Zwracali na siebie uwagę, ciekawskie spojrzenia wędrowały w ich stronę, gdy przemierzali targowe ulice, podmiejskie uliczki i alejki w parku. Powodem tego nie do końca były bogate, szyte na miarę ubrania. Młody chłopak odziany był bowiem w białą lnianą koszulę, narzucony na barki miał zaś granatowy surdut ozdobiony złotą nicią. Buty wysokie, skórzane. Dziewczyna miała na sobie długą karmazynową sukienkę, która szeleściła charakterystycznie przy każdym kroku. Pomimo schludnego wyglądu, zdawali się nie zwracać uwagi ani na własny ubiór, ani na wścibskie spojrzenia przechodniów. Zatraceni byli w swoim własnym świecie, szepcząc sobie na wzajem, pełne obietnic wyznania, nieostygłe jeszcze ani niezmącone bezwzględną codziennością. Ciemne włosy dziewczyny rozpierzchły się, poskręcane pukle włosów opadały na jej ramiona swobodnie, nieskrępowane żadnym uczesaniem. Kołnierzyk u koszuli mężczyzny natomiast był niedbale postawiony, guzik niedopięty.
Jednakże przyczyną, dlaczego ta dwójka przyciągała spojrzenia obcych, było uczucie, które od nich niezaprzeczalnie promieniowało, i dało się to odczuć nawet damom, które w ten wiosenny wieczór, mijając zakochanych, zakrywały swe rumieńce za wachlarzem i przyspieszały kroku, w środku jednak bardzo pragnąc popatrzeć na nich choć kilka sekund dłużej. Tak przyjemny był to widok dla oka. Zdawało się, że żadne zło na świecie nie jest tak silne jak ta miłość, bo młodzi kroczyli dziarsko, stąpali po ziemi mocno i zdecydowanie, bez strachu czy obawy, a równocześnie jakby lecieli nad nią, unosząc się swobodnie dzięki miłości i wzlatując wysoko, ponad głowy zwykłych śmiertelników. Oni już dawno zostawili świat trosk, łez i bólu za sobą.
Wiosenne wieczorne powietrze było ciepłe, z pewnością sprzyjało spacerom czy podróżom. Handlarze wznowili swe wojaże, trakty zapełniały się z dnia na dzień, na rynku można było dojrzeć coraz to nowe towary, które po zimowej przerwie wracały na stragany. Dzisiejszy dzień odznaczał się wyjątkową atmosferą. Słońce unosiło się nisko nad horyzontem nadając wszystkiemu delikatnych, pomarańczowych barw. Rozproszone światło wnikało między drzewa, domy, trawy, między tatarak nad stawem i jabłonie w sadzie. Powoli osadzająca się rosa zdobiła liście i młode pąki, krople były niczym szlachetne morskie perły. Powoli zmierzchało i właśnie w tym momencie zaczyna się ciąg zdarzeń, którego biegu zmienić się nie da, nawet jeśli mocno by się próbowało. Los tej dwójki był z góry przesądzony, o czym młodzi jeszcze nie wiedzieli.
Droga ich przechadzki prowadziła przez podgrodzie, tę ładniejszą ale i gorszą część. Wyszli z miasta przez bramy i udali się ścieżką do okolicznej wsi, która jeszcze nie była częścią Atusel. Stało tu kilka domów, były obory z hodowlanymi zwierzętami, znalazł się i staw, i sad. Na polach zaś kiełkowało młode zboże. Krowy dawno stały już w oborze, były wydojone i napojone. Sama przyroda szykowała się do spoczynku po słonecznym dniu. Ăwierkanie ptaków ustawało, tylko wrony skrzeczały gdzieś wysoko na gałęziach. Wiatr smagał ziemię porośniętą niewysokimi, młodymi roślinami.
Rhan i Meredith, bo tak mieli na imię zakochani, siedli na łące, gdzieś w ustronnym miejscu, poza zasięgiem ciekawskich spojrzeń mieszkańców Atusel. Nad nimi świeciły jasno dwa księżyce i miliony gwiazd. Chłopak oparł się wygodnie i uśmiechnął się do Meredith rozbrajająco. Zaczął tłumaczyć jej coś mocno, jednak przyciszonym, stonowanym głosem. Unosił rękę, kreślił wzory w powietrzu, lub zamaszyste linie. Wreszcie nakazał jej się skupić, patrzeć i podziwiać. Sam zrobił to samo- skoncentrował się i uniósł palec wskazujący w górę. Po chwili pojawił się nad nim pojedynczy, nieduży płomień, niczym blask świecy. Rhan zakreślił duże koło w powietrzu, sprawiając, że światło rozmazało się, tworząc ognistą smugę na tle czarnego nieba. Po chwili zabawy „zdmuchnął” żar, lecz naleganiom Meredith, by powtórzył sztuczkę, nie było końca. Dziewczyna usilnie prosiła o kolejny płomyk. Mag nie zamierzał się z nią kłócić, zaśmiał się z szczerze i nie odrzekłszy słowa, pocałował ją mocno, obejmując drobną twarzyczkę kobiety w dłoniach. Po chwili pieszczoty znów zostały przerwane przez nalegania roześmianej dziewczyny. Mag nie mógł się dłużej opierać. Wedle życzenia swej ukochanej wypowiedział inkantację Heshar anash! Posłał w niebo ognistą kulę przy pomocy telekinezy, w którą oboje wpatrywali się z iskierkami w oczach, aż nie zniknęła gdzieś za linią lasu.
W tym samym momencie usłyszeli trzask łamanej gałęzi, na którą przypadkowo stanęła młoda chłopka, kryjąca się dotąd w zaroślach i obserwująca z zaaferowaniem całe zajście. Przerażona zasłoniła usta dłonią, by nie wydać z siebie krzyku i pobiegła wprost do swojej chaty. Pobudziła przy tym i ojca, i matkę, i dwójkę rodzeństwa, krzycząc na cały głos, że widziała tego maga, co króla chciał zabić, a pałac przemienił w kupę gruzu. Co zamachu stanu dokonał, że siedzi tam, na łące, chwali się magicznymi sztuczkami, włada ogniem doskonale. Miota płomieniami na kilkadziesiąt metrów, pewnie wioskę chciał podpalić, skoro już sieje zamęt w stolicy, to jedna wieś nie jest dla niego problemem.
Ojciec bez żadnych więcej wyjaśnień, wierząc córce na słowo, wyskoczył z łóżka i chwycił swój najlepszy łuk, synom kazał brać topory i miecze, żonie zaś nakazał zostać w domu na wszelki wypadek. Cały dom rozgrzmiał od jego donośnego głosu, zachęcającego do walki i ruszenia na zamachowca, który tak bezkarnie panoszy się po ich okolicy. Bartłomiej chciał być bowiem tym, który - złego maga ujmie jako pierwszy. Po ludziach wciąż krążyły opowieści i plotki, o tym że zbrodniarz chodzi po Valfden, knuje przeciwko legalnej władzy i pragnie wymusić swój porządek.
Wszystko później potoczyło się już błyskawicznie. Uzbrojony wieśniak wraz ze swymi synami ruszył wąską ścieżką w to miejsce, które wskazała córka. Rhan i Meredith nie przeczuwali nieszczęścia. Zbierali swe rzeczy, ale tylko dlatego, że robiło się chłodno i chcieli wrócić do domu.
- Panie, wiecie, że to teren prywatny. To pole je nasze- przemówił Bartłomiej, wcale niestrasznym głosem. Krył swój łuk za plecami.
Przepraszamy! Już stąd znikamy!- zakrzyknął wesoło Rhan.
- Ja nie pozwolę, by obcy mi po ogrodzie chadzali. A szczególnie zdrajcy!- wrzasnął i duży drewniany łuk ukazał się wszystkim. Rhan szybko zorientował się w obrocie sytuacji. Pchnął dziewczynę za siebie, by nie była raniona strzałą. Sam zaś odruchowo, w geście samoobrony, wypowiedział inkantację tą samą co poprzednio. Heshar anash! Zabrzmiało i w tym samym niemal momencie, Bartłomiej i jeden jego syn zostali poparzeni gorącym ogniem, który spalił już ich wierzchnie ubranie, które wtapiało się w skórę. Wrzask przerażający, jakby dochodził z samych czeluści piekielnym. Młodszy syn tymczasem chwycił za kuszę. Rhan zajęty dziewczyną, myślał, że udało mi się zabić całą trzyosobową grupę.
- Nic ci nie jest?- pytał przestraszony.
- Nie, nie… Chodźmy stąd… Nikt nie może się…- Meredith nie dokończyła. Krew ukochanego prysnęła z tętnicy szyjnej na jej twarz. Rhan zachłysnął się, na jego twarzy było widać grymas ogromnego bólu. Wykrzywił swe rysy w niemal niemożliwy sposób. Dziewczyna wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że grot strzały przeszedł gładko na wylot. Prawie i ją by drasnął.
- Wynoś się stąd przeklęta wiedźmo!- krzyknął przez łzy najmłodszy syn i splunął na ziemię. Meredith zaczęła czołgać się najpierw, nie mogąc stanąć na nogach. Jej wrzask i płacz rozdzierały wiosenne powietrze niczym ostre noże. Spłoszone wrony poderwały się do lotu…
Dalej sprawa miała już mniej dramatyczny przebieg. Ciało maga ognia zawleczone na posterunek straży zostało dokładnie zbadane, przepytywano jego znajomych i przyjaciół. Straż miała nadzieję, że udało się uchwycić tego zamachowca, a jeśli nie, to i tak Rhan był mordercą dwóch mężczyzn ze wsi. Zaufanie wiejskiej ludności do magów spadło do zera, każdy kto posądzany był o czary, natychmiast brany był pod lupę. Przeszukiwano jego dom, wypytywano przyjaciół o to, jak silnymi mocami dysponuje mag. Nieraz dochodziło do okrutnych samosądów. Nawet niewinni wieszani byli na przydrożnych drzewach – ku przestrodze.
A Meredith od tego czasu nie powiedziała nawet słowa…