Ciemność. Krzyki ustały, bitewny kurz opadł, krew wsiąknęła w piach. Przecieram oczy i najpierw widzę niewyraźnie leżące sylwetki ludzi, potem odzyskuję sprawność widzenia, podnoszę się z ziemi, a przede mną rozpościera się obraz minionej walki. Teraz już dokładnie widzę krew na ciałach moich pobratymców, poranione członki, niektórych przykrył już piach wiejący znad pustyni. Na horyzoncie nagle spostrzegam konnych krzyczących coś do siebie, uzbrojonych i jak gdyby sprawdzających dokładnie teren. Wśród poległych szukam swego miecza. Znajduję go i w jednym momencie zrywam się i zaczynam biec.
Biegnij. Biegnij. Dasz radę. Biegnij. Byle dotrzeć za skały...
Mężczyźni ścigają mnie jeszcze paręset metrów przez wydmy. Nie nadrabiają na szczęście dzielącej nas odległości. Potykam się, upadam, grzęznę w gorącym piachu. Biegnę dalej. Płuca mi płoną od wdzierającego się do nich kurzu. Byłam od nich szybsza.
Znalazłam cień w jaskini. To miejsce jednak nie jest dla mnie bezpieczne. Ruszę o zmroku, kierując się znakami na niebie.
Długa podróż przez pustynie, skały, pola usłane żwirem odebrała mi siły. Mam spierzchnięte usta, wysuszoną skórę i jedyne o czym marzę to kubek wody, czy proszę o zbyt wiele? Zaczynam mieć majaki.
Budzę się dopiero w karczmie pełnej ciemnoskórych mężczyzn. Nikt jednak nie zajmuje się mną. Obok stoi tylko woda do picia, a wszyscy zgromadzili się wokół starca, mówiącego po cichu. Stąd nie słyszę o czym rozprawia. Wypijam całą wodę od razu; to i tak mało ale nie jestem już wyczerpana, odzyskałam część sił i zaraz ruszę dalej. Wstaję z niewygodnego posłania i podchodzę do grupki ludzi słuchających opowieści.
Nie pytam się nikogo o pozwolenie. Sprawdzam jedynie czy mam przy sobie medalion od babci i wchodzę w portal.