Tereny Valfden > Zakończone wyprawy

Rodzinne interesy

(1/11) > >>

Raymund:
Nazwa wyprawy: Rodzinne interesy
Prowadzący wyprawę: Patty / Narrator
Wymagania do uczestnictwa w wyprawie: pozwolenie prowadzącego
Uczestnicy wyprawy: Raymund

Dostał niespodziewanie z liścia. Albo, bardziej precyzyjnie, liściem. Atunus właśnie rozpościerało swoje skrzydła wokół wyspy, przynajmniej tej jej części. Słyszał, że Valfden było naprawdę pokaźne, czego w najmniejszym stopniu nie miał jeszcze okazji zbadać, więc klimat musiał się nieco różnicować na przestrzeni mil i metrów. Wielu rzeczy nie był pewien, jak często sobie uświadamiał. Wielu rzeczy o tym miejscu nie wiedział i nie do wszystkiego się jeszcze przyzwyczaił. Nie był w pełni zorientowany w systemie wiar i wag, gdyż niektórzy korzystali z różnych jednostek, nie do końca je precyzując, niektórzy korzystali z nich naprzemiennie albo i nawet jednocześnie, mówiąc o metrach, by potem przejść na metry, mówiąc o tonach i kilogramach, by za chwilę z jakiegoś powodu odnieść je do cetnarów czy ziaren.
Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiał.

Narrator:
I tak też szedł, pogrążony w kontemplacji swojej niewiedzy i braku zrozumienia. Mieszkańcy Efehidonu mijali Raymunda, nic nie mówiąc ani nawet nei zerkając na mężczyznę, wszak był bowiem jednym z wielu obywateli stolicy, spacerującym ulicami za interesami lub dla czystej przyjemności. Błogość tej wędrówki przerwał nagły rwetes, dobiegający zza pleców Raymunda. Kilkadziesiąt metrów za nim biegł elf, w kierunku Raymunda, szybko się zbliżając. Przyciskał do piersi solidną, skórzaną torbę, a goniło go dwóch strażników miejskich, ewidentnie wolniejszych. Jeden z nich, widząc jak ich cel oddala się zwolnił trochę i ryknął co sił w płucach.
- Łapać złodzieja! - elf tymczasem zyskiwał kolejne metry, będąc coraz bliżej Raymunda.

Raymund:
A gdyby tak rzucić to wszystko w cholerę i wyjechać na Zuesh?, przeszło mu przez głowę. Bazylia rośnie tam niemalże jako chwast, z tego co słyszał, więc dlaczego by nie przemieścić się ostatecznie i tam, skoro dodawał ją chętnie do tylu gotowanych przez siebie potraw, jak tylko miał okazję. Kusząca perspektywa, należało ją teraz tylko porządnie przemyśleć i rozplanować, nie podejmować żadnych pochopnych decyzji i nie pchać się tam, gdzie mu po prostu nie wyjdzie.
Oj, od razu przypomniał sobie scenę z drugiego dnia pobytu w mieście, gdy zagubiony, szukał jakiejś latryny na mieście, załatwiając w międzyczasie różne papierkowe sprawy związane z osiedleniem, zwolnieniem z opłaty postojowej za konia, którego nie miał, ale urzędnicy myśleli że ma, bo ktoś do niego podobny i mieszkający obok sobie kupił za pieniądze wygrane na loterii (Ta, pewnie ukradł, skurwiel jeden, przeszło mu wtedy przez głowę), więc wyszedł galimatias i nieporozumienie. Załatwiał więc te wszystkie sprawy, tłumacząc się to w jednym urzędzie, to w drugim, wyciągając jakiś druk i zanosząc go w drugie miejsce tylko po to, by okazało się, że to nie ten druk i nie ten urząd, więc musiał cofać się do poprzedniego budynku i wdrapywać się na ostatnie piętro tylko po to, by zobaczyć, że pani z tego zakratowanego okienka, która tam wcześniej siedziała, taka jedna powabna, młoda elfka, poszła na przerwę. Wywiesiła jakąś tabliczkę z nierównym pismem, pisanym chyba dwuręcznym montante z iberyjskiego półwyspu po dwóch kieliszkach księżycówki za dużo. Wyczytał, że pani będzie za minut piętnaście, nie miał jednak jak odmierzyć czasu, a zaczęło go nieźle, naprawdę nieźle cisnąć na stronę.
Wybiegł więc niemalże wtedy z tego urzędu, wracając z powrotem do tego drugiego budynku, gdzie jednak nie miał się pierwotnie znaleźć, ale wiedział, że niedaleko były latryny, bo śmierdziało mocno, a i widział pomocników wywożących kał na wózkach poza miasto, więc gdzieś znaleźć się tam musiały. Podążał więc za pamięcią i za nosem, coraz to mocniej ściskając zwieraczem, gdy czuł już, że zaraz nie wyrobi i po prostu popuści w majty. A że wszedł ewidentnie nie w tę uliczkę, gdzie trzeba, bo po dłuższej przeprawie miał przed sobą pionową ścianę, to musiał improwizować. Znalazł się na tyłach jakiegoś budynku mieszkalnego, otoczony zewsząd rozwieszonym praniem, bo akurat był jeden ładny, w miarę słoneczny dzień, więc wszyscy krochmalili pościel i korzystali z ostatnich promieni Słońca, by ją wysuszyć na zewnątrz.
Zakręcił się, zakręcił, nikogo wokół nie spostrzegł i uznał, że najwyższy czas spuścić spodnie i upust swoim potrzebom fizjologicznym, wszystko na raz. Wypłynęło z niego niczym z wulkanu, gdy spływ piroklastyczny sunie zboczem góry, zabierając za sobą domy, dzieci i cały majątek - niczym kobieta przy rozwodzie. I tak leciało z niego, a on zastanawiał się co jadł dnia wcześniejszego na obiad, ale szybko zdał sobie sprawę, że nie jadł nic, więc musiał to być te jaja z poranka, które zaprawił nieco dziwnie zieloną cebulą. A że nie była to zielona cebulka, tylko zwykła, biała, w niektórych kręgach zwana brązową, to kolor zieleni nie był tam pożądany.
No i tak kucał między prześcieradłami i poszewkami, gdy jakaś kobieta wyjrzała zza drzwi, dosłownie tuż koło niego, wyprostowała się, przeciągnęła i zaklęła szpetnie, czując jakiś niespotykany odór. To jest bardziej niespotykany niż normalny, zwyczajny, pospolity odór miasta wielkości stolicy wielkiego królestwa. Spojrzała w lewo, od razu identyfikując pewnego człowieka, który defekował pomiędzy jej praniem. Zanim zdążyła podnieść głos i rękę do ciosu, Raymund podjął szybką i zapewne najlepszą (i najgorszą, pod pewnymi względami związanymi z higieną i dobrym samopoczuciem) z możliwych decyzji - dał nogi za pas. Już minął kobietę, gdy udało mu się chwycić spodnie za pas. Już był kilka kroków od niej, gdy znów z niego uleciało, tym razem prosto po wewnętrznej stronie nogawek, po nogach i w dół, w stronę nieco zdartych butów z wyższym stanem. I tak biegł. Przed siebie. Byle dalej, byle szybciej.
Zupełnie jak ten elf, który właśnie biegł w jego kierunku. A Raymund, jako przykładny obywatel, nie mógł pozwolić, by taki elf się zbytnio zasapał swoim biegiem, postanowił mu więc pomóc. Obmyślił na szybkiego bardzo prosty, lecz diabelnie skuteczny plan, jak ulżyć biegnącemu długouchemu i miał zamiar wprowadzić go w życie w najbliższych kilku sekundach. Słysząc strażnika i odwracając się nieco w tamtą stronę, chciał się upewnić, że nikt go o nic nie posądzi i nie oskarży, broń go Zartacie i Zewolo, a najlepiej i wszyscy inni również. Usunął się więc z linii biegu elfa na tyle, by ten mógł spokojnie koło niego przebiec, bez żadnych problemów i bez utraty prędkości. Podniósł jeszcze do góry ręce, jakby chciał dać wszystkim znać, że na pewno nie będzie próbował żadnych sztuczek ani niczego niespodziewanego.
A naprawdę był przykładnym, wzorowym obywatelem i naprawdę chciał wzorowo, przykładnie pomóc elfowi, by ten nie musiał się męczyć tym biegiem, bo to niezdrowe i pewnie jeszcze by sobie kostkę zwichnął na zakręcie. Gdy go więc elf mijał, bardzo blisko, niemalże dotykając człowieka z podniesionymi lekko rękoma, by nie być o nic posądzonym, po prostu... podstawił elfowi nogę, by ten pieprznął w ulicę jak długi.
Na pewno już by wtedy nie biegł i się więcej nie zmęczył. A o to przecież Raymundowi chodziło. Bo dobry człowiek z niego był.

Narrator:
Podcięty elf zgodnie ze wszystkimi zamierzeniami poleciał przed siebie i z hukiem wyrżnął o bruk, coś ewidentnie chrupnęło, prawdopodobnie też trzasnęło. Chłopak jęknął donośnie i zwinął się w kulkę, pozostawiając po sobie spory dość ślad krwi. I coś białego, będącego niczym innym jak wybitym siłą upadku zębem. Strażnicy tymczasem zdążyli dobiec, zasapani solidnie, nic dziwnego zresztą, biegli w pełnym rynsztunku - na przeszywanice narzucili ciężkie, żelazne kolczugi, podtrzymujące je pasy obciążone były mieczami, dodatkowo jeden ze strażników dźwigał glewię, ot, typowi strażnicy miejscy, z pewnością groźni w walce w zwarciu, ale nie do końca zdolni do pościgów za rączymi złodziejami.
- Pięknie żeś to zrobił - zawołał jeden, zaczerpując głęboko powietrze i poprawił złodziejowi kopniakiem. Ten jęknął ponownie i skulił się mocniej - Podłe to, złodziejskie nasienie, nic szacunku dla uczciwej pracy nie mają... No ale tego przytrzymamy w loszku to w mig zmądrzeje. Oby - dodał po chwili namysłu - Nic to. Dzięki ci za pomoc, dobry człowieku i jeśli możesz to pozwól z nami do strażnicy, Franek zabierze więźnia a ja wypłacę nagrodę za pomoc.

Raymund:
- Ależ ja z przyjemnością przejdę się do strażnicy z waszmościami, odprowadzę tegoż tutaj rzezimieszka i zgodzę się przyjąć grzywnę lub kilka - odpowiedział szczerze. I tak nie miał nic ciekawszego do roboty, a tak, to może zapamięta go jeden strażnik z drugim, zawiąże jakieś koneksje czy znajomości, albo przynajmniej wyryje swoją twarz w pamięci kogoś, nawet jeżeli mgliście. Przyjdzie co do czego, to może akurat spotka jeszcze jednego z nich raz i wtóry, może to jemu potrzebna będzie pomoc? A może i, jak Pan Światła pozwoli, uda się jakąś robotę u strażników zaciągnąć, może i dołączyć do nich w niedalekiej przyszłości? Robota jak robota, a Raymundowi na pewno bliżej do litery prawa niż do ciemnych kręgów i zakamarków miasta.
- A kogoś to okradł ten tutaj, jeżeli wolno mi zapytać? - zapytał. Szli już chyba w stronę posterunku straży.

Nawigacja

[0] Indeks wiadomości

[#] Następna strona

Sitemap 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 
Idź do wersji pełnej