Czerwone słońce. Dzisiejszego dnia ziemia spłynęła krwią... Czy coś podobnego, jak to mawiało stare elfickie przysłowie rozmyślał sobie były elf jadąc wolno leśnym twardym traktem. Słońce chyliło się za widnokręgiem, sowy zaczynały budzić się ze snu, raz po raz dało się słyszeć w oddali wycie wilków. Jechać, albo nie jechać. Oto jest pytanie. -Eee! Siwka! Stajemy na noc, czy pędzimy dalej? - zagadał do szarej klaczy. Odpowiedziało mu tylko parsknięcie i drżenie grzywy. - Aha. I to wydaje się najbardziej logicznym rozwiązaniem - ściągnął wodze i zatrzymał się w miejscu. Rozglądnął się dookoła. Znalazł po jednej stronie drogi niewielki pagóreczek i podjechał do niego. Zsiadł z siodła, połaził, połaził i stwierdził że miejsce na postój nocny idealne. Konia przywiązał za lejce do najbliższego drzewa i nazbierał chrustu i drzewa na ognisko. Różdżką wzniecił ogień i po dwóch kwadransach grzał nogi przy ognisku zagryzając pajdę chleba, którą zwinął ze stołu z Sali Wieczornej. Owinąwszy się w koc podróżny, który był standardowym wyposażeniem wierzchowców Gildii, rozmyślał, co to takiego dużego i czarnego skrada się do ogniska. A może to tylko jego wybujała wyobraźnia dawała o sobie znać?