Autor Wątek: "Zimny"  (Przeczytany 1941 razy)

Description:

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline Altair

  • Magnat
  • ***
  • Wiadomości: 1125
  • Reputacja: 609
  • Płeć: Mężczyzna
  • Bóg ma nas w opiece
"Zimny"
« dnia: 07 Listopad 2010, 13:57:42 »
Opowiadanie pisane swego czasu, parę miesięcy temu. Niedokończone jest teraz i nie zostanie dokończone nigdy, ale chociaż kawałek można przeczytać ;).


I
Krople deszczu poczęły delikatnie targać liście roślin, z szumem odbijały się od wody płynącej w  strumyku i kamieni. Zaniepokojony deszczem wstałem, odrzuciłem konserwę z resztką paskudnego mięsa i ruszyłem przed siebie. Narzuciwszy kaptur postanowiłem sprawdzić swoje położenie, przycupnąłem więc pod gęstszym krzakiem i z mokrego plecaka wydobyłem tubę w której skrywałem mapę Rosji, oraz lokalnego lasu. Tą drugą rozwinąłem na podmokłej trawie, wyjąłem również kompas i podjąłem obliczenia, przypominając sobie słowa Siergieja:
- Czternaście kilometrów na zachód od zwalonego dębu… teraz powinno być w porządku – naszkicowałem ołówkiem prostą idącą ku północy o długości paru centymetrów.
Schowawszy przyrządy ruszyłem dalej, po kilku krokach zatrzymałem się jednak i sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni kurtki. Wyjąłem srebrną piersiówkę z wygrawerowanym napisem: „холодный” – „Zimny”, wziąłem łyk.
- Złapał zasięg, skurwiel – krzyknąłem z ulgą i sięgnąłem po telefon, wybrałem numer, po chwili rzekłem do słuchawki – Siergiej, Zimny. Dwa kilometry od miejsca spotkania, 25 minut – ruszyłem dalej.
Deszcz się nasilał, moje ciężkie buty zapadały się coraz bardziej w grząskim gruncie. Byłem zbyt mało czujny, zbyt spokojny. Nic dziwnego, że padłem jak kłoda na ziemię, gdy znikąd dwadzieścia metrów przede mną zarysowała się postać faceta. Na bank miał na głowie hełm, chyba niósł karabin. Cholera, teraz nie wstanę. Podniosłem lekko wzrok, tak, niósł karabin i szedł prosto w moim kierunku. Nagle chwycił za krótkofalówkę przypiętą do ramion kamizelki. Powiedział coś niezrozumiale, powoli i ostrożnie się zbliżał. Dziesięć metrów, serce zaczęło mi łomotać, chwyciłem lewą ręką za nóż, gotowy do rzutu. Prawą położyłem na swoim Makarowie, którego trzymałem na prawym udzie. Jak mnie zauważy, zdąży strzelić pierwszy i zastrzeli mnie. Ale kto to do cholery jest? Przebyłem w tym lesie już dwadzieścia kilometrów, nie spotkałem nic oprócz paru wiewiórek. Kilka metrów przede mną stanął w miejscu, podciągnął spodnie, zawiesił karabin na ramieniu i rzekł ponownie do krótkofalówki, teraz już zrozumiałem. Amerykanin.
- I have seen some movement, but it seems to be okay. I’ll be back for a second.
Ale co on tutaj robi? Nieważne. Odwrócił się i oddala… Sprzątnąć go? Będą go szukać. Ale nic, zabiję świnię. Musiałbym nadłożyć sporo drogi, żeby niepostrzeżenie go minąć, zresztą lepiej nie kusić losu, im mniej ludzi żyje, tym więcej miejsca dla mnie. Delikatnie wstałem, przetarłem twarz i na ugiętych kolanach ruszyłem przed siebie. ÂŚcisnąłem mocniej swój srebrny nóż. Trzynaście centymetrów w rękojeści, czternaście w ostrzu. Zakrzywiona, idealna do rzutu mieszanka stali i srebra. Bez niego czuję się jak nagi. Dziesięć metrów do celu, pięć… teraz, albo nigdy. Zrobiłem dwa głośne kroki przed siebie i skoczyłem na rywala. Gwałtownie się szarpnął, ale nie zdążył się odwrócić i dobyć broni. Padł na ziemię i zaczął się rwać, zagryzł mi palec ręki, który przycisnąłem mu do pyska. W agonii próbował desperacko chwycić za Berettę, ale moje kolano przy jego łokciu skutecznie mu to uniemożliwiło.
- Eagle One, do you copy? I repeat, Eagle One do you copy? Eagle One! – krzyczał głos z krótkofalówki. Upewniwszy się, że mój wróg jest martwy, wyjąłem baterie z urządzenia. Nie ma czasu, by zbierać łupy, zresztą wątpię żeby jego wyposażenie było ogólnodostępne w całej Rosji i później wytłumaczenie: „znalazłem to na chodniku” nie byłoby zbyt wiarygodne. Nie ma czasu się zastanawiać, kto to był i co tu robił. Jest ich więcej, więc ruszam. Sprintem rzuciłem się przed siebie, na szybko wydobyłem kompas i skręciłem jakieś trzydzieści stopni na zachód. Las rzedniał, pojawiło się więcej krzaków, a deszcz stał się bardziej dokuczliwy. Jeszcze jakieś dwieście metrów do miejsca spotkania z Siergiejem. Rozglądnąłem się na wszystkie strony, nie dostrzegłszy żadnego ruchu zwolniłem kroku. Zobaczyłem białą plamę wymalowaną na drzewie, to było miejsce spotkania. Ani śladu Siergieja, co jest? Kiedy jednak zawiesiłem wzrok na mchu i zaroślach przy drzewie, zobaczyłem że cała ściółka nagle się poruszyła. Teraz się podniosła – to był Siergiej w maskalacie, umie się kamuflować skurczybyk. Wstał, zdjął z twarzy kominiarkę, oraz kaptur wykonany z jakiegoś trawska, a krople zaczęły odbijać się od jego łysiny. Wgapił się we mnie, po czym krzywo uśmiechnął i powiedział:
- Zimny, ta twoja punktualność… - podniósł z ziemi swojego Dragunova zdobionego wszelkiego rodzaju trawskiem – gotowy jesteś? Nad ranem byłem tam, ta chałupa jest strzeżona lepiej niż letnia rezydencja Clintona – zaśmiał się.
- Po drodze spotkałem coś dziwnego – mina Siergieja zrzedła – bardzo dziwnego.
- Znaczy co?
- Czy żołnierz kłapiący coś po angielsku do krótkofalówki to wystarczająco dziwna rzecz? 
- Widziałem ich. To najemnicy, nie żołnierze. Przyjeżdżają z USA żeby pozarabiać troszkę od bossów narkotykowych, jak nasz cel. Ale ty chyba… - spojrzał na mnie wymownie.
- Musiałem.
- Idiota… nie wiesz, że go znajdą? Dobra, nie ma czasu. Zmiana warty równo o dziesiątej. Ruszamy – zarzucił kominiarkę, karabin na ramię i kaptur na głowę.
   Szliśmy jakieś dwa kilometry, a deszcz powoli zaczął ustawać. Siergiej wyjął papierosa, poczęstował mnie i zapaliliśmy.
- Dobra, dwieście metrów stąd wzgórze gwałtownie się podnosi. Z przodu jest podjazd długości może, nie wiem – zamyślił się – z pięćdziesiąt metrów. Szeroki garaż na wschodnim skrzydle, od zachodu posiadłość. Południowa ściana na piętrze, czyli ta od której strony ty podejdziesz jest cała przeszklona, z tyłu basen, ogród i tak dalej.
- A ty? – zapytałem z ciekawością.
- Ominę dom o jakieś sto metrów i położę się, będę cię osłaniał i w razie potrzeby… no nic, będę twoim aniołem stróżem, zadowolony?
- Jak zawsze – zrobiłem dobrą minę do złej gry – dzielimy się jak zwykle?
- W gabinecie ma jakąś statuetkę, nie wiem, jakiś turniej – bierzesz ją i po dziesięć tysięcy baksów na łeb.
- Milicja?
- Tak, wszyscy pójdą powiedzieć – boss kartelu narkotykowego, u którego trudniliśmy się przerzutem ton dragów przez pół świata nie żyje i macie coś z tym zrobić. Pomyśl czasem.
- Dobra, pamiętam plan, wypad gdzie masz iść, jak dojdziesz daj znać.
Rozpiąłem bluzę i zacząłem ubierać kamizelkę kuloodporną, którą niosłem w torbie z resztą rynsztunku. Założyłem na głowę swój kask. Siergiej zawsze pytał po co go noszę, że przecież każda kula go przestrzeli. Ale przynajmniej upadek nie będzie bolał. Maska gazowa na twarzy, granaty zawieszone na piersi, nóż przy pasie, Makarow na prawym udzie. Poprawiłem buty, założyłem też ochraniacze na łokcie i kolana. Cholera, nie wziąłem noktowizora? Szlag, będę sobie radził bez. Zawiesiłem starego, wiernego AK47 na ramieniu, resztkę bagażu cisnąłem w krzaki. Krótkofalówka się odezwała:
- Wyglądasz jak z komiksu – rozbrzmiał roześmiany głos Siergieja – gdzie masz tłumik, do cholery?
Pokręciłem niechętnie głową, chwyciłem krótkofalówkę i nachyliłem ku niej usta.
- Daj mi spokój. Czekaj aż dotrę na miejsce.
Nie lubiłem tych jego skradanek, wolałem wpaść do celu i wpakować mu kulę w łeb zanim ktokolwiek zdąży się zorientować co się stało. Przeszedłem prawie dwieście metrów, kiedy ukazał mi się podjazd, a wyżej spory dom. Nie dom, a willa. Nadziany skurwiel…
- Dobra, przeskakuję przez ogrodzenie, jak moje stopy znajdą się po drugiej stronie strzelasz do numeru jeden, przy wejściu do garażu, rozumiesz? – wysapałem.
- Nie, powtórz jeszcze raz po mongolsku.
- Dobra, jak wszystko pójdzie dobrze, to pięć sekund później zakładam C4 w dwuskrzydłowych drzwiach, a ty rozbijasz tą ogromną szybę na pierwszym piętrze.
- Wiem, wiem…
- W środku sobie poradzę, gotów?
- Od urodzenia, towarzyszu.
Uśmiechnąłem się krzywo i rozpocząłem wspinaczkę na ogrodzenie. Było mokre i śliskie jak cholera. Wsadziłem nogę między miedziane balaski. O cholera… nie wierzę, nie wyjmę stopy. Szarpałem się dobre kilka minut, ale ciągle czułem na sobie czujny wzrok Siergieja. Pewnie teraz ma ze mnie niezły ubaw. Dobra, wydostałem stopę, podniosłem się do góry, i… świst, strażnik padł na twarz zaraz przed ścianą. Bum, ziemia przede mną wyrywa się do góry, zaczęli do mnie strzelać. Jeden krok, kolejny, i jeszcze jeden. Uderzyłem plecami o ścianę garażu, odbezpieczyłem AK, wychyliłem się. Gdzie on jest? Balkon na piętrze. Róg ściany rozerwało kilka kul. Dwóch goryli w garniturach z jakąś bronią maszynową. ÂŚcisnąłem krzyżyk na piersi, podniosłem do ust i pocałowawszy przeżegnałem się. Przełożyłem AK na prawe ramię, wychyliłem się i strzeliłem dwa razy, jeden z nich zwalił się na ziemię i telepał w konwulsjach. Dostał, chyba przebiłem mu przełyk i dławi się krwią, biedak. Drugi pochylił się, miał chyba jakąś nadzieję mu pomóc. Kiedy jednak wychyliłem się by strzelić kolejny raz, wróg poczęstował mnie serią z automatu, jedna z nich otarła się o mój hełm, ledwie utrzymałem równowagę, jednak zdołałem strzelić i do niego, dostał w nogę i podobnie jak jego kolega padł na podłoże. Strzeliłem kilka razy przestrzelając balaski balkonu, chyba tego nie przeżył. Rozejrzałem się, drugi balkon był po prawej, ale nikogo tam nie było. Komin, dachówki, to wszystko. Po lewej ta wielka szyba, na piętrze ponad drzwiami wejściowymi. Teraz, albo nigdy.
Zdecydowanie podbiegłem do drzwi frontowych, oderwałem z ramienia ładunek i zawiesiłem na klamce.
- Siergiej, teraz! – krzyknąłem do krótkofalówki. Co ze mną? Drę się, cały w nerwach. Czyżbym już nie zasługiwał na swoją ksywkę?
Tysiące kawałeczków drobnego szkła rozsypało się na wszystkie strony. Wśród strażników zapanowała teraz panika – wojna psychologiczna, super. Ułamek sekundy jednak wcześniej, nacisnąłem przycisk na detonatorze i odrzuciłem go za siebie. Drzwi wyglądały teraz jak po uderzeniu tarana i cały dom stanął przede mną otworem. Zerwałem pierwszy granat, rzuciłem do środka, głośne syczenie wypełniło całą wewnętrzną przestrzeń gęstym dymem. Drugi granat przez dziurę po szybie na piętrze. Trzeci ścisnąłem mocno w dłoni, bo to był odłamkowy… jednak po chwili namysłu stwierdziłem, że to zbyt duże ryzyko jak na tak dużo otwartej przestrzeni i zawiesiłem go z powrotem. Serce zaczęło mi łopotać, adrenalina uderzyła do głowy, naciągnąłem maskę i wbiegłem przez drzwi. Przede mną, trochę po lewej drzwi na górę. Długie pomieszczenie, ładny parkiet. Dwie sofy, równolegle do schodów spory telewizor. Zauważyłem jak ze schodów zbiega gość w garniturze, widocznie ochroniarz. Do twarzy miał przyciśniętą chusteczkę, kaszlał i dławił się dymem, jednak wciąż ściskał w lewej ręce pistolet. Strzeliłem do niego raz, kula przebiła mu płat czołowy i padł martwy. Zza sofy wychylił się kolejny, kula minęła mnie o dobre pół metra. Przestrzeliłem sofę na wylot, usłyszałem jego krzyk. A jeśli żyje? Zdąży do mnie strzelić. Nienawidzę tego, ale podszedłem pośpiesznie do sofy, wychyliłem się za nią i strzeliłem mu w łeb, krew trysnęła na podłogę, sofę, ścianę, ale głównie na mnie, szlag. Po prawej miałem wejście do kuchni w postaci szerokiego łuku. Wpadłem do środka, tutaj nie było prawie w ogóle dymu, ale obok lady spostrzegłem dwie pokojówki w fartuszkach. Zobaczyły mnie i zaczęły wrzeszczeć, podszedłem do nich, nagle poczułem ogromny impuls. Chwyciłem jedną z nich, odwróciłem plecami do siebie i przycisnąłem mocno jej twarz, używając jej jako „żywej tarczy”. Zza drzwi wychyliła się postać mężczyzny, wycelował we mnie. Nie byłem pewien, czy strzelił, ale ode mnie dostał trzy kule, strzelałem z biodra, trzymając AK jedną ręką, drugą ściskając pokojówkę. Padł na ziemię, nie żyje. Spojrzałem na dziewczynę, miała przebitą pierś w dwóch miejscach… pech, to pech. Przynajmniej ja nie mam jej na sumieniu. Puściłem jej zwłoki, które chwilę później z impetem uderzyły o podłogę. Jej koleżanka podbiegła do niej, zaczęła wrzeszczeć i płakać. Dobrze, że mam maskę, inaczej musiałbym…
Nagle poczułem uderzenie w plecy, kevlar mocno trzasnął, a ja upadłem na kolano. Ponowne uderzenie pozbawiło mnie całkowicie równowagi, ale zdążyłem się odwrócić i wystrzelić. Mój przeciwnik dostał w rękę, w której trzymał pistolet, chyba G18. Jeden strzał i koniec naboi, szlag. Jego pistolet padł zaraz obok mnie, a on rzucił się w jego kierunku. Chwyciłem nóż, który miałem przy pasie i zanim położył rękę na spluwie, rzuciłem się w jego kierunku i zatopiłem zimną stal w jego tors. Wyjąłem ostrze i dźgnąłem jeszcze raz, i jeszcze raz. Padł martwy na ziemię.
- Gdzie ten gabinet? – zapytałem Siergieja.
- Na piętrze, powinieneś go mieć gdzieś na lewo od zbitej szyby – odpowiedział głos z krótkofalówki.
Wyjąłem pusty magazynek z AK i zawiesiłem go sobie na ramieniu. Nie powinno być już więcej strażników, ale dla pewności zapytam.
- Widzisz kogoś jeszcze na górze?
- Nie widzę, ale to przez to, że leżę w złym miejscu.. Pewne jest, że nasz cel nie uciekł, ale może być, i pewnie jest uzbrojony. Więc miej się na baczności.
Długo nie myśląc, wydobyłem z kabury Makarowa, przeładowałem i odbezpieczyłem. W lewej ręce ścisnąłem nóż, ale tak by nie przeszkadzał mi w celowaniu obydwiema rękami. Doszedłem do drzwi i pewien siebie, choć nie gwałtownie zacząłem wychodzić do góry. Kiedy dotarłem na piętro, zobaczyłem ciekawą rzecz. Tam gdzie wcześniej była szyba roztaczał się piękny widok na całą dolinę, i okoliczną wieś. Szkoda, że nie mogłem usiąść teraz wygodnie na fotelu, otworzyć piwo i zapalić fajkę… Ale trzeba zarabiać na życie. Sporo dymu uciekło przez tą dziurę, więc widoczność była w porządku. Już uspokoiłem oddech, nikogo tu bodaj nie było. Odwróciłem się i zamarłem w miejscu. Zobaczyłem mój cel – Wasię Pietrowicza. Grubas stał z wycelowanym prosto w moją twarz złotym Desert Eagle. To jakieś skrzywienie bossów narkotykowych? Każdy musi mieć złotą broń, cholera. Ale to chyba nienajlepszy moment na tego typu rozważania. Do jego spluwy dzieli mnie wyciągnięcie ręki.
- Zadam ci jedno pytanie i strzelam – wycedził – kto, pytam, kazał ci to zrobić?
Nie zdążę mu wybić broni, ale jeśli strzeli mi w klatkę piersiową mam jakąś szansę przeżyć. Oczywiście połamie mi wszystkie żebra, Siergiej będzie musiał mnie targać na noszach z powrotem, ale cóż. Nie zostawię mu pierwszego kroku. Mam szanse wyjść z tego cało, jeśli tylko zdążę chwycić jego łapę w taki sposób, żeby trafił mnie w klatkę, bo na pewno strzeli. I na pewno we mnie. Trudno, nie będzie czekał wiecznie. Spiąłem rękę tak mocno jak mogłem i z prędkością światła wykonałem nią obrót, obniżający linię w jakiej celował o około dwadzieścia stopni, ale to wystarczyło. Poczułem się, jakby właśnie czołowo uderzył we mnie pociąg, odrzuciło mnie kilka metrów wstecz i wypadłem przez wielką dziurę po szybie. Spadłem jakieś trzy metry w dół, uderzyłem plecami o trawnik. Nie mogłem oddychać, połamał mi chyba wszystkie żebra. Ból dodatkowo nasilał się w plecach po obrażeniach jakich doznałem w kuchni. Pistolet na szczęście nie wypadł mi z ręki, podniosłem lekko głowę, w luce przez którą wyleciałem zobaczyłem sylwetkę Pietrowicza, on zobaczywszy mnie podniósł rękę i wycelował, jednak zdążyłem wystrzelić pierwszy, dwa razy. Chybiłem, odwrócił się i tyle go widziałem. Z ogromnym bólem udało mi się dobyć krótkofalówki i wystękać:
- Siergiej, chyba ucieka przez ogród, dostałem i leżę przed domem, nie mogę się podnieść. Z twojego punktu mnie nie widać.
W odpowiedzi usłyszałem strzał i odgłos - chyba – zwłok Waśki uderzających o ziemię. Leżałem z pięć minut, kiedy usłyszałem kroki i szelest, więc pewnikiem to był Siergiej. Minął mnie i po chwili wrócił, w ręce trzymał jakieś trofeum sportowe. Podszedł do mnie, rozpiął mój kombinezon i zaczął zdejmować kamizelkę, a ponieważ była zbyt ciasno założona, wziął nóż i rozciął wszystkie wiązania. Oddychało się lepiej, chociaż nie bez ogromnego bólu.
- Siergiej, w lewej kieszeni mam morfinę.
On tylko pokręcił głową i nie przerywając rozbierania mnie powiedział:
- Zaraz, czekaj… – po rozpięciu koszuli zobaczyłem przerażenie w jego oczach – o kur… Odłamek kuli utknął ci chyba w mostku, drugi wszedł niżej i bardziej w twoje prawo. Miałeś zajebisty fart.
- W końcu to .357 Magnum, nie?
- Mam to jego Desert Eagle, będziesz miał ekstra nagrodę za uszczerbek na zdrowiu. W kuchni była pokojówka, wziąłem jej dokumenty, nastraszyłem ją i wypuściłem, okej?
- Tylko ty najpierw coś robisz, a później pytasz czy okej…
- Dobra, nie podniosę cię, bo zdechniesz z bólu. Trzeba ci wykombinować jakieś nosze. A teraz odpręż się. – Po tych jego słowach poczułem ukłucie w okolicach łokcia, rozluźniłem się, zamknąłem oczy i zasnąłem…
   Ból w klatce, ból na plecach, ból wszędzie. Otworzyłem oczy, oślepiło mnie jasne światło. Kiedy moje ślepia przywykły do jego natężenia, obróciłem głowę w prawo, w karku strzelało jak cholera. To chyba nasza kryjówka w tej wiosce… żebym pamiętał jak ona się nazywała. Jak on mnie przewiózł cztery kilometry aż tutaj? Na szafce nocnej koło łóżka leżał kalendarz, z obawą na niego spojrzałem – trzydziesty maj, dziewięćdziesiąty szósty. Tylko dwa dni, odetchnąłem z ulgą.
- ÂŚpiąca królewna wstała – usłyszałem głos, z przerażeniem stwierdziłem, że to nie był głos Siergieja. Kto to jest? Dobiega zza drzwi, ale nawet nie mogę obrócić głowy. Usłyszałem kroki i zacząłem gorączkowo lewą ręką sprawdzać czy mam pod ręką swój nóż, lub cokolwiek. Daremno. Cichy śmiech i kolejne słowa:
- Oj Zimny, Zimny. Ty nigdy się nie nauczysz. Masz trzydziestkę na karku, i chyba dwa razy tyle istnień na sumieniu.
Nie potrafiłem wydobyć z siebie słowa, strach mnie całkowicie sparaliżował, tym bardziej, że i bez tego mogłem ruszać tylko lewą ręką, bo leżałem nieco na prawym boku, pewnie przez te połamane żebra. Czułem, że facet chodzi po pokoju, ale nie spuszcza ze mnie wzroku.
- Służyłeś w wojsku przez sześć lat, w niewyjaśnionych – tutaj dało się wyczuć wyraźny sarkazm – okolicznościach zostałeś wydalony ze służby i zniknąłeś na cztery lata. Wykonałeś przez ten czas osiem zabójstw na zlecenie, razem z niejakim Siergiejem M. Twoja ostatnia robota, trzy dni temu załatwiłeś Pietrowicza. Zgrabnie dobierasz cele – alfonsi, hazardziści, przywódcy zorganizowanych grup przestępczych, handlarze narkotyków, jak ostatnio. Pod materacem znajdziesz kartkę, przeczytaj uważnie co jest tam napisane, i módl się, byś nigdy mnie nie zobaczył.
Odetchnąłem z ulgą, usłyszałem jak gość wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Powoli wracało mi czucie w całym ciele, ból nie ustawał, ale dałem radę się ruszyć.
- Siergiej! – zduszony krzyk zdawał się być niesłyszany przez nikogo. Co teraz? Udało mi się usiąść na łóżku, miałem na sobie te same bokserki, wszędzie bandaże i opatrunki uciskowe na klatce. Nie mogłem się gwałtownie ruszać. Stanąłem na nogi, jak na razie nie spieszyło mi się do sprawdzenia co to za kartka, tym bardziej, że nawet nie wiem kto to był, a słyszałem jedynie jego głos, sprytnie to sobie wykombinował, psi syn. Wstałem z trudem, obróciłem się, przeszedłem kilka kroków do przedpokoju, skręciłem w prawo i znalazłem się w kuchni. Wszystko było by normalne, gdyby nie to, że zobaczyłem łysego faceta w dresie, zakneblowanego i związanego na podłodze, twarzą do ziemi. ÂŻe też Siergiej dał się tak urządzić… rwał się i próbował krzyczeć. Chwyciłem za mój srebrny nóż leżący na stole i rozciąłem więzy na nadgarstkach i kostkach Siergieja.
- Skurwysyn – wycedził wściekły – ktoś zapukał do drzwi, jak spojrzałem przez judasza, przebił je jakąś pałką, dostałem kilka drzazg do oka i się wywróciłem, wyłamał zamek i pierwsze co zrobił to rzucił się na mnie, związał mi oczy i wszystko po kolei… nie widziałem go, wiem tylko że spory chłop. Ale, do cholery, czemu przyszedł tutaj, nie zabił ani mnie ani ciebie, nawet nic nie ukradł?
- Teraz to dziwne jak człowiek przychodzi i nikogo nie morduje ani nie okrada tak? – zapytałem z przekąsem.
- No nie mów, że cię to nie dziwi.
- Wiem, wiem. Kiedy się obudziłem, to zaczął do mnie gadać. Mówił, że wyleciałem z wojska, i tak dalej, o naszych zamachach i powiedział, że pod materacem zostawił dla mnie kartkę. Jeszcze nie sprawdzałem, tylko zastanawia mnie jak on ją tam wsadził? Przecież nie podnosił mnie.
- Skoro dzisiaj czwartek, ostatni raz byliśmy tutaj w poniedziałek. Przyniosłem cię tutaj tego samego dnia, w której zabiliśmy Pietrowicza, czyli we wtorek.
- A właśnie, masz pieniądze?
- Wziąłem. Jego ładna spluwa leży pod łóżkiem, a z twojego wyposażenia większość nie nadaje się już do niczego, kamizelka roztrzaskana, hełm pęknięty. Wziąłem tylko AK, magazynki, granat, maskę gazową no i te mapy i tak dalej.
- Widzisz, mówiłem ci, że ten hełm mi się przyda! – stwierdziłem z tryumfem – samo przygotowanie tej akcji kosztowało mnie połowę tego, co zarobiliśmy. Jeszcze jestem uszkodzony dosłownie wszędzie.
- Ale to nadal jest ponad sto pięćdziesiąt tysięcy rubli!
- Powiedz to moim żebrom. – urwałem rozmowę i wróciłem do pokoju. Z trudem schyliłem się pod łóżko. W tumanach kurzu, brudu, pod stertą brudnych skarpetek znalazłem połyskujący, złoty pistolet. Pięć naboi w magazynku i jeden w komorze, po prostu cudo. Jeśli by go dobrze spylić, wziąłbym tyle co i wyszedłem do przodu na ostatniej akcji. Tylko przydało by się to zrobić co najmniej ze dwieście kilometrów stąd, co by zainteresowanie skąd go mam nie sprawiało problemów. Pod materacem faktycznie była zaklejona koperta, jednak nie kwapiłem  się do jej otwierania. Siergiej pomógł mi się ubrać, wsunąłem ją w wewnętrzną kieszeń marynarki. Nie ubieraliśmy się jednak w pełne garnitury, żeby nie przyciągać uwagi. Telefon schowałem do kieszeni, nóż ukryłem w bucie, a pod prawym ramieniem miałem zawieszoną kaburę ze swoim Makarowem, by w razie czego móc sięgnąć lewą ręką. Do torby upchnąłem AK, maskę, oddzielnie rurkę i filtropochłaniacz. Zasunąłem torbę i położyłem na podłodze. Siergiej rozkręcony już wcześniej SWD wsadził w odpowiednie miejsca futerału w walizce, zatrzasnął i również położył na ziemi. Dalej schował swój maskalat do torby. Byliśmy gotowi. Wziąłem jego walizkę do lewej ręki, bo prawa strasznie bolała. Obydwie torby Siergiej zarzucił na ramię. Zeszliśmy po schodach, jak gdyby nigdy nic odstawiliśmy klucze do recepcji i wyszliśmy z noclegowni. ÂŚwieże powietrze trochę poprawiło moje samopoczucie. Szliśmy chodnikiem jakieś pięćset metrów, w końcu Siergiej przerwał milczenie:
- Idziemy do tego baru coś zjeść? – pokazał palcem szyld.
- Pewnie, umieram z głodu – sam miałem to zaproponować.
Weszliśmy przez przeszklone duże drzwi. W najdalszym od nas rogu po lewej stał bar, za nim podłysiały barman po sześćdziesiątce, obok niego kręciła się szczuplutka, całkiem smakowita blond kelnerka. Zawiesiwszy na chwilę wzrok na głębokim dekolcie, obrzuciłem wzrokiem resztę sali. W przeciwnym rogu stał większy stolik wokół którego upchała się prawdopodobnie miejscowa śmietanka towarzyska, znaczy moczymordy z całej okolicy. Wzdłuż tej ściany były ustawione jeszcze dwa okrągłe stoły dla czworga osób. ÂŻadnych obrusów, świec, serwetek. Dobrze przynajmniej, że dbano o czystość blatów. U sufitu zawieszony był żyrandol, niby elegancki i dystyngowany? Dam głowę, że kupiony na bazarze za kilkaset rubli od jakiegoś chińczyka. Białe panele u sufitu, teraz dało się zauważyć, że uroda służby nie szła w parze ze skrupulatnością w sprzątaniu. Pajęczyny i kurz w każdym rogu, okna nie myte chyba od wojny. Przynajmniej pamiętają o podłodze i stołach. Po prawej od wejścia stał mniejszy stolik, przy oknie dla dwojga. Siergiej pomógł mi zdjąć marynarkę, wziął walizkę i oparł o ścianę obok wieszaka, na którym zawiesił  swoją dresową kurtkę. Ogólnie, nie licząc paru groźnych spojrzeń ze strony dwójki zakapiorów siedzących w lewym rogu od wejścia, czułem się względnie bezpieczny i spokojny. Chwilkę postukałem palcami po blacie, zanim przybiegła kelnerka, zakręciła ponętnie biodrami, podała nam obu menu i spytała słodziutkim głosem:
- Co panowie sobie życzą?
Nie odezwałem się, Siergiej natomiast spojrzał na nią i wyszczerzył zęby, znalazł się podrywacz.
- Najchętniej życzyłbym sobie ciebie w całości, ale aż tak chyba Bóg dziś nie jest łaskawy – stwierdził w dystyngowanej elokwencji, a blondyneczka aż cała się zarumieniła – idź kochana, zaraz cię zawołamy.
Podniosłem wzrok na Siergieja, dumny był z siebie jak cholera. W menu nic ciekawego, bigos, łosoś, gulasz, placki po węgiersku i tak dalej.
- Co bierzesz?
- Schab z ziemniakami i piwo. No chyba, że mi nie wolno, na rekonwalescencji – dodałem ironicznie.
- Dobra. – Potwierdził i odwrócił się ku barowi – Laluniu, pozwól no tu – dobrze, że przynajmniej nie krzyczał.
Kelnereczka zawinęła się pod nasz stolik, ze szczerym uśmiechem skierowanym do mojego towarzysza wyjęła notesik i z wymownym wyrazem twarzy oczekiwała.
- Dla mojego gburnego kolegi schab z ziemniakami i piwo, dla mnie również piwo, no i… - zawahał się – niech będzie bigos. A ile za całusa, bo w menu nie jest napisane? – musiał, no po prostu musiał dodać jakiś swój głupi tekścik. Kelnerka uśmiechnęła się jeszcze szerzej, zapisała co miała zapisać. Ale że ja gburny? Też coś.
- To bardzo chętnie i za darmo, ale po pracy kochany – skwitowała i odeszła w kierunku stolika gdzie siedziało dwóch oprychów łypiących na nas ślepiami.
Siergiej odwrócił się do mnie, oparł wygodnie o krzesło i z wyrazem dumy jak zwycięzca loterii o milion dolarów zapytał:
- Widziałeś to?
- Niestety. – Uciąłem i odwróciłem się w kierunku kelnerki. Spisywała zamówienie od dwóch szemranych typów. Obydwu dałbym na oko koło czterdziestki, siedzący bliżej ściany miał na sobie wytarte dżinsy, lakierki prosto z bazaru i brązową skórzaną kurtkę założoną na czarną koszulę. Drugi, bardziej od okna przyszedł tu chyba prosto z pracy, bo miał na sobie gumiaki i niebieskie, często spotykane na budowach wdzianko. Kelnerka spisała coś w notesiku, odwróciła się i zrobiła jeden krok, gdy spadł jej długopis. Schyliła się – niezły widok – i w tym momencie gość siedzący od ściany perfidnie klepnął ją w tyłek.  Ta tylko odwróciła głowę, półgłosem rzuciła:
- ÂŚmieć…
Popatrzyłem na Siergieja, który takich sytuacji wyjątkowo nie lubi. Duma i uśmiech zeszła mu z twarzy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Błagam, daj mi najpierw zjeść – próbowałem coś zaradzić.
- Co ten kutas sobie myśli?! – powiedział bardzo głośno i wyraźnie, by być słyszanym w całym lokalu, jednak wzrok miał skierowany prosto do typa spod ściany.
Facet, może i nie największy, ale chuchro z niego nie było. Pogładził się po krótkich, czarnych włosach, sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki, no po prostu świetnie.
- Czy pan raczy mówić do mnie? – padło ironiczne pytanie, zaskakująco od gościa spod okna.
Siergiej milczał i ciągle wgapiał się w faceta pod ścianą. Widząc, że ten nie ma zbyt wielkiej ochoty na dyskusję, i chyba – mam nadzieję – przez wzgląd na mnie odpuścił i usiadł normalnie, składając ręce na stole, jednak widziałem ciągle podenerwowanie w jego oczach.
- Daj spokój, szkoda tykać się takiego elementu, szczególnie tak elegancki i nobliwy człowiek jak pan, panie Morałagow.
- Zamknij się – nasz Casanova dał się ponieść emocjom, no proszę…
Nie odpowiedziałem. Barman po chwili przyniósł piwa. Siergiej wziął łyk i jakby nieco się uspokoił. Ja również skosztowałem, no i cóż, niezłe mają tu lane. Widać, na co nastawiony jest ten lokal, zatem idąc dalej tym tropem mogę się założyć, że jedzenie będzie dokładną odwrotnością. Dwadzieścia minut oczekiwania spędziliśmy w milczeniu, po chwili barman podszedł do stolika z dwoma talerzami, a widząc że nie bardzo wie, kto z nas który posiłek zamawiał, subtelnie dałem znać, że schab dla mnie. Położył zatem talerze należycie, grzecznie się ukłonił i odszedł. Naciąłem widelcem kotlet, po chwili wziąłem kęs. No cóż – nie ma co narzekać. Zaczyna mi się tu nawet podobać. Kartofle również niczego sobie. Mojemu towarzyszowi chyba też smakowało, przynajmniej się nie krzywił. Skończyliśmy posiłek, odłożyłem talerz, a Siergiej skinął na kelnerkę. Humor mu wyraźnie wrócił, uśmiechnięty spojrzał na rachunek, zapłacił i jeszcze wetknął w kieszonkę przy fartuszku banknot sturublowy.
- Uprzejmie panom dziękuję, podać coś jeszcze?
- Nie. To wszystko, piękna.
Kelnerka wyraźnie zadowolona z siebie odeszła w kierunku baru. Wstaliśmy, Siergiej pomógł ubrać mi marynarkę i podał walizkę. Ruszyłem pierwszy do drzwi, kiedy nacisnąłem klamkę, jak zimny dreszcz przeszył moje plecy czyjś wzrok, poczułem go niemal we wszystkich członkach.
- Chyba nie myślisz, że teraz tak po prostu stąd wyjdziesz? – padło retoryczne pytanie niskim, tubalnym głosem.
Odwróciłem się, Siergiej zrobił to samo. Szepnąłem mu do ucha:
- Na mnie nie licz, ledwo chodzę.
Skinął głową, zrobił krok w przód, obu panów z tamtego stolika podeszło do mojego towarzysza.
- Kogo nazwałeś kutasem? – spytał groźnie.
- Jak sądzisz? Czy ja mam zeza i nie widzisz gdy na ciebie patrzę? – powiedział bardzo powoli i spokojnie.
Teraz ja otworzyłem drzwi z zamiarem obserwowania akcji zza nich. Ledwie ruszałem prawą ręką, nawet oddychanie sprawiało mi problemym, więc nie byłbym godnym przeciwnikiem. Siergiej niestety wyczuł chyba ruch gościa w roboczym stroju stojącego jakieś półtora metra po jego lewej stronie. Niestety dla niego – bo znaleźli sobie nieodpowiedniego przeciwnika. Rodzice Siergieja, jeszcze zanim jego ojciec zabił swoją żonę i później strzelił sobie w łeb, zapisali go na boks tajski. Muay Thai trenował przez większość życia. Ułamek sekundy po wykonanym ruchu, robotnik otrzymał mocne kopnięcie w głowę, co totalnie pozbawiło go równowagi, oznak życia, a stołu na który się zwalił – dwóch nóg. Drugi typ, ułamek sekundy jednak po tym zaszarżował na Siergieja, a ja odsunąłem się jakieś dwa metry od drzwi, przez które po chwili wypadł mój towarzysz razem ze swoim przeciwnikiem. Padłszy na ziemię, chciałem mu pomóc – jednak – walka w klinczu to przecież podstawa boksu tajskiego, więc kilka sprawnych chwytów diametralnie zmieniło sytuację, stawiając teraz Siergieja nad rywalem. Odniosłem wrażenie, że będzie musiał sporo wybulić na operację plastyczną, bo nasz bokser bezlitośnie skatował mu twarz prawą pięścią podczas gdy lewą dłonią panował nad prawie każdym jego ruchem. Skończywszy swoje „dzieło” wrócił bez słowa do środka. Podszedł do kelnerki i wręczył jej zwitek banknotów, ta natomiast zapisała coś na kartce i schowała mu ją w zewnętrzną kieszeń bluzy. Wyszedł zadowolony z siebie, ręką oczyścił bluzę i spodnie po bijatyce i ruszyliśmy w kierunku dworca. Pamiętałem drogę, dlatego szedłem z przodu, w lewej dłoni ciągle ściskając walizkę. Od prawej minął nas patrol milicji, kiedy byli blisko walizka niemal parzyła w ręce. Nie chcę nawet myśleć co by było, gdyby chcieli nas zrewidować. Miasteczko całkiem przyjemne, biznes kwitnie. Po prawej, jak i po lewej gęsto rozwieszone szyldy różnych „small bussines’ów”. Mało samochodów, minął nas jeden dorożkarz wiozący jakąś parę. Jeszcze kilkaset małych kroczków i dotarliśmy do niewielkiego peronu. Właściwie oprócz kilku ścian zamalowanych ciekawym graffiti, fasad i podłóg które niebawem same będą wrzeszczeć do Boga z prośbą o remont, to nic ciekawego nie zarejestrowałem. Usiedliśmy na ławce ze schodzącym, zielonym lakierem i wyłamaną deską, Siergiej rozsiadł się wygodnie, co w moim przypadku było uniemożliwione przez poturbowane żebra. Zapalił papierosa i przyjrzawszy mi się dokładnie wymierzył:
- Do twarzy ci z bólem, jakoś tak wyglądasz bardziej pokornie. - Nie skomentowałem, choć doskonale wiedziałem o co mu chodzi. – Teraz pewnie przeklinasz mnie w myślach, ale nie łam się. Kilka tygodni i znów będziesz mógł mordować ludzi jak zawsze – uśmiechnął się – widziałeś tę laleczkę w knajpie? Wsunęła mi swój numer do kieszeni!
- Dziwne, że ma telefon – zadrwiłem – Katarzynka będzie czekać w Moskwie ze swoim facetem, tak? Ale przecież jadą z Petersburga, to powinni wysiąść na Leningradzkim, my przecież jedziemy na Kazański.
- Ależ cię to boli. Jeszcze nie zapomniałeś, że rwałeś do niej przez ponad rok, nagle zjawił się on i o tobie zapomniała?
- Zamknij się, wcale mi na niej nie zależało – skłamałem. Skłamałem tak nie po raz pierwszy, ani nawet po raz setny. Ktokolwiek o tym wspomniał, a wspominało wielu, tak kłamałem. Katiusza, mówili na nią, chociaż i jej ojciec i jej matka są z Polski, podobnie jak jej facet, ale urodziła się i większość życia mieszkała tam gdzie ja – w Petersburgu. Tak naprawdę, nigdy nikogo nie kochałem, oprócz niej, ale muszę zachowywać pozory.
- Nie zależało? Ty nadal uciąłbyś sobie dla niej rękę, albo i coś gorszego – nadal kpił ze mnie – myślisz, że nikt nie widzi jak na nią zerkasz, nikt nie widzi tego żalu w twoich oczach? W sumie ty nigdy się nie cieszysz ale twoja obojętność zamienia się w czarną rozpacz w jej towarzystwie.
- Pieprzysz głupoty, jak zwykle. Goń po bilety, bo pociąg zaraz będzie.
Siergiej odpowiedział mi litościwym uśmiechem i odszedł by stanąć w kolejce. Przez minutę rozmyślałem o tym, o czym rozmawialiśmy, ale zaraz z transu wyrwała mnie postać siadająca obok. Popatrzyłem w prawo, zobaczyłem ładną brunetkę, z rozpuszczonymi, długimi włosami niemal do talii. Zdjęła ciemne okulary i ukazała piękne, brązowe oczy. Popatrzyłem na nią, ona na mnie i delikatnie drgnęły jej kąciki ust. Odwróciłem po chwili wzrok i powiedziałem przed siebie, kto wie, kto mi ją tu podesłał.
- Raczy pani przypomnieć mi, czy się znamy?
- Pan ma problemy z zawiązywaniem znajomości? – odpowiedziała pytaniem na pytanie, nienawidzę tego.
- Pani ma problemy z manierami jak mniemam – chciała coś powiedzieć, lecz mój groźny wzrok wstrzymał jej usta – nie pomogę pani dźwigać bagaży.
- Nie o to mi chodziło – powiedziała chłodniejszym tonem – ale skoro nie jesteś w stanie nawet rozmawiać z ludźmi jak należy…
- Nie mam czasu na zawiązywanie znajomości na dworcu, żegnam. – Przerwałem, by wreszcie dała mi spokój.
Dziewczyna oburzyła się, wzięła swoją walizkę i odeszła. Po paru minutach wrócił mój towarzysz, akurat gdy w niedalekiej przestrzeni rozbrzmiało dudnienie pociągu na szynach. Lokomotywa, po chwili kolejne wagony. Speakerka zawiadomiła cały peron, a my wsiedliśmy do środka…



II
   Znałem to powietrze i kochałem je odkąd tutaj pierwszy raz przyjechałem, po skończeniu szkoły. Z każdym haustem, z każdą kolejną sekundą czułem, jak bardzo zapach, smak, rzekłbym i odcień tego specjalnego, wyjątkowego powietrza były mi potrzebne po ponad pół roku poza cywilizacją. Z zawiązanymi oczami stwierdziłbym, że jesteśmy w Moskwie, a konkretnie na dworcu Kazańskim. Projekt Aleksieja Szczusiewa sprzed jakichś osiemdziesięciu lat, i to wcale nie miało służyć jako dworzec, a brama miejska. Ale sama w sobie konstrukcja w stanie bardzo dobrym. Wieża z iglicą wzorowana na kazańskim kremlu, elewacje wysadzane marmurem. Nawiązuje wyraźnie do stylu rosyjskiego baroku.
- Hej, idziemy. – Usłyszałem z boku głos Siergieja.
Ruszyliśmy przed siebie. Tłok był całkiem spory, przeciskaliśmy się przez ludzi, aż do wyjścia. Gdy wyszliśmy na ulicę, przemknęliśmy przez duży plac z którego ładnie widać było całą wielokondygnacyjną wieżę. Trafiliśmy na świetną pogodę. Słońce świeci, na niebie ani chmurki, ale też nie jest bardzo gorąco, dzięki Bogu. Po skręceniu na prawo od wyjścia mieliśmy przed sobą ulicę Krasnoprudnaja. Dworzec Kazański, Leningradzki i Jarosławski stanowiły najważniejszą część moskiewskiego węzła kolejowego, największego w Rosji i jednego z największych na świecie. Ten na którym się zatrzymaliśmy, Kazański, leży po południowej stronie ulicy. Po północnej mamy od zachodu Leningradzki i od wschodu Jarosławski. Teraz musimy tylko wypatrzeć na ulicy naszych przyjaciół… przynajmniej jednego. Katiusza – tak nazywali ją tutaj wszyscy, w sumie nic dziwnego. Umiała mówić po polsku, od pokoleń w jej rodzinie nie było żadnego rosyjskiego nasienia, nie rozumiałem zatem nigdy, czemu jej świętej pamięci matka – Maria - postanowiła zamieszkać w Petersburgu, co więcej – poznała tutaj innego polaka, Arnolda Kowalskiego, który wyjechał do pracy, a co dziwne - on również ma wyłącznie korzenie polskie. Jej chłopak, a teraz zapewne już narzeczony wprowadził się tutaj zaledwie pół roku temu, poznaliśmy go z Siergiejem zaraz przed wyjazdem na wschód. Nie miałem okazji go poznać, zapadł mi w pamięci tylko jego przenikliwy wzrok brązowych oczu, który ciężko na sobie znieść. Niski, szczupły gość. Zawsze dystyngowany, kulturalny, uprzejmy. Nienawidzę go.
- Widzisz gdzieś naszą Katiuszkę?
Rozglądałem się uważnie. W końcu po drugiej stronie ulicy, zaraz obok rogu ujrzałem wysoką blondynkę. Ciemne blond włosy do ramion, promienisty uśmiech, spojrzenie którego nigdy się nie zapomina. Jedno z takich, które zdarza się tylko raz, bo za każdym razem odbieramy je w inny sposób. Krótka, błękitna sukienka ukazywała jej długie, seksowne nogi, co podkreślały buty na wysokim obcasie. Jak zawsze głęboki dekolt eksponujący jej zjawiskową klatkę piersiową. Podskakiwała, machała, krzyczała, cała ucieszona jakby sam car do niej zajechał. Obok, trzymając w dłoniach dwie skórzane, brązowe walizki stał nikt inny jak jej narzeczony. Krótko ścięte brązowe włosy, opalony, a na nosie lustrzanki. Czarne spodnie, czarne lakierki i cienki, czarny golf. Charakterystyczna mimika, ciągle sprawiał wrażenie jakby się delikatnie uśmiechał, trochę ironicznie. Uśmiechnąłem się zatem i ja, szarpnąłem Siergieja i pokazawszy ich palcem odmachałem. Jakieś trzydzieści metrów dalej pokonaliśmy ulicę na przejściu dla pieszych. Ona zawsze wolała polskie zdrobnienie – Kasia, tak więc zawsze się do niej zwracałem. Pognała ku nam, o mało nie zabijając się na swoich wysokich obcasach. Gdy znalazła się zaraz przede mną, rzuciłem walizkę z karabinem Siergieja, przerażony tym, co zaraz się stanie. Jak podejrzewałem, rzuciła się na mnie obejmując i przytulając do siebie. Jęknąłem z bólu, chociaż nigdy trzymając jej w ramionach nie byłem nieszczęśliwy.
- Co ci jest? – zapytała zaniepokojona, choć wciąż uśmiechnięta i promieniująca radością.
- Miałem mały wypadek, mam strasznie poturbowane żebra i prawą rękę, ale to nic.
Moment po tym podeszła do Siergieja, również go uścisnęła. Dotarł i zaraz do nas niski koleżka, niższy od niej, miał chyba coś koło 165 centymetrów wzrostu, przy czym Katarzyna tyle co i ja, znaczy 180. Siergiej przewyższał nas jedynie o kilka jednostek tej miary. Podszedł do mnie, z trudem wyciągnąłem prawą dłoń, na szczęście tacy jak on nie potrafią się nawet zdobyć na porządne uściśnięcie dłoni, a jedynie na muśnięcie jej jak panienka. Drugą ręką poklepał mnie po ramieniu. Uśmiechnąłem się na siłę i powiedziałem serdecznie:
- Dobrze móc cię znowu widzieć – Kasieńka szczebiotała coś do Siergieja, który mimo, iż lubił jej towarzystwo, nie zawsze rozumiał co ona do niego mówi, podobnie zresztą jak ja.
- Ciebie również, przyjacielu – odpowiedział wyszczerzając swoje idealnie białe, zadbane prawdopodobnie przez cały sztab stomatologów zęby. Kogo nazywa przyjacielem? Pomijając to, że moje grono przyjaciół policzyłbym na palcach jednej dłoni, to on i tak nigdy do niego nie dołączy. – Samochód zostawiłem obok następnego skrzyżowania – powiedział biorąc z powrotem Katarzynę pod rękę. Z pewnością przyjechał tutaj samochodem, żeby pokazać swoją wyższość nade mną, co mnie to niby nie stać na wóz? Ha, błagam. Kupiłbym go razem z jego szpanerskimi okularkami i wozem, w sumie czym ktoś taki może jeździć?
- Chodźmy więc.
Staraliśmy się iść w miarę w jednym szeregu, chociaż Siergiej, co do niego niepodobne – prawie wcale nie zabierał głosu. Przecież zawsze ma przy kobietach tyle do powiedzenia.
- …wtedy wróciliśmy… ogólnie to fajnie tam było – słyszałem tylko urywki tego, co mówiła do nas Katiuszka – a ty gdzie przepadłeś na pół roku?
- Raczej my – poprawiłem ją – mieliśmy robotę z Siergiejem niedaleko Niżnego Nowogrodu. Bardzo tam ładnie. Pół roku odnawialiśmy pałacyk takiego jednego biznesmena. – Nie wiem dlaczego, jej narzeczony roześmiał się ironicznie. Nie pasuje coś chłoptasiowi?
- I z czego rżysz? – Zganiła  go jego wybranka – Co w tym takiego śmiesznego?
- Nie, nie, ja nie z tego kochana, przypomniało mi się coś.
- Ciekawe co. – Mruknął Siergiej, ale chyba tylko ja go usłyszałem, na całe szczęście. Też chyba za nim nie przepadał.
- Ogólnie to mieliście dużo pracy? Jak tam wam w ogóle było?
- Było w porządku. Miły biznesmen udostępnił nam nawet pomieszczenia dla służby, ale pracowaliśmy praktycznie po dwanaście, czternaście godzin. Zostawało czasu na jedzenie, sen i łazienkę. No i wolna niedziela…
- Straszne. Ale przynajmniej dobrze zapłacił?
Uśmiechnąłem się, ale nie odpowiedziałem. Dżentelmenowi nie wypada mówić o pieniądzach.
- Na pewno dobrze, widzisz jak się cieszy – zażartował ten niski chłoptaś mieniący się moim przyjacielem – pewnie teraz jesteś ustawiony na balety do końca roku, co?
- Nie jest aż tak różowo.
- A co tak niesiesz w tej walizce? – usłyszawszy to pytanie uśmiech gwałtownie zbiegł mi z twarzy, a puls nieco podskoczył.
- A… ciuchy, znaczy, garnitur Siergieja. – Wystękałem.
- Właśnie, jakaś taka dziwna, długa. – W tym momencie wymieniliśmy między Siergiejem wymowne spojrzenia – a coś taki sztywny, wypadek jakiś miałeś?
- Tak. W ostatni dzień robót spadłem z rusztowania trzy metry na świeżo położoną posadzkę, skończoną już na szczęście, więc nic jej się nie stało.
- Tylko ty możesz się martwić bardziej posadzką, niż sobą! – okrzyczała mnie Katarzyna.
- A tak w ogóle to co, złamane, pęknięte, czy tylko potłuczone? I co z ręką? – wypytywał dalej. Spojrzałem nerwowo na Siergieja.
- Dwa pęknięte, reszta tylko mocno potłuczona, w ręce nadwyrężony staw i poturbowane kości. Za kilka tygodni wszystko wróci do normy – nie wiem, czy faktycznie tak było, czy Siergiej wymyślił to na poczekaniu.
- A, Sierożka, zapomniałbym o tobie. Jak ty wytrzymałeś z tym kolesiem  przez pół roku?
- Są gorsi – spojrzał groźnie na małego, w sumie był od niego wyższy o dobre dwadzieścia centymetrów. Konus nie przejął się nim za bardzo i kontynuował do mnie – może pomóc ci nieść? – Wyciągnął dłoń w bardzo nieprzyjemny i narzucający się sposób.
- Nie! – porwałem gwałtownie walizkę ku sobie – znaczy – dziwne spojrzenia Kasi i tego głupiego kurdupla bardzo mnie zmieszały – nie… poradzę sobie.
- Okej, okej. O nic nie pytam.
Wprowadziła się jakaś nieprzyjemna atmosfera. Sierożka popatrywał na mnie raz po raz, a ja na niego. Para szła z przodu, my z tyłu. W końcu konus podszedł do samochodu, a ja wprost nie potrafiłem uwierzyć, że to jego wóz. Czarny jak smoła Rolls-Royce Silver Shadow! Nie myślę nawet, ile zapłacił za to cacko, nie mówiąc o sprowadzeniu go z Wielkiej Brytanii.
- Ja nie mogę – zaparło mi dech z zachwytu – ile za to dałeś?
W odpowiedzi chłopak tylko uśmiechnął się, zdjął okulary i przeszył mnie swoim przenikliwym wzrokiem.
- Nie ma o czym mówić. Rocznik 1980, ostatni rok ich produkcji. Zawsze mi się podobał, więc miesiąc temu jednego sobie sprowadziłem. – „Sobie sprowadziłem”, ciekawe, kogo byśmy musieli sprzątnąć, żeby było nas stać z Siergiejem na takie cacko, Clintona? Podszedł do przednich drzwi pasażera i otworzył je przed Katarzyną, ta cmoknęła go w policzek i wsiadła. – Wsiadajcie chłopaki – powiedział z szerokim, sprawiającym wrażenie satysfakcji uśmieszkiem.
- Jasne.
Rzuciłem jeszcze raz okiem na wóz. Pełen tuning – felgi, progi, zderzaki. Przyciemniane szyby, no po prostu cudo. Pewnie uczynienie go takim jakim jest teraz kosztowało tyle co sam samochód. Otworzyłem drzwi, piękna, skórzana czarna tapicerka. Usiadłem po prawej stronie, Siergiej po lewej. Ciągle był jakiś nadąsany.
- Proszę kochanie – Katarzyna podała kierowcy jakieś inne okulary przeciwsłoneczne.
- Wiecie, w tamtych źle się prowadzi, a słoneczko dziś porządnie daje po oczach. Cholera, mamy pecha. W piątek i w niedzielę tutaj zawsze największy ruch. No jedź szybciej – przeklął po cichu gościa jadącego białym Fordem i wjechał na ulicę zaraz za nim. Katarzyna wyjęła ze schowka płytę, po czym włożyła ją do stacji.
- Pamiętasz? – Zapytała.
Tak, pamiętałem dobrze. Puściła piosenkę, którą po trzech latach znajomości, a po roku randek i innych podchodów puścili w restauracji, cztery lata temu. Piosenka zapadła mi w pamięci szczególnie dlatego, że gdy się skończyła, ona chwyciła mnie za rękę i powiedziała, że nie miała nigdy takiego przyjaciela jak ja. Oprócz tego pochwaliła mi się, że niebawem wyjeżdża do swojego przyszłego narzeczonego, o którym nie wiedziałem. Miałem wtedy w kieszeni skryty pierścionek, tego wieczoru chciałem się jej oświadczyć. Powiedziała także, byśmy zawsze już zostali przyjaciółmi. Pamiętam jak nigdy – 29 marca 1992 roku. Niedługo właśnie po premierze tego albumu. Odwróciła się do mnie i uśmiechnęła, ja również udałem uśmiech. Spojrzałem w okno. Zjechaliśmy z głównej ulicy w jakąś boczną, kierowca znał widać drogę lepiej ode mnie. Jechaliśmy powoli, próbował pewnie omijać korki.
- Wyłącz – powiedziałem chłodnym tonem i znów spojrzałem przez okno.
- Zimny, co ci? – zachichotała – przecież to nasza ulubiona piosenka!
- Wyłącz – powtórzyłem, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie mam ochoty się kłócić, ani dyskutować.
Katarzyna zrobiła przerażoną minę i wyłączyła. Siergiej nic się nie odzywał, ogólnie – zapadła atmosfera grozy i nieprzyjaźni. Wymieniłem z nim spojrzenia, skinął w kierunku kierowcy i pokręcił głową. Przytaknąłem na jego gest, po chwili samemu się odzywając.
- Boli mnie głowa… nie mam ochoty słuchać tego. – Nasza ulubiona piosenka! Co z nią? Nie wie, że to był jeden z najgorszych dni w moim marnym życiu? Kiedy bezpowrotnie uświadomiłem sobie, że jedyna osoba którą kochałem ma kogoś innego. I to ma być piosenka która mi się dobrze kojarzy? Dajcie spokój.
- W porządku – powiedziała ze śmiertelną powagą – wynajęliśmy ładny domek pod miastem, pomieszkamy tam do poniedziałku, nieco odsapniemy, a później my lecimy do Rio de Janeiro zacząć przygotowania do ślubu.
- Ua… - udałem zachwyt – to super. My z Siergiejem zatrzymamy się tutaj i porozglądamy za robotą. Jak nic się nie trafi…
- To ja się zrywam do brata, do Irkucka.
- Na Sybir? – Zadziwił się kierowca.
- Tak, na Sybir. Może któregoś z waszych jeszcze stamtąd nie wywieźli?
- Zamknij się! – Krzyknąłem na niego. To było chamskie nawet jak na mnie, nie wiem dlaczego tak nie lubił Polski i Polaków, ale uważa, że Rosja nie wystarczająco okrutnie traktowała ich w historii, ba – uważa w ogóle, że teren Polski powinien przynależeć do naszego narodu. Jestem patriotą, ale czemuż miałbym nienawidzić państwa, przez którego nie doświadczyłem na skórze żadnej rany?
- Przecież żartuję – powiedział jakby nigdy nic – przecież tak naprawdę nie mogę mieć nic do waszego kraju – za moimi prośbami wstrzymywał się od przyznawania tego przy nich.
- To strasznie słabe żarty, nie bądź chamski – mówiłem teraz ze śmiertelną powagą – nikt nie obraża twojego pochodzenia, więc nie obrażaj ich.
- Jejku, przecież nic się nie dzieje! – Katarzyna uspokoiła sytuację.
- Na twoim miejscu…
- Nie jesteś na moi miejscu! – Nie dała mi dokończyć – gadamy jak, nie wiem – zamyśliła się – płatni mordercy w przerwie obiadowej. Atmosfera jakbyśmy mieli się zaraz pozabijać, wyluzujcie trochę.
Teraz już naprawdę zamilkliśmy na dobre. Ostatniego, czego bym się spodziewał, to takie porównanie. W pewnym momencie jednak kierowca roześmiał się na dobre, pokręcił głową, ale się nie odezwał. Przez dwadzieścia minut jazdy nie odezwaliśmy się prawie nic. Zjechaliśmy z głównej drogi, poprzez wąską uliczkę między łąkami dojechaliśmy do ich posiadłości. Dom zielony, a raczej limonkowy. Blaszany dach w odcieniu ciemnego brązu, szeroki komin po prawej stronie, bardziej po lewej dachowe okna poddasza. Brunatna brama garażowa wieńczyła frontową ścianę od wschodniej strony. Przed nią rozciągał się popielaty, brukowany podjazd. Nacisnąłem klamkę i wyszedłem z samochodu zaraz za Siergiejem. Teraz ujrzałem zachodnią część podwórka; wzdłuż ogrodzenia spore tuje, na prawo od nich, aż do samych, dębowych bodaj drzwi wyłożony chodniczek skalny. Oprócz tego – wszędzie, wszędzie kwiaty. Po lewej od drzwi ogromna szyba, co za nią jest jednak nie sposób spostrzec poprzez zasłony. Ogólnie – dom robił wrażenie, musiał kosztować majątek. Ciekawe jak wyglądał od wewnątrz.
- Otworzysz bramę? – Spytał kierowca Siergieja rzucając mu klucze.
Siergiej nie odpowiedział, ruszył do zwieńczenia bramy, przekręcił kluczyk i odsunął ją. Narzeczony Katiuszy wjechał na podjazd, brama garażowa sama zaczęła się otwierać, zaparkował w niej więc samochód, a sam dołączył do nas na podwórku.
- Podoba wam się? – zapytała z dziecięcą ekscytacją w głosie Katarzyna.
- Piękny, naprawdę – przejrzałem się w oknie. Niestety, widać wyraźnie na skroni siwe ślady między brązowymi włosami. Wiedziałem, starzeje się.
- A tobie? – Podeszła do Siergieja z chusteczką i otarła krople potu na jego błyszczącej łysinie.
- Ta… oszałamiające wrażenie – powiedział, chyba szczerze.
- Wchodźmy, wchodźmy. Walizki na razie zostawiłem w samochodzie, napijmy się wpierw czegoś – przerwał nam niski chłopczyna, gestem ręki zachęcając nas do podejścia pod drzwi.
- ÂŁadna ta limonka – dodałem jeszcze od siebie.
- Sama wybierałam!
Kluczyk szczęknął w zamku, a drzwi otworzyły się. Znaleźliśmy się w małym przedpokoju. Po lewej na wysokości ramion wieszaki, a na nim kilka ubrań. Niska szafka na buty po prawej, a na podłodze linoleum. Zwyczajowo – mała sprzeczka na temat zdejmowania butów. Oczywiście i tak je zdjąwszy przeszliśmy przez kolejne drzwi. Teraz ukazała się reszta domu. Byłem pod wrażeniem podczas ostatniego zlecenia, ale przy tym – tamta chatka to tani akademik. ÂŚciany białe jak śnieg, na środku czerwona sofa i dwa fotele po bokach ustawione przed zestawem kina domowego. Panele podłogowe lśniły od światła wpuszczonego przez przeszklone wyjście na taras za domem.
- Idźcie na taras kochani, przyniosę coś do picia – powiedziała Katiuszka i cały męski element towarzystwa kierowca poprowadził przez przeszklone odsuwane przejście na taras. Podłoże z charakterystycznej „kratki”, z bukowego bodaj drewna. Pięknie prezentowało się oczko wodne, i cała roślinność ogrodu. Naprawdę zadbany. Kilkanaście metrów od tarasu stała niewielka altanka, a w środku spory stół z szachownicą i pięknie zdobionymi figurami.
- Grasz w szachy? – zapytałem z zaciekawieniem, kiedy siadaliśmy do przeszklonego stołu na tarasie.
- Owszem, mam swój ranking w FIDE – odpowiedział chłopczyna – a co, chętny na partyjkę?
- Może jutro, dziś jestem tak wykończony, nie spaliśmy od kilkunastu godzin.
- W porządku. A ty Sierożka? Grasz?
- Nie. – Nie rozumiał jej i nigdy nie był chętny do tej gry.
Na taras weszła Katarzyna niosąc srebrną tacę z czterema szklankami wypełnionymi jakimś zielonym sokiem.
- Bardzo dobre drinki, pijcie – postawiła tacę na stole – zaadaptowaliśmy ostatnio poddasze, nie przeszkadza wam mam nadzieję spanie w jednym, dwuosobowym łóżku?
- Ależ skąd – przytaknąłem – nie jestem księciem z bajki, nie muszę mieć królewskich warunków – powiedziałem z udawanym uśmiechem.
Siedzieliśmy przez jakąś godzinę rozmawiając o wszystkim i o niczym. Po tym czasie stwierdziliśmy z Siergiejem, że jesteśmy wykończeni i idziemy spać. Wyszliśmy na górę, pokój był całkiem przyjemny. Rozebrałem się, poprawiłem opatrunki i zamknąłem oczy…
   Spostrzegłem, że mam piasek pod nogami. A dokładnie, wszędzie jest piasek, jakbym był na pustyni, ale było zimno. Nieśmiało stawiałem kroki bosymi stopami po drobnym żwirze, kiedy nagle spojrzawszy przed siebie zobaczyłem niewyraźną, czarną plamę. Zbliżałem się do niej, ona nabierała coraz bardziej ludzkiego wyglądu. Postać w poszarpanej, czarnej tunice i kapturem na głowie stała plecami do mnie. Podszedłem na odległość wyciągnięcia ręki. W ręce trzymała długą kosę.
- Sam do mnie przyszedłeś – znałem ten głos, słyszałem go już niedaleko Niżnego Nowogrodu, kiedy nawiedził mnie niespodziewany gość – nikt nie przychodzi sam do ÂŚmierci.
Nie mogłem wydusić słowa, stałem przerażony patrząc, jak postać obraca się, by spojrzeć na mnie. Chociaż wiedziałem, że stoi przodem, nie widziałem twarzy. Coraz większe ciemności poczęły spowijać tę dziwną pustynię, a temperatura spadła już chyba poniżej zera. Trzęsłem się z zimna, spostrzegłszy że mam na sobie tylko bokserki. Kosa nagle uniosła się, a ja sparaliżowany strachem nie mogłem nic zrobić.
- Musisz zapłacić za wszystko co zrobiłeś – twarz ÂŚmierci wydawała się stawać coraz bardziej wyraźna, teraz już widziałem. To był mój pierwszy cel, kiedy działałem jeszcze bez Siergieja, alfons z Petersburga – zabijasz ludzi, Zimny, i zapłacisz za to. Zapłacisz za to… - powtarzał ciągle te słowa, które odbijały się w mojej czaszce przeszywającym piorunem wywołującym niesamowity ból. W pewnym momencie rozbrzmiał śmiech, a sama ÂŚmierć zniknęła.
- Na pomoc! – zduszony krzyk nie był słyszany przez nikogo. Nagle spostrzegłem, że zamiast piasku, wszędzie naokoło jest śnieg, a z przodu nadciąga kilka małych plam w ciemnościach. Kiedy były wystarczająco blisko, zobaczyłem, że to wataha wilków. Rzuciły się na moje nogi, ręce, jeden skoczył do szyi.
- Hej! - wyrwany ze snu przez szarpiącego mną Siergieja spostrzegłem, że jestem cały mokry i w dodatku po przeciwnej stronie łóżka – ty śpisz po drugiej stronie! Uspokój się już, to tylko zły sen.
- Boże wszechmogący – oddychałem ciężko – nigdy nie miałem gorszego koszmaru. Która godzina?
- Będzie koło trzeciej, chodźmy lepiej spać.
Nie było mowy, żebym znów zasnął. Po około dziesięciu minutach usłyszałem chrapanie Siergieja. Po cichu wstałem, sięgnąłem do marynarki gdzie schowałem list od tajemniczego gościa. Rozdarłem kopertę i podszedłem pod okno. W świetle księżyca ukazała mi się następująca treść:

„Nie jesteś alfą i omegą, chociaż tak myślisz. Masz poczucie mocy i nietykalności, zapominasz jednak, że są inni. Masz lepszych od siebie i wiedz, poczucie nie jest rękojmią rzeczywistości. Wkrótce się o tym przekonasz.”

Zawinąłem papier i kopertę do kieszeni marynarki. Wiedziałem, żeby nie otwierać tego od razu. Ubrałem swoje dżinsy, lakierki, koszulę i marynarkę. Wsunąłem nóż w skarpetkę, a kaburę z pistoletem zawiesiłem jak zwykle. Wszystkie pieniądze wepchnąłem w kieszeń. Zamontowałem na Makarowie tłumik i ścisnąłem go w dłoni. Po cichu wyszedłem z pokoju. Zszedłem na dół. Minąłem sypialnie Katiuszy i wszedłem do salonu.
- Masz coś, co należy do mnie – powiedziałem do siedzącego na fotelu z książką w dłoni chłoptasia i ścisnąłem mu usta. Chwycił moją dłoń, jednak nie stawiał znaczącego oporu – słuchaj mnie uważnie, a nie zrobię ci krzywdy – spostrzegłem, że w prawej dłoni ciągle mam pistolet, i emocje wzięły górę. Wystrzeliłem mu dwukrotnie w klatkę piersiową, kule rozerwały jego koszulę. Nie sprawdziłem, czy żyje, po prostu odwróciłem się i po cichu opuściłem dom. Przeskoczyłem przez ogrodzenie i rozpocząłem bieg w kierunku autostrady. Czekało mnie jakieś dwa kilometry biegu przez pola. Potwornie bolały mnie żebra, prawa ręka była już prawie całkiem sprawna, widać nie uszkodziłem jej zanadto. Po pierwszych pięciuset metrach musiałem odpocząć. Wyjąłem z komórki kartę sim i pociąwszy ją nożem wyrzuciłem w trawska, baterię zostawiłem w środku. Nic mi nie wypadło, ruszyłem więc truchtem w kierunku świateł autostrady. Po parunastu minutach spokojnego biegu przystanąłem na szosie próbując złapać podwóz. W kierunku Moskwy zmierzała biała furgonetka. Starszy gość zatrzymał się.
- Pan do Moskwy? – krzyknąłem.
- Wsiadaj pan – odpowiedział, po czym wyrzucił peta przez okno i włączył się do ruchu.
Jechaliśmy kilkanaście minut, dziadek ciągle coś nawijał, ja tylko potakiwałem. W głowie miałem plątaninę myśli. Nikt prawdopodobnie nie wiedział, gdzie jestem. Wysiadłem w pobliżu dworca. Poszedłem na peron. Sporo dworcowych meneli, kilka osób śpiących pod ścianą. Ogólnie nie ma ruchu. Podszedłem do kosza na śmieci, z którego wystawało mnóstwo gazet. Rozłożyłem je na ławce i położyłem się, opierając na nich głowę.
- Panie, to moja ławka – usłyszałem zachrypły głos.
Otworzywszy oczy spostrzegłem gościa odzianego w jakieś brudne szmaty, ze sporym zarostem. Wstałem, podszedłem na odległość wyciągniętej ręki i popchnąłem go z całej siły. Z impetem uderzył o ziemię, klnąc pod nosem. Wróciłem na ławkę, tym razem z większym spokojem zamknąłem oczy i drzemałem, zachowując jednak świadomość. Mijały minuty, usłyszałem speakerkę i nadjeżdżający pociąg. Nie wiedziałem nawet dokąd jedzie. Gdy drzwi się otworzyły, wsiadłem do środka. Znalazłem wolny przedział i wygodnie wyłożyłem się na siedzeniach. Tym razem nie mogłem się oprzeć i zasnąłem.

Offline Szarleǰ

  • Krwawe Kruki
  • ***
  • Wiadomości: 2553
  • Reputacja: 3462
  • Płeć: Mężczyzna
    • Karta postaci

Odp: "Zimny"
« Odpowiedź #1 dnia: 09 Listopad 2010, 14:26:40 »
« Ostatnia zmiana: 16 Listopad 2010, 23:03:28 wysłana przez peanut. »

Forum Tawerny Gothic

Odp: "Zimny"
« Odpowiedź #1 dnia: 09 Listopad 2010, 14:26:40 »

 

Sitemap 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 
top
anything