Autor Wątek: Nienazwana Księga  (Przeczytany 2159 razy)

Description:

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline Valor

  • Kret
  • *
  • Wiadomości: 8
  • Reputacja: 0
Nienazwana Księga
« dnia: 23 Sierpień 2006, 09:01:54 »
Preludium - Starożytni

Historia Seleionu liczona jest w dwóch rachubach – Kalendarzu Verinich i Rachubie Carridy. W czasie bitwy z Kryształowymi Legionami był 4506 rok KV i 2506 rok RC. Potem Valor ustanowił wspólny kalendarz. Jednakże, ta informacja to jedynie coś jakby odnośnik do lat, jakie będą tu wymieniane.

Na początku był tylko świat Tseneronów, nazywany Ziemią. Tseneronowie byli potężni i bardzo zaawansowani. W poprzednich wiekach sam Jedyny objawiał im się, lecz teraz Patroni go odrzucili, odrzucili wiarę, bo była niewygodna. Na przekór wołaniu swych sług, archontów, Jedyny stworzył Menterserem, Ogień Wieczności, w którym zawarł malutką iskrę swej mocy i potęgi. Stworzył też Velimtrialis, Kryształ-Strażnik, mitycznego golema, który miał przez wieczność strzec Ognia. Po wielu wiekach grupa sześciu Patronów odnalazła w Przestrzeni Ogień i zniszczyła Kryształ-Strażnik w długiej, trwającej milenia bitwie. Wtedy też Tseneronowie, prowadzeni przez Sele i Iona, przejęli moc Menterseremu i zdobyli boską moc, która jednak nie równała się z mocą Jedynego. Wtedy też Jedyny zobaczył ich występek i stworzył Starożytnych, bogów prawdziwych, bo stworzonych z Jego majestatu. Patroni wypędzili jednak Starożytnych do podziemi i stworzyli im pod powierzchnią pierwszego świata, jaki zobaczyli więzienie zwane Podziemiem. Wtedy też świat owy został nazwany Seleionem, od imion najpotężniejszych z braci, przywódców grupy. Odeszli oni jednak na północ tamtego świata i osiedlili się wśród lodowców, żyjąc w samotności. Pozostali Patroni, Kir’Leva, Mashaell, Irin i Julian, powołali do istnienia kontynent Seleionu. Kir’Leva walczył tedy z Mashaellem o władzę, lecz Pan Mowy Umysłu nie chciał wojny. Dlatego też przegrał i stworzył Mowę Umysłu, moc, która pochodziła z umysłu każdego stworzenia. Irin stworzył morza okalające kontynenty, bowiem życie potrzebowało wody. Julian zaś stworzył zieleń, by mogła ona produkować tlen. Jednakże największego aktu dokonał Kir’Leva, który stworzył istoty myślące, verinich, Pierwszą Rasę Starożytną. Pozostali oni w uśpieniu, czekając na dogodny moment. Lecz Mashaell też chciał mieć swe dzieci i stworzył tyrionów, którzy mogli żyć bez wody, tlenu i pożywienia, dlatego pierwsi pojawili się na świecie. Kir’Leva opanował gniew, widząc dzieci Mashaell’a cieszące się życiem w Seleionie. Dlatego popędził swych braci i po trzech wiekach z Pasma Midani wyłonili się verini, dzieci Kir’Leva. Od wtedy też zaczęto spisywać historię, był to ponieważ rok 0 w Kalendarzu Verinich. Meshaell w tajemnicy stworzył tedy Opale Incantatem, swego syna i dziedzica, naczynie, w którym zawarł całą moc Mowy Umysłu. Kir'Leva, nic nie wiedząc, odszedł na starotny Arknfell'La, Wyspę Patronów, po drugiej stronie Seleionu.

Sto lat po pojawieniu się dzieci Kir'Leva, tyrioni założyli już królestwo, rozległe na połowę południowego Seleionu, jednakże nie sięgające Pasma Midani oraz Wielkiej Puszczy za nim. Królestwo to zwało się Tyriońskim Dominium i bezpośrednio graniczyło z Wielkim Królestwem Verinich, na wschodzie. Granicą był potężny kanion, który ciągnął się aż do gór Tethyru. Na zachodnim stoku tyrioni wybudowali ogromną metropolię, Urungwangden. Verini założyli Bliźniacze Miasta, których nazwy nie zachowały się do dnia dzisiejszego. Wiele lat cywilizacje rozwijały się w pokoju, ale w końcu dążenia ekspansyjne zmusiły wielkiego mentelsala tyrionów do wyowiedzenia wojny verinom. Ci byli przygotowani i od razu wysłali ogromną armię ku Urungangdenowi. Jak mówił Solemiour Elementari, wtedy młody porucznik, armia liczyła wielu więcej wojowników niż liczyły Kryształowe Legiony. Było ich zatem zapewne milion. Jednakże armie stolicy Dominium były przygotowane. Do bitwy stanął sam mentelsal, Ichiax, oraz jego rada. Potężne eksplozje energii Mowy Umysłu rozświetliły kanion, ochrzczony nazwą Kanionu Wojny. Wielkie armie verinich dotarły aż do wrót miast,a lecz tam objawił się Opale i zmiótł oddechem milion wojowników Wielkiego Królestwa. Z tego oddechu ziemia zamarzła a równiny naokoło Urungwangden znane były od tej pory jako Pole Oddechu, gdzie sam Opale powołał setki lat później Kryształowe Legiony. Z tej masakry uszedł z życiem tylko młody Elementari i kilku jego żołnierzy, a do Bliźniaczych Miast powrócił tylko on sam i jego syn, Sarumiel.

Wojna trwała równo dwieście lata i pod sam koniec, całe Wielkie Królestwo i Dominium z całą swą potęgą staneło na przeciw siebie. Wtedy wojskami verinich dowodził sam Wielki Król Carras'La. Bitwa trwała dwa tygodnie, dwa tygodnie które przeszły do legendy. Mistycy Astrolumicani verinich i Zakon Incentatem tyrionów zmietli zachodni stok Kanionu Wojny a Carras'La osobiście wyważył wrota stolicy królestwa tyrionów. Lecz i tak tyrioni mieli przewagę.

Na dzień przed końcem bitwy, kiedy wydawało się, że verini wygrają i zmiotą złowrogich tyrionów z powierzchni Seleionu, nastąpiła apokalipsa. Potężny meteor, zwany przez ocalałych Gwiazdą Zagłady, uderzył w półwysep wiele kilometrów za miastem, w pobliżu Pasma Midani. Potężne światło rozświetliło glob a fala uderzeniowa dosłownie pochłoneła armie i miasto. Ocaleli, którzy mieli tyle szczęścia, by uciec, w tym Solemiour Elementari, uciekli. ÂŚmierć Carrasa'La zniszczyło Wielkie Królestwo Verinich, dosłownie. Ziemia rozpadła się w potężnym trzęsieniu i utworzyła Nieskończony Archipelag, na którego niewidocznym końcu leżały Bliźniacze Miasta, położone na dwóch wydpach, ostatek majestatu verinich. Z Tyriońskiego Dominium nie ostało się nic, może poza Shaelem, ostatnim mentelsalem, który razem z kilkoma rodami zniknął zanim miasto wyparowało.

Tak oto zakończył się czas Starożytnych.

Co o tym sądzicie?

Offline Valor

  • Kret
  • *
  • Wiadomości: 8
  • Reputacja: 0
Nienazwana Księga
« Odpowiedź #1 dnia: 08 Grudzień 2006, 14:19:27 »
Rozdział I
Kwatery


Kwatery kolonistów, „Księżna Oceanu”, 12 Lipca 2645RIIE

Dawno, cholernie dawno nie pisałem notatek w tym dzienniku. Ostania data… tak… hehe… dwudziesty pierwszy grudnia tego roku. Zaniedbałem się. No, ale cóż, nie do leniwych świat należy. Ostatni wpis pochodzi sprzed kilku miesięcy – dostatecznie długo czas, bym zapomniał o tej starej, poniszczonej książeczce w czarnej oprawce ze skóry pantery vertiońskiej. O czym by tu napisać… O kiepskim, rozmytym żarciu, które wygląda, jakby chwilowo służyło za sedes kucharzowi? A może o dych idiotach obsługujących balisty, obnoszących się ze sobą jak królowie, choć tak naprawdę i tak ich nie używamy? Choć to i tak nie ma sensu… Dziś dopływamy. Nareszcie zostawię za sobą ten przeklęty statek, te setki brudnych, zapleśniałych kwater. Nie dość, że siłą wyciągnęli mnie z domu, to jeszcze ubzdurali sobie, że chce mi się opływać do końca życia Niezmierzony Archipelag. Tak, niech żyje król! Akurat nasz aktualny monarcha niewiele potrafi… Ale cóż to ja słyszę, ktoś tu idzie. Jakby nie potrafili nie chodzić jak słonie…


Rzeczywiście, ktoś po chwili zapukał. Młody mężczyzna, najwyżej w wieku dziewiętnastu lat, szybko położył pióro na półce nad koją a stary, zniszczony dziennik oprawiony w czarną skórę wepchnął pod urwaną deskę w ścianie. Potem usiadł i nerwowo przygładził długie, ciemnobrązowe włosy opadające prawie na ramiona. Miał na sobie beżową koszulę i workowate, brązowe spodnie, bardzo zniszczone. W kącie prowizorycznej kajuty stała para drewniaków, bardzo przydatna w czasie biegania po pokładzie. Młodzieniec miał opaloną na jasny brąz skórę i rzecz, która dziwiła postronnych najbardziej – oczy o dwóch kolorach, jedno zielone a drugie niebieskie. Teraz te dziwne oczy wpatrywały się natrętnie w mosiężną klamkę.
 - Proszę – powiedział młodzieniec i wepchnął się nieco głębiej w dziurawy nieco hamak rozwieszony między dwoma bokami pokoju. Drewniane drzwi zbite niechlujnie z kilkunastu desek otworzyły się z cichym jękiem i przez dość wąską szparę wyjrzała pociągła, mocno opalona twarz o długich, gęstych, czarnych jak smoła włosach, oliwkowych oczach i orlim, złamanym już raz nosie.
 - Eeee… - przybysz lekko się zająknął widząc właściciela pokoju. Potem jednak chrząknął i wszedł. Miał na sobie ubranie nieco porządniejsze niż młodzieniec, no i nie tak jadowicie beżowe. Był wysoki, na pewno nieco wyższy niż jego rozmówca i na pewno starszy. – Słyszałem, że umiesz pisać… - wypalił na wstępie, nawet się nie przedstawiwszy.
 - Dobrze, więc słyszałeś, panie – odpowiedział młodzieniec i wstał. Nie chciał być niegrzeczny, nie wiedział też, kim może być niespodziewany gość. – To i owo napisać potrafię, ale tylko w taethrowskim…
 - Nie ma problemu – przerwał mu bezczelnie mężczyzna i machnął opaloną ręką. – Też pochodzę z Taethru. Więc nie będzie kłopotów językowych… Poza tym, chyba się nie przedstawiłem. Meridion Echalion - wyciągnął dłoń, lecz nie otrzymał uścisku. Widząc nieco zdumioną minę bohatera, szybko dodał. – To verińskie imię. Matka była archeologiem i spodobało jej się to imię…
 - Rozumiem – mruknął młodzieniec i tym razem uścisnął dłoń Meridiona, pokrytą pęcherzami. Widocznie pracował przy masztach, jak niegdyś jego brat. – Ja jestem Varil, syn Braumina. Jak się zdaje, przyszedłeś po informacje…
 - Tak! – prawie krzyknął mężczyzna i wyjął z kieszeni papier i pióro. – Bo widzisz… Jakoś nikt mi znany pisać nie umie, pech. Dlatego… - zająknął się nieco na ostatnim słowie, mrugnął i zamilkł. Varil uniósł lekko brwi.
 - Tak? – zapytał powoli Echaliona, który jakby trochę się zaciął…
 - No… Eeee… - wyjąkał i podrapał się żarliwie w głowę, tak mocno, że jego smukłe palce znikły w gęstej czuprynie. – Chciałbym, żebyś napisał za mnie list do ojca – palnął nagle na jednym wydechu, po czym zarumienił się i spuścił głowę. Młodzieniec nie śmiał wybuchnąć śmiechem, bo byłoby to strasznie nieetyczne. Jednakże lekki uśmieszek błąkał się po jego twarzy, czego nie zdołał ukryć.
 - Może… najpierw… przejdziemy się po pokładzie? – zaproponował ostrożnie i skinął na prowizoryczne wejście do swej klitki. Meridion dał głową znak, że się zgadza i wyszedł pierwszy. Varil postąpił za nim, zamykając za sobą zdewastowane drzwi. Robił to od miesiąca, od kiedy dzieci kucharza Hiffa, Kif i Fil, ukradły mu dziennik. Parszywe, małe dzieciaki, rozkradały wszystko, co tylko wpadło im w tłuste łapska. Po chwili obaj mężczyźni znajdowali się już w labiryncie prowizorycznych kwater setek kolonistów, tych nielicznych „wybrańców”, których cesarz wysłał na śmiały projekt kolonizacji Niezmierzonego Archipelagu – potężnego pasma wysp, wysepek i skał wystających z oceanu. Cały ten olbrzymi pas archipelagu był kiedyś terenem Wielkiego Królestwa Verinich, w pierwszej erze świata. Kiedy mocarstwo upadło i zginął Wielki Król Carras’La, ziemia rozpadła się, niszcząc najpotężniejsze kiedyś w tym świecie puszcze. Obecnie Cesarstwo Jabłoni, czyli państwo Seleionu, w sojuszu z różnymi księstwami i miastami-państwami postanowiło skolonizować archipelag. Wtedy też z portów Wielkiego Księstwa Taethru, nadmorskiego kraju, będącego lennem Cesarstwa, wyruszyła flotylla czterdziestu statków kolonizacyjnych, na które upchnięto kolonistów z Cesarstwa, Taethru, południowego Vertionu oraz miasta-państwa Akromopolis. Inne obszary nie włączyły się do projektu, choć na uroczystej celebracji podróży był obecny sam król Królestwa Seleionu, Cesarstwa Jabłoni – Kaerion, syn Ruckusa. Obecnie „Księżna Oceanu”, statek, którym płynął Varil, oraz kilkanaście innych, opływało potężną konstelację wysp, zasiedlając te największe i najbardziej obiecujące.  Wszystkie okręty zaprojektowano i zbudowano w stoczniach Wielkiego Księstwa, więc były zgoła podobne. Potężne okręty, długie na dwanaście metrów kolosy, każdy mający cztery monstrualne piętra, z czego ostatnie było po prostu podzieloną na części komorą powietrzną, pozwalającą tym potęgom morskim utrzymanie się na wodzie. Pierwsze i drugie piętro zajmowały kwatery setek kolonistów, trzecie zaś służyło za olbrzymi magazyn żywności, wody i broni. Sam statek miał sześć masztów i potężną, zrobioną z umacnianego bretnalami drewna wieżyczką, w której mieszkał kapitan i najważniejsi „mieszkańcy” pływającego miasta. Jednakże niewiele ten kolos mógł zrobić, gdy chodziło o walkę morską. Praktycznie zerowa manewrowość skazywała te statki na zagładę, w obliczy szybkich drakkarów Monarchii Konau, kraju leżącego na niewielkim pasie żyznej ziemi, na skutym lodem Półwyspie Konauskim, leżącym na wschód od pasma gór Tethyru. Niedawno szalupa z kilkunastoma uciekinierami z bliźniaczego statku „Księżnej” dopłynęła do niej, przynosząc wieści o klęsce statku. Dlatego też od niedawna statek pracował na pełnych obrotach, zmierzając jak najszybciej do widniejącej na horyzoncie góry, będącej zapewne częścią większej wyspy. Nikogo nie obchodziło, że w krótkich odstępach czasu góra wypluwała chmury dymu…
 - Szybciej!
Meridion i Varil zatrzymali się na chwilę, przestraszeni. Ten drugi odwrócił się, by sprawdzić, czy mówiono do nich. Nie, te słowa nie były jednak skierowane do nich. Po chwili z góry rozległ się trzask bicza i oboje koloniści zrozumieli, co się działo – poganiacz popędzał byłych więźniów, którzy mieli za zadanie obsługiwać wielkie wiosła statku. Meridion westchnął z ulgą i podszedł do klapy w dachu, prowadzącej na pokład.
 - Idziesz? – zapytał Varila i nie czekając na odpowiedź pchnął lekko owalną wieko z mahoniu, i wszedł do długiego, ciasnego szybu, który prowadził jednocześnie na wszystkie trzy piętra użytkowe statku. Aby dostać na czwarte, trzeba było zjechać drugim szybem, który znajdował się pod kajutą kapitana. Tam jednakże mieli wstęp tylko najważniejsi koloniści. Syn Braumina potrząsnął głową i podbiegł z wysłużonego włazu. Pchnął go i cieszył się przez chwilę podmuchem świeżego powietrza. Otrząsnął się jednak szybko i wspiął się za Meridionem po drabinie, stanowiącej jedyną drogę na górę.

Sorry, że tak krótko, ale chciałem się nieco rozgrzać przed ciągiem dalszym…

Forum Tawerny Gothic

Nienazwana Księga
« Odpowiedź #1 dnia: 08 Grudzień 2006, 14:19:27 »

 

Sitemap 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 
top
anything