Tumult i wrzawa niepodzielnie panowały w środku napęczniałej od gości karczmy. W powietrzu unosił się nieprzyjemny odór tytoniu, dym zaś swawolnie krążył w dzikich kłębach między krokwiami pośledniego lokalu. Pijaczkowie wszelkiej maści tłumnie tłoczyli się przy ladzie i stołach, żaląc się na swoje małżonki, dzieląc opowieściami o myśliwskich zdobyczach i przede wszystkim chlejąc na umór. Kiepscy zawodnicy, których słabość do alkoholu nie pokrywała się zupełnie z możliwościami organizmu, zalegali już na podłodze w towarzystwie wywróconych krzeseł i kałuży wymiocin. Z pewnością nie było to miejsce, które ktokolwiek z wyższych sfer zaszczyciłby choćby krótkim spojrzeniem. Los ma jednak to do siebie, że bywa przewrotny. Starzy ludzie mawiają: "nigdy nie mów nigdy". Tego jednego przysłowia nie sposób zdewaluować czy podważyć. Tak jak nie sposób zapanować nad wyrokami przyszłości. Jednego dnia luksusowe życie z każdą wygodą na zawołanie, drugiego wszystko to obrócone w niwecz, a wszystkie dotychczasowe cele brutalnie odmienione w jeden nadrzędny: ucieczka, przetrwanie.
Pośród całej tej śmietanki towarzyskiej znajdowała się dwójka znacznie odstająca od tłuszczy urządzającej tam sobie bezecną biesiadę. Mimo usilnych prób wtopienia się w tłum, mężczyzna z młodą kobietą przy boku osiągali raczej efekt zupełnie przeciwny od zamierzonego. Dość powiedzieć, że wystarczyło jedno spojrzenie, by nawet prostolinijny obserwator zdołał narysować wyraźną linię oddzielającą ich od reszty gości. Wystarczyło spojrzeć na to, jak byli ubrani. Mężczyzna był odziany w elegancki, ciemny dublet. Wyglądał bardzo dostojnie i wyniośle. Jego zaciśnięte sztywno wargi szukały schronienia pod osłoną ekstragawanckiego wąsika, osadzone głęboko oczy cały czas błądziły wariacko po otoczeniu. Był niespokojny. Kobieta, znacznie od niego młodsza, być może pod jego opieką, wyglądała jak prawdziwa dama dworu. Długie, aksamitnie ciemne włosy opadały frywolnymi kaskadami na jej blade, delikatne ramiona. Długa suknia wieczorowa z lekkim wcięciem w dekolcie ujawniała tylko skrawek jej perfekcyjnego ciała. Twarz idealna niczym posąg renesansowego artysty, szlachetne rysy twarzy, uwydatnione kości policzkowe, nieprzebrana głębia niebieskich oczu i ta porcelanowo biała cera... Jednak coś ich trapiło. Mężczyzna nie mógł usiedzieć w jednym miejscu. Krążył wokół stolika, rzucał ukradkowe, bojaźliwe spojrzenia w stronę drzwi, panienka zaś wydawała się być jakby nieobecna, pogrążona w jakimś sennym transie.
- ... teleport w Eloshar znów jest aktywny! Podróż na Valfden na ponów możliwa! - mężczyzna usłyszawszy te słowa zatrzymał się na chwilę, dosłownie zamarł w bezruchu. Poruszały się jedynie jego oczy, które na wzmiankę o drodze ucieczki rozwarły się szerzej. ÂŹrenice poruszały się gwałtownie, na nowo rozbłysły pełnym nadziei blaskiem.
- Panienko Faye... - wyszeptał pełnym przejęcia głosem, ujmując młodą damę za jej dłoń, tak smukłą i delikatną, jakby była wykonana z kości słoniowej. Ta odwróciła głowę w stronę jego twarzy, ale jej nieobecne oczy wpatrywały się w punkt niezdefiniowany w tradycyjnym znaczeniu przestrzeni. Z tego hipnotycznego transu wybudził ją trzask drzwi wyłamywanych z zawiasów.
- Jest tutaj! - rozbrzmiał jakiś głos. Mężczyzna w dublecie zerwał się do biegu, dłoń silnie zaciskając na przegubie dwornej panienki. W tym samym momencie do karczmy wpadło czterech uzbrojonych oprychów, którzy rzucili się za nim w pościg. Wewnątrz lokalu nastał pradziwy chaos. Pijani śmiałkowie rzucali się na pomoc damie w opresji, padali jednak jak muchy pod cięciami bezlitosnych ostrzy. Podłoga z sitowia wkrótce nasiąkła krwią, a do połamanych krzeseł wkrótce dołączyły odcięte w brutalny sposób kończyny. Mężczyzna zdołał wydostać się tylnym wejściem, gdzie czekał przygotowany rumak. Pomógł panience usadowić się w siodle i spojrzał za siebie. Miał jeszcze chwilę czasu.
- Pędź panienko - powiedział smutnym głosem.
- Nie daj im się złapać! Ja ich tu zatrzymam - zapewnił.
- J-jak to...? Zginiesz, Leonie! Nie wolno ci, nie pozwalam! - koń ruszył, zupełnie jakby został do tego poinstruowany, kobieta chwyciła się uprząży, ale odwróciła głowę i zachrypniętym głosem zdołała wykrzyczeć jeszcze te słowa:
- NIE WOLNO CI ZGINÂĄĂ, LEON, NIE WOLNO! JA, FAYE REENA VALENTINE ZABRANIAM CI! - głos jej się załamał, po chwili straciła swego sługę z oczu... Zapamiętała tylko jego smutne spojrzenie i służalczy uśmiech.
***
Zapłakana, słaba i zmęczona dojechała na karym rumaku do samego portalu. Te śmieci! Jak miały prawo tak zepsuć jej doskonałe życie? Co oni znaczyli? Kim byli, do diaska? Ona, córka bogatego kupca, która nigdy nie zaznała smaku biedy, porażki czy zawodu... Co ją teraz czekało? Kim miała być? Otarła łzy drżącą dłonią i z godnością szlachcianki zeszła z siodła. Mazgajstwo jej nie przystoiło. Natychmiast doprowadziła się do porządku, przywołując na swe oblicze godność i elegancję. Wokół nie było nikogo innego. Robiła to dla siebie, nie chcąc przyznać się do swojej słabości. Pełnym gracji krokiem przekroczyła portal, pewna tylko tego, że nigdy więcej nie da już siebie tak poniżyć.