Posłyszawszy słowa maga ogarnął go lekki wstyd. Nie dlatego, że ze względu na nieznajomość Kruczego Bractwa, nie mieszał się w to, ale dlatego właśnie, że nie pomyślał chociażby o pozamykaniu otwartych oczu martwych. Miecz przewiesił przez plecy. Ten ciężar, który napierał mu na plecy zaczynał maleć i stawać się mniej wyczuwalnym. Ergard czuł inny ciężar, który podźwignął w dłonie. Ciężar zabitego człowieka, którego historia dobiegła końca. Każdy, który poległ tutaj skończył, a może rozpoczął właśnie swoją drogę? Wiara Istedda była jego sprawą. Mimo to, nie krępował się z uszanowaniem zwłok poprzez ułożenie je na stosach. Krążący i wyławiający z tego morza ciał i krwi wyglądali jakoby nocznice, upiory, albo nawet miecielnice. Mimo to, cały ten teatr nie był sztuczny. Krew była prawdziwa, ból i zmęczenie nie były maskami w teatrze, a trudy wyprawy naprawdę już teraz na twarzy wyczytać można było. Moczymorda (o dziwo) nie przeszukiwał sakiewek zabitych. Był dziwnie milczący i nieobecny, jak również niezwykle blady i posępny.