Ciemno, bardzo ciemno. Raymund nie zdawał sobie sprawy, że może tutaj być tak duszno i mimo wczesnej jesieni, tak ciepło. Niby słyszał i wiedział, że im głębiej, tym cieplej, ale jednak zaskoczenie nieco go w tym temacie uderzyło. Zjeżdżali więc na obwiązanej linami windzie coraz niżej i niżej, aż wreszcie z jakimś dziwnym chrzęstem wszystko się zatrzymało, że aż ich kierownik, niski niczym krasnolud krasnolud, spojrzał ze zdziwieniem wokół siebie, ostatecznie machnął ręką, splunął na czarno i ruszył rześko przed siebie.
Rzucił kilka słów w jakimś żargonie, trójka z nich rzęsiście się zaśmiała, reszta spojrzała tylko po sobie, ewidentnie będąc tutaj na tyle krótko, by niczego nie zrozumieć. Raymund był jednym z nich, który schylił głowę w kilku przejściach, by nie zorać kamieni swoją czupryną. Ewentualnie nie splamić ich swoją posoką wymieszaną z gęstym, zlepionym włosiem. Kilof trzymał blisko piersi, niemalże najdroższą sobie relikwię.
//Godzina numer 2.