Zamortyzował upadek niezbyt udolnym przewrotem i nie czekając na nic pędem puścił się w kierunku bramy. Jakoś umknęła mu możliwość obejrzenia się za siebie. Oponenci prawdopodobnie byli już w domu... gdzie nie było Istedda. Adrenalina tłumiła piekielny ból, który długo jeszcze miał dawać o sobie znak. Jeszcze w biegu wymacał na twarzy kawałek szkła i wyszarpał go. Klął przy tym szpetnie. Musiał wyglądać co najmniej paskudnie. Schował również miecz do pochwy. Z ociąganiem znalazł konia. Zmęczenie i ból dawały o sobie znać. Resztkami sił znalazł się w siodle i skierował się ku kryjówce organizacji swej. Nie zajął się raną w barku. Tym zajmą się w siedzibie. Od tego oni są, od tego są oni, od tego są - jak głosiła stara i mądra sentencja. Czyn jego był bardzo nierozważny. Dawno, dawno, w odległej galaktyce wydarzyło się coś podobnego, gdzie niejaki Jarl Sivald również przez okno uratował swą skórę. Jednakże jemu szybciej udzielono leczenia, w postaci pięknej i mądrej elfki. Byłą moczymordę czekała natomiast powolna kuracja czasem. Tak bynajmniej sądził. Kiwając się na boki, ale posiadając to czego szukał - pliki papierów, zmęczony, obolały i krwawiący odjechał w siną dal z nadzieją, że nie idzie za nim pościg.