zwiadowca z wieży nad bramą wjazdową. Rohgard spojrzał na niego. Nie wyglądał na specjalnie wystraszonego tym faktem. Był raczej uśmiechnięty.
- Przepruć? – zapytał szybko ukazując ciężki, żelazny łuk.
- Ilu ich jest? Wojownicy czy cywile? – Zapytał Generał
- Tak na oko to trzydziestu! Na przedzie czterech zbrojnych. Reszta to cywile! Co robić?
- Gebrod, Mufren, Zabbag! Bierzcie łuki i na wieżę! Pomóżcie Egerdowi!
Po sekundzie wyznaczeni orkowie znaleźli się na szczycie wieży, tuż obok zwiadowcy.
- Generale co robić? – Zapytał Egerd po raz kolejny
- Zabić. Co do jednego.
Orkowie naciągnęli cięciwy ciężkich, stalowych łuków. Dokładnie zmierzyli wzrokiem odległość i wypuścili strzały. Każda z nich przechodziła przez człowieka jak przez masło, zabijając również stojącego za nim. Brama obozu uchyliła się lekko. Zza niej wyszedł Rohgard wraz z kilkoma innymi żołnierzami. Ludzie uciekali w popłochu.
- Przerwać ostrzał! – krzyknął Generał. – Kompania! Za mną! Zabić wszystkich!
Orkowie spokojnie, lekkim truchtem pobiegli w stronę uciekających wieśniaków. Czterech zbrojnych, którzy zagrodzili im drogę do cywili po sekundzie kąpało się we własnej, ciepłej krwi. Rohgard długimi susami dobiegł do największej grupki uciekających i powoli, nie spiesząc się przecinał ich wpół ostrzem swojego debaharytowego topora. Krew powoli zalewała kolejne zagłębienia w ziemi, tworząc czerwone kałuże.
- Przeszukać zbrojnych! – rozkazał Rohgard będąc na kilka kroków od wejścia do obozu – Może będą mieli jakieś ciekawe informacje! Redbeck!
- Jestem tu – odpowiedział mu zimny głos swojego zastępcy
- Masz tych żółtodziobów? Już południe a do Mithul jest kilka ładnych staj!
- Czekają przy południowej bramie.
- Zatem ruszajmy – odrzekł Rogard.
W obozie nie przywitano wiwatami swojego króla. Grono żołnierzy, myślących o chorobie psychicznej generała powiększyło się o czterdziestu kolejnych. Ten jednak szedł obojętnie, nie zwracając uwagi na nikogo z wyjątkiem Redbecka.
- Co ci do łba strzeliło?! Zabiłeś uchodźców! – zapytał Redbeck kiedy wyszli poza obóz. Na skraju lasu majaczyły sylwetki orkowych żołnierzy.
- Uchodźcy czy nie, to są ludzie. Wypowiedzieliśmy wojnę ludziom. Zasługują na śmierć…
- „Wielu z tych, którzy żyją, zasługuję na śmierć! A wielu z tych którzy umierają, zasługuje na życie! Możesz ich im obdarzyć? Nie bądź więc tak pochopny w ferowaniu wyroków śmierci.” – zacytował jednym tchem Redbeck – Pamiętasz kto tak mówił? Pamiętasz jeszcze Nemroda?
- Nemrod był durniem, który wierzył, że może zmienić świat. Chciał rebelii? Dałem mu rebelię. Chciał pokoju z ludźmi? Zginął z ręki człowieka.
Przez dalszą drogę, żaden z nich nie odezwał się już ani słowem. Po kilku minutach marszu doszli do grupki żołnierzy, którzy wyglądali na lekko przestraszonych perspektywą „samobójczej misji” jak powiedział Redbeck. Na znak Generała udali się do jaśniejącej na wybrzeżu latarni morskiej Mithul. Związana była z nią legenda o statku pirackim. Otóż pewnego dnia do długiego molo przy latarni przycumował bardzo stary okręt, którego kapitanem był Nervees Numman, ciemny elf. W rzeczywistości Nervess i jego załoga byli ożywieńcami zatapiającymi każdy statek, który nie pozdrowi ich zieloną banderą. Rohgard podszedł do stromego klifu tuż przy latarni. Pośród wystających z oceanu skał, sterczały maszty, połamane deski, nawet flaga przyklejona do idealnie gładkiego kamienia.
- Jesteście więc! Już myślałem, że nie przyjdziecie. ÂŁadujcie się na „Kostuchę” ale najpierw chcę zobaczyć złoto. – rzekł krasnoludzki Kapitan wychodząc z latarni.
- Oto i ono – odpowiedział Rohgard rzucając pod nogi krasnoluda mieszek pełen brzęczących monet
- No i to rozumiem! Skrzynie czekają! A gdzie wasze monstra?
- Właśnie przed nimi stoisz – odpowiedział szybko Rohgard prowadząc żołnierzy na statek…
- - -
Słońce już zaszło kiedy na horyzoncie pojawiły się śnieżnobiałe, połatane żagle pięknego galeonu o wdzięcznej nazwie „Kostucha”. Był to stary statek, który służył piratowi Nemmurowi już dobre siedemdziesiąt lat. Mimo tego upływu czasu galeon prezentował się znakomicie. Długie, bogate rzeźbienia pokrywały obie burty statku. Na dziobie, w miejscu, w którym zazwyczaj znajdowała się piękna syrena, rysowała się śmierć w długim, czarnym płaszczu z kapturem narzuconym na głowę. W ręku jej widniała kosa z prawdziwego zdarzenia.
- Ahoj szczury lądowe! – Zakrzyknął kapitan schodząc z pokładu do portu. – Widzę, że „Zielona Ostryga” ciągle jeszcze stoi! Napiłbym się tam piwa! Kompania za mną!
- Hola hola Nemmur! – odpowiedział mu głos Dowódcy Straży wychodzącego zza najbliższego budynku, jakim był targ starego Lirga – rybaka.
- Z rozkazu najjaśniejszego króla Dunkleida,, mam obowiązek pojmać cię i zaprowadzić do lochu wraz z załogą, gdzie poczekasz na karę śmierci za swoje zbrodnie. Straż, zabrać go!
- Nie tak prędko! – rzekł krasnolud szperając w kieszeniach swojej ulubionej, pirackiej kamizelki. – O! Nareszcie! – krzyknął z radością ukazując wymięty kawałek papieru. – Masz i czytaj sobie „wysoki”.
Dowódca straży wziął papierek do rąk. Długo przewracał go we wszystkie strony aż znalazł tę właściwą, z której należało rozpocząć czytanie.
- „Ja, Rohgard, król i władca Królestwa Beshellu nadaję Nemmurowi Sagarowi status posłańca i dyplomaty Królestwa. Obowiązuje go również immunitet oraz oczyszczenie ze wszelkich win.” – Strażnik podrapał się po głowie – Idź Nemmur, ale nie wchodź mi w drogę! Dobrze ci radzę…
- Nie gadaj tyle chłopczyku bo pomyślę, że chcesz mnie obrazić – zaśmiał się rubasznie krasnolud.
- Jeszcze jedna sprawa piracie! – Dowódca złapał go za bark odwracając do siebie z wysiłkiem. – Co wieziecie? Mamy prawo sprawdzić każdy ładunek, który przywozicie do portu chociażby na pięć minut. Co jest w tych skrzyniach? – Zapytał wskazując palcem na cztery potężne pakunki załadowane na „Kostuchę” - ÂŻołnierze! Otworzyć skrzynie!
- Wykup dla swoich podwładnych trumny Lennok! Właśnie idą na spotkanie z czterema dorodnymi Yeti prosto z gór Drihneah!
Jedna ze skrzyń zatrzęsła się. Ze środka dochodził potworny ryk. Reszta skrzyń poszła za przykładem pierwszej.
- Na pewno to otwierać? – Zapytał strażnik dowódcę stojąc obok jednego z pakunków
- Zostawcie… - odpowiedział po namyśle - Idziemy do zamku! A ciebie Nemmur, kiedyś jeszcze dorwę…
- Gadaj zdrów! – krzyknął krasnolud za oddalającym się dowódcą – Kompania za mną! – rozkazał z uśmiechem wskazując drzwi karczmy „Zielona Ostryga”.
W porcie nie było nikogo. Pustynny klimat tego miejsca dawał o sobie znać bardziej w nocy niż w dzień. Wielu podróżników nocujących na pustyni nie budziło się już. Po prostu zamarzli. Latarnie rzucały nikłe światło na bruk tworzący ulice tego pięknego miasta o wdzięcznej nazwie Damish. Z każdej części portowego zakątka, w miejscach, gdzie stały karczmy czy bary dochodziły śpiewy i śmiechy, które już niedługo miały przerodzić się w okrutne krzyki mordowanych…
Jedna z czterech skrzyń stojących spokojnie na pokładzie statku otworzyła się z hukiem. To co z niej wyszło nie przypominało Yeti. Było dwa razy mniejsze, czarne, nie pokryte sierścią. W ręce trzymało piękny topór z Debaharytu. Rohgard zbiegł z pokładu. Klasnął trzy razy w dłonie. Reszta skrzyń również otworzyła się. Ze środka, na piękny, portowy bruk wysypało się trzydziestu orków. Każdy z nich dzierżył w dłoniach dwa miecze. Każdy miał na sobie ciężką, czarną zbroję.
- Redbeck, weź dziesięciu i zabarykadujcie bramę do portu. Mogges, bierzesz dwudziestu i gdy tylko brama będzie zastawiona wchodzicie do każdej chaty po kolei i zabijacie to, co tam znajdziecie. Nie róbcie zbędnego hałasu. Karczmy zostawiamy na koniec. Ruszać!
Dwie drużyny orkowych żołnierzy rozbiegło się po porcie. Każdy z nich znał swoje zadanie. Rohgard też wiedział to ma zrobić. Lekko truchtając udał się w stronę kwatery strażników. Z daleka można było usłyszeć śpiewy pijanych Stróży prawa. Generał zaczaił się za drzwiami. Nie ukazując się zbytnio siedzącym w środku zajrzał do kwatery. Był to pięknie urządzony, udekorowany pokój z wieloma fotelami i kanapami. Wielu ludzi w Damish nie miało takiego luksusu jak ci tutaj.
Pierwszy ze strażników zginął przepruty świecznikiem. Zanim reszta zorientowała się co się dzieje kolejne głowy spadały od ciosów topora. Strażnicy nie mogli nic zrobić. Niektórzy z nich usiłowali podnieść swoją broń, aby po chwili paść w kałużę własnej krwi. Z radości zabijania otrzeźwił Rohgarda cios w głowę. Odwrócił się na pięcie. Stał przed nim dowódca strażników imieniem Lennok. Ten sam, który chciał sprawdzić skrzynie na „Kostuszce”
Trzymając w dłoni piękny miecz rzucił się na Generała. Pierwszy cios powędrował w głowę orka, jednak ten odszedł w bok. Miecz ześliznął się po śnieżnobiałej zbroi. Rohgard zakręcił się w piruecie rozbijając trzonkiem topora głowę dowódcy. Lennok odleciał kilka metrów zatrzymując się na ścianie. Rohgard złapał go za nogę podnosząc do góry. Był jeszcze przytomny, lecz nie mógł się bronić. Wyszedł z budynku kierując się w stronę zabarykadowanej bramy. Po drodze mijał orków, którzy z wyraźną niechęcia i strachem wchodzili do kolejnych domów zabijając mieszkańców. Niektórzy z nich nie potrafili już otwierać kolejnych drzwi. Nie byli w stanie. Rohgard podszedł do bramy, mierząc ją wzrokiem. Była bogato zdobiona z ostrymi kolcami na szczycie.
- Nie… nie… - bąkał co raz Lennok – Błagam… nie…
Generał złapał dowódcę straży za obie nogi. Trzymał go tak przez jakiś czas patrząc mu prosto w oczy. Rohgard zaparł się w miejscu rozkręcając Lennoka i w najmniej spodziewanym momencie puścił go obserwując jak bezwładne ciało przelatuje przez bramę, z hukiem lądując na dachu kilka budynków dalej.
Ork uśmiechnął się do siebie odwracając się w stronę portu. Nie spodziewał się tego. Duża część budynków zajęła się ogniem. Port płonął. To zmieniało postać rzeczy. Nie udało im się wykonać zadania po cichu. Teraz muszą już tylko uciekać.
- Redbeck! – krzyknął do orka biegnącego w jego stronę. – Zbierz wszystkich i karz się załadować na statek! Opuszczamy Damish!
Zastępca nie wydał z siebie żadnego słowa, tylko pobiegł szybko w stronę doków. W tamtej części znajdował się jego oddział. Rohgard natychmiast pobiegł do karczmy „Zielona Ostryga”. Z wewnątrz dało się słyszeć śmiechy i wrzaski. Nikt nie wiedział co dzieje się w porcie. Drzwi ustąpiły pod wpływem mocnego kopnięcia.
- Nemmur zbieraj się! Uciekamy! – zakrzyknął wbiegając do środka.
- Jasna cholera! – zaklął ktoś najbliżej orka i przewracając się uciekł w kąt karczmy. Krasnolud wraz ze swoją kompanią wybiegł na zewnątrz. Rohgard opuścił karczmę zastawiając wejście wielką skrzynią z małżami. Chwycił płonącą żagiew z budynku obok wrzucając ją do środka przez okno. Spróchniałe deski, z których zbudowana była karczma natychmiast zajęły się ogniem.
Na statku czekało dwudziestu siedmiu orków. Oznaczało to, że brakuje jeszcze pięciu. Rohgard nie mógł ryzykować. Brama była właśnie tarasowana przez oddział strażników. Zewsząd sypały się strzały. Wbiegł na statek.
- Płyń! Szybko! – krzyczał do Nemmura – Wszyscy do wioseł! Pod pokład!
Cały oddział zbiegł do ładowni, w której po obu stronach poustawiane były ławki. Wszyscy z impetem zabrali się za wiosłowanie. Chwilę potem portowy zgiełk ucichł.
- Wszyscy na pokład. Musimy sprawdzić czy wszyscy są!
Liczenie nie trwało długo. Okazało się, że brakuje pięciu orków. Wszyscy byli zwykłymi szeregowcami.
Gwiazdy całkowicie zasnuły niebo kiedy „Kostucha” odpłynęła w stronę Latarni Mithul…
- - -
- Jasna cholera! Mieliśmy załatwić to po cichu! Miało nie być ofiar! Niech to szlag!
- Może trzymają ich w jakimś lochu?
- Wierzysz w to Redbeck!? Po tym co zrobiliśmy zeszłej nocy!?
- I co teraz? Będziemy tu siedzieć? Lada chwila przyjedzie tu posłaniec z Damish z rozkazem poddania się.
- Teraz się nie wycofamy. Musimy dokończyć to, co zaczęliśmy.
- Chcesz zaatakować Damish!?
- Dokładnie… nie mamy już nic do stracenia…
- Ty naprawdę zwariowałeś! – zakrzyknął Redbeck – ÂŻołnierze mają rację! Zwariowałeś! – krzyczał opuszczając namiot.
Rohgard wybiegł za nim. Orkowie pochłonięci byli swoimi obowiązkami. Jedni z nich czyścili broń, inni trenowali na manekinach.
- Poseł! Przybył poseł! – zakrzyknął zawiadowca z wieży strażniczej – Co robić?!
Orkowie stojący blisko Rohgarda nastawiwszy uszy oczekiwali jego decyzji. Najgorsze było to, że sam nie wiedział co robić. Zaatakowali Damish bez wypowiedzenia wojny i co najgorsze, zostali wykryci. Z Beshellu nie było wieści od ponad miesiąca.
- Zabić! – odpowiedział Generał.
ÂŻołnierze Beshellu zawtórowali mu krzykiem. Wszyscy poderwali się z miejsc biegnąc do magazynu. Wiedzieli, że szykuje się bitwa. Każdy chciał dostać jak najlepszy pancerz. Zza palisady dało się słyszeć rżenie konia. Nie było już odwrotu. Rohgard podbiegł do swojego namiotu. Jak zwykle, na tym samym miejscu leżała jego śnieżnobiała, wysadzana górskim kryształem zbroja. Natychmiast założył ją na siebie. Spod dębowego łóżka wyciągnął dwa topory. Jeden wykonany z Debaharytu natomiast drugi z wizerunkiem Valgula – boga wojny. Szybkim krokiem podszedł do żelaznej skrzyni. Delikatnie otworzył wieko. W środku znajdował się biały hełm, który Generał nosił tylko przy specjalnej okazji. Natychmiast założył go na siebie i podnosząc przyłbicę opuścił namiot. Przed nim czekał przygotowany wielki pluton odzianych w czarne zbroje Wojowników Beshellu.
- ÂŻołnierze! Ludzie uważają, że ich starania nie pójdą na marne! Uważają, że pokonają nas i zarazem cały Beshell. Obiecują swoim żołnierzom wszelkie dobra i majątki za udział w wojnach! Wszystko to są czcze obietnice! Po pierwsze nigdy nas nie pokonają! Po drugie nigdy nie dojdą do Beshellu i po trzecie, nie zdobędą majątku, bo będą martwi! Przysłali do nas posłańca! Wiecie czego chciał?! ÂŻebyśmy się poddali! Mieliśmy stać się niewolnikami tych słabych stworzeń! Niższej rasy! Walczmy o swoje! Ku chwale Beshellu!
Rohgardowi zawtórował okrzyk wyrażający przychylność słowom Generała.
- Idą! Armia ludzi nadchodzi! – zakrzyknął zwiadowca.
- Ilu? - zapytał spokojnie Generał
- Nie policzę! Duża część za drzewami!
Po żołnierzach przetoczył się szmer.
Kontyngent ludzkiej piechoty ustawił się w odległości dwóch staj od orkowego obozu. Wycinanie drzew na opał całkowicie odsłoniło obóz z północnej strony. Dwa potężne kontyngenty łuczników ruszyły w stronę palisady maszerując równo. Za nimi kilka oddziałów ciężkiej jazdy cwałowało spokojnie.
- ÂŁucznicy na horyzoncie! – poinformował zwiadowca
- ÂŻołnierze! Ustawić się przy ścianach z południowej strony! – krzyczał Rohgard poganiając wojowników.
Szybciej niż się spodziewali strzały wpadły z zabójczą szybkością do obozu. Orkowie padali jak muchy. Niektórzy zdołali się schronić pod dachami lub pod ciałami zabitych kolegów. Stopniowo strzały zaczęły się przerzedzać. Wkrótce ostrzał ustał.
- Ciężka konnica pod bramą! Przygotować się! – zakrzyknął zwiadowca aby w chwilę później paść na ziemię ze strzałą wbitą w czaszkę. Teraz już nie wiedzieli co się stanie za chwilę. Walczyli w ciemno. Zgromadzeni na placu głównym orkowie usłyszeli głuche uderzenie o masywną bramę obozu. Po chwili między skrzydłami wrót zauważyli długą pikę, wdzierającą się do środka. Jeden z orków złapał za broń wciągając ją do środka. Rozzłościło to tylko ciężką konnicę wroga, która posługując się magią podpaliła wrota. Orkowie odchodzili jak najdalej mogli. W końcu wrota ustąpiły wpadając do środka. Do obozu wskoczyli żołnierze ubrani w szmaty, zasłaniające im twarz, w zbrojach, które przypominały palmową korę. Każdy z nich posiadał długi, zakrzywiony sejmitar. Nie czekając na sygnał ÂŻołnierze Beshellu rzucili się do obrony. Dopiero teraz można było zauważyć, że człowiek siedzący na koniu dorównuje wzrostem orkowi a nawet nieznacznie go przewyższa. Sejmitary nie miały szans w starciu z masywnymi, orkowymi mieczami i toporami. Krew lała się na wszystkie strony sprawiając wrażenie rzeźi, w której konnica poddaje się bez walki. Nie minęła godzina kiedy opadł bitewny zgiełk. Ludzki pluton leżał na ziemi, kąpiąc się w kałużach czerwonej i czarnej krwi. Nie obeszło się bez zabitych po stronie orków. Było ich jednak o wiele mniej.
Po raz kolejny odezwały się cięciwy ludzkich łuków. Tym razem żołnierze byli na to przygotowani. Stworzyli sobie prowizoryczne osłony ze zniszczonej bramy wjazdowej.
- W obozie nas zabiją! Na otwarte pole! Biegiem marsz! – krzyczał Rohgard.
Tłum orków rzucił się do dziury prowadzącej na otwartą przestrzeń. Ostrzał z czasem zrzedł co zwiastowało atak piechoty. Po kilku minutach cały pułk Beshellskiej piechoty był poza obozem. Nie mogli uwierzyć własnym oczom. Nie zdawali sobie sprawy jak wielka jest ludzka armia.
- Ataaaaak! – krzyczał Generał biegnąc w stronę przeciwnika. Cały był ochlapany czerwoną i czarną posoką. W oczach paliła się rządza mordu. Jego żołnierze poszli za przykładem swojego władcy. Byli już niedaleko wroga kiedy strzały po raz kolejny przypomniały o sile łuczników. Potężne, orkowe cielska padały na ziemię plamiąc się czarną krwią mieszającą się z piaskiem. Pierwszą strzałę Generał otrzymał powyżej miednicy. Usiłował jednak biec dalej. Uniemożliwiła mu to kolejna, która przebiła płuco. Uklęknął. Kolejny pocisk przebił jego ciało w miejscu, gdzie znajduje się obojczyk… Nie widział już nic. Upadł…
- - -
- Redbeck musimy mu powiedzieć… ma prawo…
- On już jest martwy, tylko jeszcze o tym nie wie. To jego ostatnie chwile… nie psujmy mu tego…
Rohgard otworzył oczy. Czuł przeszywający ból w miejscach, gdzie strzały przebiły jego pancerz. Ledwo oddychał. Stało nad nim trzech orków. Jednego poznał od razu. Był to Redbeck, jego zastępca. Drugi wydawał mu się znajomy, jednak nie potrafił przypomnieć sobie jego imienia. Trzecim był Ghorbadd, niegdyś karczmarz „Niewielkiego Sztormu” teraz wierny porucznik. Wszyscy patrzyli na niego dziwnym wzrokiem. Leżał na swojej dębowej pryczy, nakryty skórą Yeti, która nawet teraz, w obliczu niebezpieczeństwa wydawała się najwygodniejszą rzeczą pod słońcem. Namiot, w którym leżał był cały podziurawiony. W jego nozdrza uderzył zapach spalenizny.
- Wygraliśmy? – zapytał krzywiąc się z wysiłku
- Wycofaliśmy się do obozu. Zabraliśmy tych, których można było jeszcze uratować. Ludzie zaraz zaczną ostatni atak.
- Wynieś mnie przed namiot…
- Rohgard! Ledwo żyjesz! – krzyknął Redbeck
- To… rozkaz… - odparł. Jego twarz wykrzywił grymas bólu.
Redbeck złapał za łóżko przy głowie Generała natomiast Ghorbadd przy stopach. Powoli i ostrożnie wynieśli dębową pryczę poza namiot. Rohgard zobaczył żołnierzy Beshellu, pogrążonych w bezdennej rozpaczy. Cały obóz był doszczętnie zniszczony. Zewsząd z ziemi wystawały strzały, miecze i topory poległych orków. Pozostałych przy życiu można było doliczyć się około setki…
- Ilu ludzi zostało… zostało… na zewnątrz? – zapytał Rohgard sapiąc.
- Około cztery tysiące… może więcej… - odpowiedział mu Redbeck
- Czyli to już koniec… - zaśmiał się Generał – Poprowadziłem was na rzeź… wybaczcie… wybaczcie – starał się krzyknąć
- Jest jeszcze coś – powiedział Ghorbadd
- Tak?
- Krasnoludy zerwały pakt… Beshell nie istnieje…
W oczach Rohgarda zamajaczyła wizja zamku Neevenath, którego obrzeża zamiast orków wypełniają krasnoludy. Widział kopalnie, które niszczą groźne, ale jakże piękne góry…
Nagle coś zadudniło mu w uszach. Redbeck coś mówił, lecz Generał nic nie słyszał. Spojrzał w górę. Nad obozem przeleciało stado kruków. Białych kruków, które oznaczały tylko jedno…
- Redbeck – powiedział bezgłośnie – kiedy będziesz już w siedzibie Liogora… wspomnij na mnie Valgulowi…- rzekł po czym skonał…
Epilog: Ludzie otoczyli obóz orków. ÂŻołnierze Rohgarda bili się jednak do ostatniego. Jednej rzeczy bronili najbardziej – dębowej pryczy Generała, pogrążonego w wiecznym śnie… Zginęli wszyscy… co do jednego…
Cz. 1 - Rohgard - Strażnicy Północy
Cz. 2 - Rohgard - Droga do Władzy
Cz. 3 - Rohgard - ÂŻołnierze Beshellu
All rights reserved