Zabolało. Zapiekło. Ciepła ciecz popłynęła mu po plecach. Dostał. Oberwał. Pomimo strachu jaki zawitał w jego głowie, adrenalina działała silniej. Walczył o swoje życie. Nie obchodziło go teraz nic innego. Musiał przeżyć. Znalazł się blisko konia, szybko okrążył go, oddzielając nim od siebie bandytę. Przepchnął konia w bok, aby znaleźć się znowu blisko trablina. I tym razem, kiedy koń oddzielał Progana od bandyty, spojrzał w dół, wymierzył i obcasem uderzył w skrzaci pyszczek. Dwa razy, bo potem już atakował bandyta. Koń odbiegł lekko dalej. Progan nie tracił czas aby się do niego zbliżyć, musiał walczyć. Zmierzchało, ale słońce nadal dawało dość światła by walczyć. Bandyta zaatakował, od góry silnym cięciem. Progan miał już kij w górze, uskoczył, bandyta zamierzył się do cięcia w bok, kiedy to Progan uderzył go w łeb silnym ciosem swego pasterskiego kija. Liczył, że uderzenie było na tyle silnie, aby posłać go na ziemię.