Poeta zapatrzył się w drzewo. Niby zwykłe - proste, obrośnięte korą, z koroną i mnóstwem gałęzi, na których zieleniły się liście. Liście, zielone jak tylko się dało; gałęzie, poskręcane jak tylko się dało; pień, gruby jak sam skurczybyk; korona, rozłożysta jak nogi Natalki, tej znajomej, z którą chodził kiedyś do szkoły. Nawet jakaś wiewiórka, a jakże!, przemykała gdzieś wysoko, ledwo widoczna. Ptaszki śpiewały, jakiś nawet chyba uwił sobie gdzieś tam, w małej dziupli, gniazdko, gdyż w dzióbku miał kilka małych patyczków, którymi najpewniej chciał zrobić sobie bramę nie do zdobycia. Kuny nie śpią. Czy tam inne zwierzaki, które chodzą po drzewach i kradną jajka. ÂŁosie? Nie, to nie były łosie... No mniejsza. Jakieś wredne kurwy, tak w skrócie.
//A żem popuścił wodze fantazji. Uprzedzam pytania - nie jestem dendrofilem.