Widząc nadciągające wilki uśmiechnęłam się tylko i schowałam szablę do pochwy, sięgając ponad prawe ramię, po miecz. Mimo że w Bractwie wyuczyłam się władać kiścieniem, nigdy do końca tej broni nie polubiłam, proste, obosieczne ostrze było mi po prostu potrzebne do szczęścia. Przemieściłam się prosto w stadko wilków, dzierżąc już w dłoniach czarną kosę. Zaatakowałam wściekle, korzystając z długości broni i runęłam na pierwszego zwierzaka, rąbiąc krzyżowo. Klinga trafiła w nos, wrażliwą część ciała u psowatych i wilk zawył, a wtedy uderzyłam mocno nad szyję, w kark, niemal odrąbując łeb bestii. Kolejny zwierz skoczył mi na pierś, próbując obalić i faktycznie mu się to udało. Przewróciłam się, padając na plecy, ale upadając, sięgając po sztylet i gdy wilk chciał wgryźć mi się w gardło, wbiłam mu szklaną mizerykordię między żebra, sięgając jakiegoś organu, pchnęłam jeszcze raz, krew polała mi się na napierśnik, a wilk jakby oklapł. Zrzuciłam go i odepchnęłam telekinezą, podrywając się na nogi, już z mieczem w dłoni, zaatakowałam kolejnego wilka, próbę ataku zniweczyłam krótkim wypadem w przód, długa klinga raniła go w oko, zwierz cofnął się, a wtedy postąpiłam krok do przodu, tnąc z góry, prosto w łeb. Gładko odrąbałam kawałek czaszki. Doskoczył do mnie kolejny wilk, kłapiąc wściekle kłami i próbując ugryźć, ale cofnęłam się, jednocześnie uderzając od dołu, w szczękę. Teraz bestia się cofnęła, a ja wykorzystałam to, nacierając ostro, tnąc przez pysk i oczy. Gdy wilk zaskomlał, pozbawiony wzroku, przesunęłam się na jego bok, krótkim, oszczędnym cięciem powaliłam go na ziemię.
wszystkie padły