Istedd silnym ciosem wymierzonym w lic obalił jednego z młodzieńców. Nie cieszył się ani nie skorzystał w pełni z tego triumfu. Stanął bowiem naprzeciw kolejnego oponenta. W milczeniu pokazywał od czasu do czasu, czy też raczej: wydobywął na widok publiczny pewien rdzennie młodzieńczy atrybut: ogromną, żylastą, węzłowatą, obrosłą rudym puchem pięść. I dla wszystkich stawało się jasne, że jeśli cios tego głęboko narodowego atrybutu nie będzie chybiony, to rzeczywiście po przeciwniku zostanie mokra plama. Była moczymorda przyjęła nieme wyzwanie i zaatakowała. Tamten w bitewnym zamieszaniu uderzył z prawego sierpowego. Kruk uniknął tego krótkim odskokiem w tył. Poczuł, że ktoś solidnie uderzył go (a być może nawet kopnął) w pierś, acz zignorował owo uderzenie. Zajęty był walką z tamtym. Pchnął go w żywot. Tamten jęknął i już kij leciał w powietrzu, żeby trzasnąć tamtego w niewyparzony pysk. Lecz znowu padł na Istedda zdradziecki cios w plecy. Zaklął, obrócił się na pięcie i kontynuując cios zatoczył piękne półkole i zwalił tamtego z nóg hukiem. Rozległ się pojedynczy jęk. Odwrócił się szybko, acz przeciwnika o pięściach pokroju Szwarcenegera nie było. Splunął i jął tłuc kolejnych, którzy stanęli mu na drodze. Nie poczuł nawet, że w twarz oberwał kamieniem niewielkim. Adrenalina czyniła cuda.
- Za jabole! Za jabole! Za jaboooooleeeeee! - wrzeszczał i machał kijem jak szalony, rąbiąc, tłukąc i odrzucając napastników. Raz też grzmotnął chłopa-sojusznika. Acz przemilczmy ten fakt.