Jedynymi, którzy opuścili towarzystwo szlachcica byli plebejusze. Nawet gdy mówca wstał i stanął na wyznaczonym do przemowy miejscu, strażnicy dalej trwali przy nim. Stali tak blisko niego, że chyba czuł każdy ich oddech. Na dachach okolicznych budynków pojawili się obserwatorzy. Nagły wstrząs wyrwał cię z zamyślenia. To zabił dzwon na wieżyczce naprzeciw. Szlachcic zbliżył się do mównicy i rozpoczął swe orędzie.
-Bracia i siostry! Posłuchajcie słów tego, który widzi to co się dzieje i nie boi się o tym mówić. Ostatnimi czasy strach ścisnął nas wszystkich swoimi paskudnymi łapskami. Objął nas w uścisk, z którego trudno się wydostać. Wszystko to za sprawą przeklętych bandytów, którzy chodzą po tym mieście i bezkarnie mordują jego zacnych członków! Kto pozwala im na taką zuchwałość?! Kto pozwala im się potem z tym obnosić?! No kto?! Bo na pewno nie ja, ani wy! - przemawiał człowiek, a za nim tłum ochoczo odpowiadał na słowa, tak jak się spodziewał.