... w odległej krainie, poza granicą ludzkiej (i nieludzkiej, ukłon w stronę krasnoludów i innego tałatajstwa, które albo człowiekowi czubkiem głowy mogłoby pomiziać krocze, albo kroczem czubek głowy) percepcji, w miejscu tak niebywale nierzeczywistym i niesamowitym, że umykało wszelkim wyobrażeniom największych nawet marzycieli (a wyrażenie to jest wobec nich niezwykle eufemistyczne), na szczycie błyszczącego w blasku słońca wieżowca stał nie kto inny, jak Diomedes. Spoglądając w dół widział plątaninę linii szaroburego koloru, słyszał dziwaczny hałas przypominający agonalne ryki rosłego i bardzo niezadowolonego smoka. Droga w dół pstrzyła się wielobarwnymi światłami formującymi się niekiedy w napisy w nieznajomym języku na przemian jaśniejące i gasnące, co mogło wprowadzić w obłęd i okazyjny oczopląs. Diomedes wywnioskował, że czymkolwiek jest to, na czym stoi, to jest to stworzenie chętnie formułujące stada, bo jak zdążył się dość szybko zorientować, wieżowiec, na którym stał, nie był jedyny. Nie był też najwyższy. Dlatego też Nivellen wysunął ambitnie wniosek, że ten jest jeszcze we wczesnym stadium rozwoju i może brakuje mu trochę światła słonecznego do odpowiedniej wegetacji. Dalsze rozważania musiał jednak zostawić na potem, gdyż chwilę potem, jak gdzieś z przestworzy zaczął rozchodzić się nieznośny hałas, uderzenia w zawrotnym, niemożliwie prędkim tempie smoczych skrzydeł i zza jednego z wieżowców wyłonił się przedziwny stwór - u góry przymocowane miał dziwne, czarne śmigła, które obracały się tak szybko, że oczy Diomedesa widziały jedynie iluzoryczny krąg przez nie zataczany. Ale wewnątrz... Wewnątrz byli ludzie! Bystry Nivellen od razu zorientował się, że spotkał ich nieszczęśliwy los i zostali przez bestię pożarci! Dlatego też w niemal bohaterskim odruchu samozachowawczym, postanowił jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Ze wszystkich rzeczy, jakie zdążył przemyśleć w tym krótkim odstępie czasowym, nie uwzględnił tego, że znajduje się na krawędzi tego, co sprawiało, że nie wisiał jeszcze w powietrzu. Dopiero kiedy już w nim zawisł - a dokładniej poszybował w dół, zorientował się, że plan jednak nie był tak doskonały, jak mu się to wydawało. Powietrze stawiające opór zdawało mu się przedzierać do czaszki przez nozdrza, łzawiące oczy, uszy i usta. Grunt zbliżał się niemiłosiernie, ale takiego Diomedes w życiu jeszcze nie widział - nie dość, że miał jakiś niespotykany, ciemny kolor, to jeszcze po środku wymalowane regularne pasy dzielące całość na pół. Po nim zaś poruszały się inne potwory, podobne do tamtego, acz wyraźniej preferujące byt naziemny. Diomedesowi wydała się dziwna schematyczność ich ruchów, zupełnie jakby trzymały się jakichś zasad. Niewiele jednak miał czasu na błyskotliwe spostrzeżenia, ponieważ po chwili z ogromną prędkością uderzył w ziemię tuż przed jednym z potworów. Przeraźliwy trzask powierzchni, na którą upadł, ogłuszył go do reszty. Wokół wzbił się pył, w górę poleciały twarde, kamienne odłamki. Diomedes zaś z nieskrywanym zaskoczeniem odkrył, że jest w stanie pomasować obolałą głowę, a nawet wstać! Jednak ostatnie co zobaczył, to błyszcząca maska z napisem Volvo...
...obudził się leżąc na pagórku porośniętym soczyście zieloną trawą i leszczyną, której listki leniwie powiewały na wietrze. Tuż przed nim paliło się niewielkie ognisko otoczone wzniesionym na prędko kręgiem znaleźnych kamieni o gabarytach większych niż piąstka niemowlaka. Na rozłożonej płachcie leżały posegregowanie z urzędniczą dokładnością grzybki i zioła, podzielone do kategorii wedle ich wspólnych cech. Diomedes z zaskoczeniem odkrył, że z warg wystaje mu papierowy zwitek, jeszcze leniwie dymiący się. W głowie mu się kręciło, co było raczej tradycyjnym objawem na nagły powrót wszystkich zaginionych elementów, które nagle zapragnęły ułożyć się w misterną, pełną spektakularnych szczegółów całość.
- Rzucam to gówno - rzucił sam do siebie i podniósł się ospale. Jeszcze nie był do końca pewien, czy odzyskał w pełni kontrolę nad swoim ciałem. Nozdrza piekły go, jakby próbował oddychać na mrozie po zażyciu kilogramowej porcji tabaki.
- Psiakrew, co we mnie ostatnio wstąpiło. Nasłuchałem się o tych jebanych pustelnikach, co im się w lasach samotnie żyć zachciało, oddawać, kurwa ich mać, jawnemu cudowi masturbacji na polach natury. Niezwykle uduchawiająca droga życia. A teraz jeszcze się grzybkami wspomagam? - dopiero teraz podciągnął spodnie. Właściwie nie widział już potrzeby noszenia ich na odludziu, ale uznał, że czasami mogą się okazać przydatne.
- Zaraz... Co to za hałasy? - żyjąc w samotności człowiek nabiera niezwykle charakterystycznej cechy - otóż jakoś chętniej prowadzi pozbawione sensu dywagacje z samym sobą. Niewątpliwie z oddali dobiegał głos prowadzonej walki. Diomedes wpadł więc natychmiast do swojej leśnej chatki na uboczu, skompletował stary, wysłużony ekwipunek i biegiem (to znaczy jego karykaturą, ciągle nie był jeszcze trzeźwy) puścił się w stronę, z której dobiegały odgłosy starcia. Na miejsce dotarł stosunkowo szybko.
- Mordy wy moje! - zakrzyknął, rozpoznając swoich starych druhów. Niemal natychmiast zorientował się, którą stronę powinien wspomóc swoimi niebagatelnymi umiejętnościami dzierżenia miecza. Sam był zaskoczony, że rękojeść ciągle tak dobrze leży mu w dłoni... A może nie? Lekko się zarumienił, ale pod policzkami gęsto porośniętymi brodą nie dało się tego zauważyć. Zważył klingę, wykonał dwa popisowe obroty i zginając nogi nisko w kolanach, małymi kroczkami zbliżył się do jednego ze zbójów. Wspomagany środkami dopingującymi, których zawartość ciągle krążyła mu w żyłach, raz po raz popisywał się niezwykłą kreatywnością w wyprowadzaniu ataków, jeden za drugim wyprowadzał spektakularne młynki, efektownie przemieszczał się wokół przeciwnika w dziwnych, przywodzących na myśl tubylcze rytuały pląsach (później nazwano to capoeirą). Decydujące cięcie wyprowadził po dobrych kilku minutach popisowego pokazu szermierki, z pół obrotu ciął wzdłuż klatki piersiowej zbója. Ten kaszlnął krwią i upadł na ziemię, wijąc się w konwulsyjnych drgawkach.
Diomedes zaś odkrył, że takie wywijasy niezwykle go zmęczyły. Kondycja już nie ta sama niż za czasów, gdy wychodzenie na smoki było rutyną. Oparł się więc o rękojeść miecza i dyszał ciężko. Wyglądał właściwie niemal identycznie, co kiedyś, z tą niewielką różnicą, że nieco urosła mu broda i włosy. Cóż, był niezmiennie przystojny.
5/12