Funeris wychodził wtedy z domu Dragossaniego, gdy usłyszał o zwierzętach otaczających miasto. Chmury dostrzegł już sam. Powietrze nasycone lasem, nasycone wspomnieniami z dzieciństwa, kiedy mógł wyrwać się z zapchlonego miasta prosto w zakleszczony las. Roztrącał patykiem mrowiska, ganiał się z dzieciakami pośród rykowisk i pobrużdżonych skrawków ziemi, gdzie grzebały dziki. Wspinał się na drzewa, przedzierał przez chaszcze, skakał z urwisk. Nie raz był blisko złamania jakiejś kończyny, głębsze rany i zadrapania zdobywając wcale często. Ten zapach - świeży, żywiczny, trącący jakąś nienazwaną jagodową nutą. Zapach natury, wilgotnego zwierzęcego futra i mateczników. Zagajniki, polany, nieszczęsne wyręby i smolarnie. Zapach miodu z dziupli i ten smak świeżych jeżyn, który pozostał na zawsze gdzieś pod językiem. Opadłe liście, zaszklony mrozem stawek, zieleniące się rzęsą bajorko. Drzewa jednak wykarczowali, częściowo spalili, a on dorósł, terminatorem będąc. Długo tam nie pobawił, w świat ruszył, ale las lubił zawsze, pozostał mu w pamięci.
Wspiął się wyżej, na szczyt muru, który okalał miasto. Było to niedaleko wschodniej bramy, gdzie działa się główna scena, jak się miało za moment okazać. Strażnicy ustępowali mu miejsca, przepuszczali przy wykuszach, odsuwali się od machikuł, gdy podążał przed siebie. Stanął na szczycie bramy, tuż przy schodach prowadzących w dół, do stróżówki oficera, który pełnił wartę. Ten stał właśnie obok niego, patrzył w dal. Nie do końca rozumiał sytuacji. Równy szereg zwierząt i leśnych istot. Głównie elfy, ale i ludzie. Naprzeciwko nich, tuż przed bramą, kilka metrów pod stopami Poety, stali rycerze Efehidionu. W identycznych kapalinach, przeszywanicach w barwach stolicy, z jej herbem i godłem. Kropierze koni odróżniały się na tle ich boków różnej maści.
Co się ma stać? Co się właśnie dzieje?
//Możecie mnie chwilowo dopisać. Kilka postów może walnę.