Podróż przebiegała raczej spokojnie. Grupka wyglądała co prawda dosyć komicznie ze względu na pary łączone, ale nie była niczym niepokojona. Tego dnia pokonali sporą część dystansu, usadawiając się na postój przy niewielkim strumieniu. Osłonięci drzewami od wiatru i chłodu mogli rozpalić ognisko, ogrzać się i coś zjeść. Bethrezen wyznaczył pierwszą wartę dla Melkiora i wysłał go na pagórek, który mieli z zachodu, kilkanaście metrów od obozowiska. Wolno płynąca woda niosła wszelkie dźwięki z bardzo daleka, więc jeżeli tylko sami zachowają spokój i względną ciszę, to unikną niespodzianek. Niebo było lekko zachmurzone, lecz nie zapowiadało się na deszcz. Lekki wiatr wiał od północnego zachodu, więc częściowo zatrzymywał się na wzgórku. Koń Bethrezena szturchał łbem Gucia, gdy jego właściciel polerował klingę srebrnego miecza. Zbliżała się północ, którą osiągną za nieco ponad godzinę.
- Regashu, mogę Ci zadać pytanie? - spytał paladyn patrząc na orka w blasku trzaskających drewien. Iskry wzlatywały w przestworza, tworząc świetlne efekty mamiące wzrok i pobudzające wyobraźnię.
Melkior tymczasem widział jedynie rozległe łąki, z rzadka rosnące drzewa i dwa wielkie księżyce, które oświetlały okolicę w relatywnie niewielkim stopniu. Jeden był w nowiu, drugi w pierwszej kwadrze, obydwa lekko połyskujące swoją charakterystyczną poświatą. Bezpośrednio przed elfem, dalej na zachód, majaczył stary i zniszczony młyn, teraz średnio widoczny w oddali. Koryto strumienia płynącego bezpośrednio ze wschodu zdradzało, że nazwać go można było rzeką, lecz nikt z obecnych nie wiedział ile czasu upłynęło od tamtych wydarzeń, ani czemu źródło przestało dostarczać odpowiednią ilość wody. Sądząc po stopniu degradacji młyńskiego koła napędzanego siłą żywiołu, mogło to być dobrych kilka lat temu.
Od północy pohukiwała sowa, która wznosiła się co rusz znad kępki drzew oddalonej o nieco ponad kilometr. Nurkowała, wzbijała się w powietrze, zakręcała i na powrót wypatrywała nowej ofiary. Gdzieś tam też zahuczał lis, lecz raczej dla zasady niż z konkretnego powodu. Południe ze swoją otwartą przestrzenią i lekko pofalowaną zarośniętą trawą powierzchnią rozciągało się aż do granicy wzroku. Od wschodu, skąd ciągnął się strumień, był niewielki i raczej rzadki las. Znajdował się co najmniej cztery kilometry za plecami Melkiora, w stronę obozu.
Zielonooki mężczyzna wracał właśnie z magazynu, przemykając wyludniającą się uliczką. Zmierzał w stronę najbliższej tawerny, chcąc napić się kiepskiego piwa, które tam serwowano. Na takie tylko było go stać za zarobione grzywny u właściciela-sknery i jego prawej ręki, kierownika-despoty. Potrącał barkami tych samych dziwnych ludzi co każdego dnia, idąc drogą znaną od zawsze, którą przemierzał dziesiątki razy. Tysiące...
Przystanął na moment przed drzwiami do speluny, która znajdowała się w tej samej dzielnicy co jego magazyn i sklep, gdzie miał łóżko w ciasnej izdebce na strychu. Rozejrzał się, nie wiedząc sam czemu.