Autor Wątek: Opowieści z Thanrys  (Przeczytany 4253 razy)

Description:

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline Airyx

  • Myśliwy
  • ***
  • Wiadomości: 362
  • Reputacja: -2
  • Płeć: Mężczyzna
  • D'hara!
Opowieści z Thanrys
« dnia: 14 Październik 2008, 19:11:31 »
Jest to kontynuacja Opowieści z Gwainoru, ale jako, że akcja przeniosła się z jednego kontynentu na pozostałą część świata, uznałem za stosowne zmienić tytuł. ;D


Opowieści z Thanrys: Chaotyczna Magia


   Miamayen, piękne, dumne miasto wysokich elfów leżało w gruzach. Zostało starte z powierzchni ziemi nie przez wielką armię najeźdźców, lecz jedną, jedyną istotę. Półsmoka o imieniu Zelghash.
   Zelghash zapłacił jednak wysoką cenę za sprowadzenie zagłady na Miamayen. Potężna fala energii, wyzwolona przez ludzkiego czarodzieja Iryxa, uderzyła w niego z potworną mocą i niemal przyniosła mu zgubę. Zelghash był wtedy w swoim smoczym aspekcie, a mimo to, magiczne uderzenie przywiodło go na skraj śmierci. Półsmok stał nad otchłanią nicości, lecz jeszcze nie uczynił tego ostatniego kroku w przepaść.
   Wciąż żył.
   Fala mocy odrzuciła go kilka kilometrów za miasto, na drugi brzeg wyspy. Zelghash musiał powrócić do postaci humanoidalnej i leżał teraz na piaszczystej plaży, nagi, pokryty straszliwymi oparzeniami od magii i ranami, z których sączyła się zielona krew oraz ropa. Mimo, iż ciało miał zdruzgotane, półsmok cały czas się uśmiechał i rozważał swoje dotychczasowe życie.
   Dawno temu, na początku swego życia był smokiem. Czystej krwi, szlachetnym smokiem wichru. Dysponował mocami przypisanymi smokom: potrafił przybierać formę pięknego elfa, dostojnego człowieka, a nawet walecznego orka, kiedy podróżował po pustkowiach Forlornii; Urokowi jego smoczego spojrzenia nie mogła się oprzeć żadna istota, poza najstarszymi i najpotężniejszymi smokami, a swym ognistym oddechem zamieniał najtwardsze skały w płynną masę. Te zdolności utracił jednak w ciągu jednego dnia…
   Zelghash urodził się w lodowych górach Północnego Kontynentu, w klanie wichrowych smoków, prawie dwa i pół tysiąca lat temu. Bardzo szybko stało się jasne, że wyrośnie na jednego z najpotężniejszych smoków w dziejach. Jego stado, a także Najwyższy Smoczy Władca byli z niego dumni. W efekcie, Zelghash czuł się lepszy i szlachetniejszy niż inne istoty. W jego duszy wzmocniły się i urosły w siłę dwie niepokojące cechy: żądza władzy i skłonność do sadystycznych ,,rozrywek”.
   W końcu Zelghash zapragnął rządzić. Nie tylko własnym klanem, lecz także wszystkimi smokami świata. W tym celu pokonał wpierw ówczesnego przywódcę smoków wichru, a potem poprowadził klan przeciwko Najwyższemu Smoczemu Władcy.
   Zaiste, straszliwa była to bitwa. Zginęło w niej wiele smoków, w tym cały ród wichru, za wyjątkiem tych jego członków, którzy zbuntowali się przeciwko władzy Zelghasha i odeszli na południe jeszcze przed krucjatą. Zelghash walczył z Władcą Smoków i zadał mu straszliwe rany, nie był dość silny, by go pokonać. Został strącony z nieba na biały śnieg i przygwożdżony przez poddanych Smoczego Króla. Władca Smoków nie pozwolił go zabić, ale nie uczynił tego z dobroci serca, bo chociaż był dobry i łagodny dla swego ludu, wrogom nie okazywał litości. Smoczy Władca zachował Zelghasha przy życiu, wymyślił bowiem dla niego okrutną karę.
   Rada najstarszych smoków zebrała się nad Zelghashem, by odprawić prastary rytuał. Podczas tej ceremonii wydarto smokowi wichru tą cząstkę duszy, która czyniła go smokiem czystej krwi. Zelghash stał się półsmokiem – żałosnym mieszańcem pozbawionym smoczych umiejętności, osłabionym i poniżonym; istotą będącą namiastką i drwiną z prawdziwego smoka wichru, zdolną do przemiany jedynie w szkaradnego humanoida o bladej skórze, szmaragdowych włosach i niebieskich oczach bez źrenic. Zelghash miał odtąd żyć w takiej postaci, upokorzony i wygnany. Taką oto karę wymierzył mu Król Smoków za wznieconą rewoltę i zamordowanie mnóstwa swoich współbraci – nawet z własnego klanu, gdyż szaleństwo Zelghasha przywiodło smoki wichru do zagłady.
   Wypędzony półsmok błąkał się tysiąc lat po wszystkich kontynentach Thanrys, w złości zabijając wszystkie żywe stworzenia na swej drodze i burząc osady oraz miasta. Podczas tej wędrówki spotkał przywódcę Błękitnego Ostrza, który zaproponował mu wstąpienie do owej organizacji i obiecał pomóc mu w odzyskaniu postaci smoka, jeśli tylko Zelghash wspomoże go w jego planach.
   Tak półsmok wstąpił do Błękitnego Ostrza i został partnerem tajemniczego Ranivona. Razem przemierzyli tysiące kilometrów, splądrowali niezliczoną ilość ruin w poszukiwaniu magicznych artefaktów i zabili setki istnień. Zelghash wciąż uwielbiał się ,,zabawiać” i podczas każdej misji równał z ziemią jakieś miasto, lub urządzał rzezie i masakry ich mieszkańców.
   W końcu jednak spotkał młodego maga, Iryxa, który okazał się dysponować potęgą, zdolną uśmiercić nawet półsmoka. Człowiekowi towarzyszył czarny kot o imieniu Valgas, które Zelghash dobrze znał… I nienawidził.
   Zelghash zaśmiał się. Wciąż żył i to było najważniejsze. Nadal dysponował osłabioną smoczą zdolnością regeneracji. Wkrótce wyleczy rany i będzie mógł wrócić w szeregi Błękitnego Ostrza, choć w walce z Iryxem odniósł kilka nieuleczalnych obrażeń. Nie pozwoli, by szansa na ponowne stanie się smokiem wymknęła mu się z rąk. Już niebawem…
   Kilka metrów dalej pojawiło się zawirowanie w strukturze magii. Zelghash rozpoznał zaklęcie teleportacjai, a także tego, kto je rzucił.
   - Nareszcie raczyłeś się zjawić – rzekł  półsmok.
   - Byłem na wyspie przez cały czas – odparł przybysz. – Obserwowałem twoje wygłupy.
   - Lepiej się ucisz Ranivonie i mi pomóż – warknął Zelghash.
   Ranivon mówił dalej, nie zważając na słowa, które padły z ust półsmoka wichru:
   - Zniszczyłeś miasto, ale drogo to okupiłeś. Wyglądasz żałośnie. Pokonany przez niższy żywioł…
   - Coś ty powiedział? – Zirytował się Zelghash.
   Ranivon zarecytował z cicha, lecz wyraźnie:

ÂŻywiołów thanryjskich jest pięć,
Każdy zaś inną moc zdaje się mieć.
Jeden słabszy, inny silniejszy,
Z nich wszystkich metal jest najpośledniejszy.
Topi go ogień, który wyżej stoi,
On sam jednak wody się boi.
Woda rzeką płynąca, w jeziorze zaś nieskora do poruszania,
Ulega miękkiej ziemi, która ją wchłania.
Ziemia, jak wiemy, łagodnym głosem śpiewa,
Do czasu, gdy pojawi się wiatr, który ją rozwiewa.

   - Tamten dzieciak władał ziemią, a ty powietrzem. W hierarchii żywiołów byłeś potężniejszy, a mimo to przegrałeś.
   - Nie przemawiaj do mnie jak do uczniaka – ofuknął go Zelghash. – Po pierwsze: ten głupiec już nie żyje, po drugie: dobrze znam tę dziecinną ludzką rymowankę i znam też jej zakończenie, które raczyłeś pominąć.

Wiatr, choć w hierarchii najwyższy,
Szybko stać się może najniższy.
Gdy żywioł słabszy w zdolnej ręce maga,
Która łacno wzmacnia go i wspomaga.

    - To cię nie usprawiedliwia – stwierdził Ranivon.
   - Wiem. Chciałem ci tylko przypomnieć, że twój talent do manipulowania umysłami na mnie nie działa. Jeśli więc skończyłeś swój wykład, to łaskawie pomóż mi wstać.
   Ranivon podszedł do półsmoka, ten zaś zachichotał:
   - Przed tym wszystkim przepowiedziałeś mi, że to będzie moja ostatnia rozrywka, pamiętasz? Wygląda na to, że jednak się pomyliłeś. A ponoć nie mylisz się nigdy… Cha! Wolne żarty.
   Nagle Zelghash poczuł na gardle coś ostrego i bardzo zimnego. Był to zaklęty sztylet Ranivona, Kieł Mrozu.
   - Ja się nigdy nie mylę – rzekł z naciskiem mag lodu. – Odniosłeś tak wielkie rany, że nie przydasz już się Błękitnemu Ostrzu. Przywódca kazał mi skrócić twoje męki i cię dobić. Masz jakieś ostatnie słowo?
   - Co takiego?!
   - To były dwa słowa. Tak, czy inaczej, żegnaj. Jak widzisz, nie pomyliłem się. To była twoja ostatnia zabawa.
   Mroźne ostrze przesunęło się po gardzieli Zelghasha, z zabójczą precyzją podcinając mu tętnicę. Trysnęła zielona posoka, lecz Ranivon zdążył się odsunąć. Chwilę patrzył na drgające konwulsyjnie zwłoki, jak gdyby rozkoszując się widokiem śmierci towarzysza.
   Tak oto Zelghash wykonał ostatni krok i runął w czarną otchłań. Jego marzenia i plany na przyszłość zostały na zawsze przekreślone przez tego, którego do niedawna nazywał kamratem i towarzyszem: lodowego maga Ranivona.
   Gdy Zelghash skonał, Ranivon pochylił się nad nim i zdjął mu z palca srebrny pierścień, w który wprawiono gwiaździsty szafir barwy jasnoniebieskiej, z wyrytą na nim runą symbolizującą powietrze. Poza czarnymi płaszczami, Pierścienie ÂŻywiołów były znakiem charakterystycznym dla członków Błękitnego Ostrza; Ranivon posiadał srebrny pierścień z diamentem, na którym wygrawerowano runę lodu. Sposób, w jaki zdołano to uczynić w niezwykle twardym kamieniu szlachetnym, jakim jest diament, pozostaje zagadką.
   Ranivon rzucił zaklęcie i skuł lodem ciało Zelghasha, a następnie wrzucił je do wody, by spoczęło na zawsze na dnie Księżycowej Zatoki. Potem przy pomocy czaru Dalekiego Widzenia odszukał magiczny łuk Rozpruwacz Wiatru i zabrał go ze sobą. Teleportował się do siedziby Błękitnego Ostrza, by zanieść liderowi wieści o śmierci Iryxa i Zelghasha.

***
Airyx  stał na piaszczystym wzgórzu i patrzył z konsternacją na to, co wyprawia Dar’Achnis.
Obaj przebywali w pustynnej Forlorni. Przysłał ich tu przywódca, z misją przeszukania starożytnych ruin. Nie znaleźli w nich nic cennego i dawno by już ich tu nie było, ale mroczny elf uparł się, by zrównać z ziemią orkową wioskę, znajdującą się w pobliżu. Jako, że Airyx nie miał nastroju na wdawanie się w zbędne dyskusje z Dar’Achnisem, pozwolił mu zaspokoić jego żądzę krwi. Elf ochoczo zabrał się do pracy, Airyx zaś patrzył teraz na to, co zdziałał.
Wokół wioski płonął pierścień ognia, który Dar’Achnis wzniecił po to, by żaden jej mieszkaniec mu się nie wymknął. Orkowi wojownicy próbowali stawiać opór, lecz mroczny elf w kilkanaście sekund spalił ich żywcem, bądź posiekał mieczem. Obecnie był w trakcie masakrowania orkowych starców, kobiet i dzieci. Potem pozostanie mu już tylko puszczenie budowli z dymem i po wszystkim.
Airyx odwrócił się z niesmakiem. Rozumiał zabijanie przeciwników, ale pozbawione sensu było dla niego mordowanie istot, które nie miały związku z ich zadaniem, a nawet nie stały im na drodze. Chciał jak najszybciej opuścić ten kontynent; piekielny upał panujący w Forlornii osłabiał jego wodną magię i psuł nastrój. Dar’Achnis zaś wydawał się silniejszy, żywszy i bardziej ochoczy do zadawania cierpień niż kiedykolwiek.
Człowiek miał już dosyć słuchania przedśmiertnych krzyków konających. Zszedł ze wzgórza zboczem przeciwległym do tego, które prowadziło w kierunku wioski orków. Dar’Achnis, gdy tylko mógł, nie zabijał wrogów na miejscu, lecz doprowadzał ich na skraj śmierci i napawał się ich agonią. Denerwowało to Airyxa, preferującego zabijanie jednym ciosem, na miejscu i bez niepotrzebnego hałasu.
Mag z Vys spostrzegł leżący nieopodal głaz. Postanowił na nim przysiąść, by zaczekać na towarzysza, lecz nie zdążył postąpić nawet jednego kroku, kiedy przed nim zmaterializowała się jakaś postać.
Był to jasnowłosy elf, o smukłej, delikatnej twarzy i błękitnych oczach. Nosił jednakże czarny płaszcz z emblematem niebieskiego sztyletu otoczonego kręgiem, w ręku zaś trzymał pionowo włócznię o długim, jasnym drzewcu.
- Przynoszę wieści – powiedział czystym, dźwięcznym głosem. – Zelghash nie żyje.
Airyx milczał.
- Walczył z twoim bratem i zginął – kontynuował elf. – Jednakże Iryx również poniósł śmierć. Zabiło go jego własne zaklęcie.
- Skąd to wiesz? – Spytał chłodno człowiek.
- Od Ranivona. Widział całe zajście.
- Dziękuję za wiadomość, ale nie uwierzę w żadne słowo Ranivona – odparł Airyx. – Lepiej już idź, Thramindelu. Zaraz wróci Dar’Achnis, a ja nie mam nastroju na rozdzielanie was podczas bójki.
Elf wzdrygnął się, słysząc imię towarzysza Airyxa. Skłonił głowę w delfickim geście pożegnania i zniknął. Niecałą minutę później zjawił się mroczny elf.
- Skończyłem – oświadczył. – Chodźmy stąd.
Airyx kiwnął twierdząco głową. Mroczny elf teleportował się, ale człowiek zatrzymał się jeszcze na chwilę, rozmyślając o tym, co usłyszał od Thramindela.
Nie przypuszczał, by Iryx zginął, a już na pewno nie wierzył w tej sprawie Ranivonowi. Ta istota nie tylko sprawnie władała magią lodu, ale równie zręcznie omamiała słabe umysły i po mistrzowsku kłamała. Ranivon był niewiarygodny także z jeszcze jednego powodu: wydawał się cierpieć na rozdwojenie jaźni, co odzwierciedlała jego dwukolorowa twarz; zazwyczaj kontrolę nad ciałem sprawowała jej biała połowa, lecz podczas walki, lub w skrajnych przypadkach, budziła się czarna twarz, a wtedy anion zmieniał się nie do poznania…
Airyx wzdrygnął się gniewnie, odpędzając myśli i oczyszczając umysł. Jeśli chciał mieć pewność, co do losu brata, to nie miał innego wyboru, jak przekonać się na własne oczy. Miał zamiar to uczynić jak najszybciej. Z takim postanowieniem rzucił czar teleportacyjny i również zniknął.

***

   Po pustych zazwyczaj wodach przybrzeżnych kontynentu Velmarillis żeglowały trzy okręty: dwa elfickie i jeden pochodzący z Gwainoru. Był to nietypowy widok, lecz powód, który doprowadził do takiej sytuacji również nie zdarzał się często.
   Na statkach tych płynęli uchodźcy ze zburzonego Miamayen – ocaleli mieszkańcy, oraz gwainorscy kupcy. Wśród tych ostatnich, przebywających na okręcie ,,Duma Gwainoru” znajdowała się również osobliwa czwórka podróżników: kapłanka Shimaria, rycerz Fortein, wysoki elf Sullimin, oraz czarny kot o nieprzeciętnej inteligencji i ciętym języku, Valgas.
   Flota, wypłynąwszy z księżycowej zatoki skierowała się na północ, trzymając się wybrzeża. Kierowała się do najbliższego portowego miasta elfów: Telmirii. Mnóstwo ludzi i elfów było rannych, elfy straciły swoje domy, a niektórzy kupcy ludzi swój dobytek. Handlarze z ,,Dumy Gwainoru” mogliby wrócić z powrotem na swój ojczysty kontynent, lecz zostali, by dokończyć zadanie, powierzone im przez Siriana VI. Postanowili uczynić wszystko, by powrócić do królestwa z ładownią pełną elfickiego złota i innych dóbr, choć na razie mieli inne zmartwienia na głowie.
   Znalazłszy wolną kajutę Sullimin, Shimaria, Fortein i Valgas zaszyli się w niej, by odbyć naradę. Znamienne pytanie zadał Sullimin:
   - Co robimy dalej?
   Fortein nerwowo bawił się rzemieniem pochwy od miecza.
   - Niby wykonaliśmy zadanie zlecone przez Nerthana. Moglibyśmy już wracać…
   - Tak szybko zapomnieliście o Irysie?! – Wybuchnęła Shimaria. – Musimy się dowiedzieć, co z nim!
   - Przecież on zniknął. Nawet gdybyśmy go odszukali, to obawiam się, że byłby już…
   - Lepiej nie kończ – ofuknął Forteina Sullimin. – Miejmy nadzieję, że on żyje, ale wszystko wskazuje na coś zupełnie przeciwnego. Widzieliśmy przecież ten wybuch magii, który rozniósł go od środka.
   - Wprawdzie nie widzieliśmy, żeby rozerwał go na kawałki. Iryx po prostu zniknął w oślepiającym blasku – dodał szybko rycerz.
   Kapłanka jednak nie wytrzymała. Wstała gwałtownie i rzuciła gniewnie:
   - Tak szybko się poddaliście?! Wiedziałam. Nie zależy wam na przyjacielu?!
   Szybkim krokiem wyszła z pomieszczenia, trzaskając drzwiami.
   - Shimaria! – Wykrzyknął Sullimin i chciał podążyć za nią, lecz usłyszał głos Valgasa:
   - Zostańcie, hołoto. Dość już narobiliście szkód. Można było spodziewać się głupoty po człowieku, ale po elfie? Ech, widocznie niższe rasy skarlały ostatnio jeszcze bardziej.
   Drzwi nagle otworzyły się, jakby pchnięte niewidzialną ręką i Chowaniec wyszedł przez nie.
   - Co ten kocur sobie myśli? – Zezłościł się Fortein. – Za kogo on się uważa, że śmie nazywać nas hołotą i niższymi rasami?!
   - Przestań – rzekł ponuro jednoręki elf. – Tym razem miał rację. Zachowaliśmy się głupio. Na razie siedźmy tutaj i poczekajmy na rozwój wypadków.
   Mówiąc to, opadł ciężko na drewniane krzesło i westchnął zrezygnowany.

***

   Shimaria stała oparta o burtę i spoglądała zamyślonym wzrokiem w morze. Lekki powiew bryzy rozwiewał jej długie, złociste włosy i łagodnie muskał delikatną twarz. Szafirowe oczy wpatrzone były w lazurową wodę, usta zaś – bezwiednie, czy też może zamierzenie – wypowiedziały szeptem jedno słowo: ,,Iryx”.
   Tak zastał kapłankę Valgas, który przyszedł z nią porozmawiać. Nie miał jednak w zwyczaju pierwszy zaczynać tego typu pogawędek, dlatego usiadł kilka metrów od Shimarii i kocim obyczajem lizał łapę.
   Sporo czasu upłynęło, nim kobieta wyrwała się z rozmyślań i spostrzegła Chowańca. Zrozumiała, że Valgas ma jej coś do powiedzenia, dlatego – by nie wzbudzać niczyich podejrzeń – podeszła do niego, pogłaskała i wzięła na ręce jak zwykłego kota, po czym ukryła się z nim gdzieś w ciemnym zakamarku części rufowej.
   - Chcesz mi coś powiedzieć? – Spytała.
   Kot spojrzał na nią szmaragdowym okiem, jakby zdziwiło go to pytanie.
   - To raczej ty potrzebujesz się zwierzyć – powiedział.
   - Ja… Jak zwykle masz rację – wyjąkała kapłanka. – Jesteś bardzo mądry; powiedz, czy Iryx żyje, czy też…
   - Może tak, może nie – miauknął kot.
   - Valgasie! Jak możesz, przecież wiesz co czuję.
   - Nie, nie wiem. Wiem tylko, że przemawiasz tak, jakbyś się zakochała – rzekł zawadiacko Chowaniec. Shimaria zarumieniła się i zaprotestowała:
   - Nie, ja tylko… Martwię się o niego. Należał przecież do naszej drużyny. Przyjaźniliśmy się…
   Valgas jak gdyby uśmiechnął się z powątpiewaniem, o ile można dostrzec uśmiech na futrzastym, kocim pyszczku.
   - Jak mniemam, będziesz chciała mnie teraz o coś poprosić, nieprawdaż? – Odezwał się.
   Kapłanka zdumiała się, że Chowaniec tak dobrze odgaduje jej zamiary.
   - Owszem – szepnęła. – Jeśli Iryx żyje, to jestem pewna, iż potrafiłbyś go odszukać. O to właśnie chciałam cię prosić: żebyś go odnalazł, sprawdził, czy nic mu nie jest, gdzie się znajduje… No wiesz.
   Czarny kocur przeciągnął się leniwie i skierował do wyjścia z ciasnego, ukrytego w półmroku pomieszczenia.
   - Zrobię to dla ciebie – powiedział na obchodne. – Wrócę niebawem.
   Shimaria ucieszyła się, gdyż uznała to za znak, że Iryx żyje. Gdyby było inaczej, Valgas z pewnością nie grałby komedii i powiedział jej wprost o śmierci maga. Nie bawiłby się w udawane poszukiwania. Kapłanka wiedziała, że istota taka jak jej chowaniec nawet w tym momencie znała los Iryxa, lecz z jakichś powodów nie chciała powiedzieć o nim wprost.
   Valgas jak gdyby zgadł, o czym myśli kobieta, bo rzekł:
   - Nie przesądzaj z góry sprawy. Nie mam pojęcia co się stało z tym smarkaczem. W najlepszym wypadku, dostaniesz informacje, o które prosiłaś. W najgorszym zaś dowiesz się, gdzie leżą jego zwłoki i w jakim są stanie. O ile w ogóle zostały po nim jakieś szczątki.
   Po tych dość brutalnych dla Shimarii słowach, czarny jak noc kot zniknął za zakrętem korytarza.

***

   - Ojcze, chyba się zbudził!
   Tęgi, czarnoskóry mężczyzna o ciemnych włosach, spojrzał na swego syna i wstał z fotela. Chłopiec również miał czekoladową karnację i czarną czuprynę, ubrany był też podobnie jak jego ojciec w obszerne, pofałdowane, bogato zdobione szaty o szkarłatnych barwach. Nie posiadał tylko złotych pierścieni i srebrnego naszyjnika, jaki nosił górujący nad nim mężczyzna.
   Chłopak pobiegł kamiennym korytarzem, wyprzedzając ojca i wpadł do pogrążonej w półmroku, niedużej komnaty. Znajdowało się w niej jedynie niskie posłanie i drewniany stolik, na którym stała zapalona świeca i gliniany kubek z wodą.
   Na sienniku spoczywał wysoki mężczyzna o brązowych włosach i jasnej cerze. Odziany był w identyczny strój jak dziecko i jego ojciec, którzy właśnie weszli do pokoju. Na dźwięk stukoczących butów, uchylił powieki, spod których wyjrzały zielone źrenice.
   - A więc odzyskałeś przytomność, cudzoziemcze – rzekł ciemnoskóry mężczyzna.
   - Gdzie… Gdzie ja jestem? – Spytał bladoskóry, siadając na posłaniu.
   - W bezpiecznym miejscu – odparł tamten i podał mu naczynie z wodą. – Napij się. A ty, mój synu, zostaw nas.
   Dziecko niechętnie, acz bez sprzeciwu, opuściło pokój. Kiedy zielonooki człowiek wypił trochę wody, czarnoskóry mężczyzna spytał:
   - Jak się nazywasz?
   Zaległo milczenie. Człowiek jakby zastanawiał się przez moment, aż wreszcie rzekł:
   - Iryx. Pochodzę z królestwa Gwainoru. Jestem magiem ziemi.
   - Ano, o tym żeś czarownik zgadliśmy po ubraniu – zaśmiał się mężczyzna. – A raczej po jego strzępach. Dlatego musieliśmy cię przebrać w jeden z naszych strojów. Nie masz nam chyba tego za złe?
   - Nie, skądże – zaprzeczył skwapliwie Iryx. – Jestem bardzo wdzięczny.
   - Wypada teraz, bym ja się przedstawił. Mam na imię Agahar, a ten berbeć, który tu był ze mną, to mój syn, Ahmar.
   Iryx pokiwał ze zrozumieniem głową, tymczasem Agahar kontynuował:
   - Znaleźliśmy cię nie tak daleko stąd. Leżałeś na ziemi nieprzytomny, a choć odzienie miałeś podarte, nie dostrzegłem na ciele żadnych ran. Jakże to wytłumaczysz?
   - Efekt nieudanego zaklęcia – skłamał Iryx, choć w rzeczywistości nie pamiętał, co się wydarzyło. W jego umyśle stanął obraz: elfie dziecko wołające rodziców, okrutny smok, Zelghash, chcący spalić je na popiół, bezradność, determinacja i wściekłość młodego maga ziemi. Potem była tylko ciemna plama i pustka.
   - Acha – kiwnął głową Agahar. – No cóż, tak to jest z tymi całymi czarami. Groźna rzecz. Z twoim przeproszeniem, ale czarodzieje to dziwacy. Niebezpieczni nie tylko dla otoczenia, ale i dla siebie.
   Iryxa wcale nie dotknęła ta uwaga, był wdzięczny temu człowiekowi za ratunek.
   - Nie wątpię, iż znajduję się w bezpiecznym miejscu, ale czy wolno mi wiedzieć, gdzie dokładnie? – Spytał.
   - Cóż, jeśliś czarodziej, to pewnieś i mądry – rzekł Agahar. – Pójdź więc ze mną przed dom i przekonamy się, czy rozpoznasz to miejsce, Gwainorczyku.
   Iryx wstał ostrożnie i stwierdził, że nic mu nie jest. Czuł się wypoczęty, jak po długim, spokojnym śnie. Poszedł więc śladem czarnoskórego mężczyzny i po krótkiej wędrówce chłodnym korytarzem wyszedł na zewnątrz.
   Aż dech mu zaparło, gdy ujrzał okolicę. Jak okiem sięgnąć, widział złote piaski pustyni, wielkie wydmy i piaskowe leje. Słońce wydawało się tu co najmniej dwa razy większe niż te na gwainorskim niebie, a piekło straszliwie mocno. ÂŚwieciło na tle pomarańczowo – czerwonego nieba, a ni był to wieczór, lecz kilka godzin po południu. Firmamentu nie zakrywały żadne chmury, jedynie na horyzoncie gromadziło się kilka, a miały one czarno brunatny, niepokojący kolor.
   Iryx i Agahar stali na zboczu wielkiej skały. Dawno temu zbocze to było strome i gładkie, lecz teraz, dzięki pracy niezliczonej ilości rąk, miało kształt olbrzymich schodów. W każdym ze stopni wykuto mnóstwo otworów, stanowiących drzwi i okna domostw, tworzących wielkie, niesamowite miasto. Zbudowano je tak, że dach jednego poziomu mieszkań stanowił zarazem taras, na który wychodzili ludzie zamieszkujący poziom bezpośrednio nad nim. Dom Agahara leżał na piątym poziomie, wszystkich zaś było osiem. Dodatkowo, od jednego brzegu kamiennych ,,schodów” do drugiego zbudowano skalny szaniec w kształcie półkola, poprzecinany co kilkadziesiąt metrów wieżyczkami, strażnicami i basztami.
   Czarodziej patrzył na to wszystko i nie wiedział co powiedzieć. Rozglądał się wokoło, aż spotkał się z pytającym spojrzeniem Agahara. Uśmiechnął się i rzekł:
   - Widzę, iż jestem w północno – wschodniej Forlornii, w Enklawie Drakan – stolicy pustynnego ludu o nazwie Drakan.
   - Nie zawiodłeś mnie – zaśmiał się mężczyzna. – Zaiste, posiadasz wiedzę o świecie.
   - Słyszałem, że Drakanie są nieufni w stosunku do obcych. Czemu więc mi pomogliście?
   Agahar spoważniał.
   - Jesteśmy nieufni, ale to nie znaczy, że zostawiamy ludzi w potrzebie na pewną śmierć. Ale masz rację i skoro już doszedłeś do siebie, będziesz musiał czym prędzej opuścić to miasto. Tutejsi mieszkańcy nie są zbyt przychylni obcym. A co do naszej nieufności… Gdybyś żył na tym niegościnnym kontynencie, też byłbyś nieufny.
   Prawdą były słowa Agahara. Niegdyś plemię Drakan – czarnoskórych ludzi nomadów – żyło na całym obszarze Forlornii w bardzo mnogiej liczbie. Z czasem jednak zjawili się nowi mieszkańcy tej krainy; kordy orków nadciągnęły zza Oceanu ognia na południowym zachodzie, minotaury przybyły z wielkiej tropikalnej dżungli zwanej Głuszą; z Gór Jałowych na południu zeszły ogry i olbrzymy, a gdzieś w głębi kontynentu otworzył się mroczny portal, przez który wkroczyły do tego świata demony i zaczęły wznosić ziejące grozą warownie. Wszystkie te nacje założyły własne państwa i rozpoczęły ekspansję Forlornii, aż w końcu spotkały się ze sobą i rozpoczęły wojnę. Drakanie musieli ulec wobec wielkich armii dzikich orków, okrutnych minotaurów, potężnych ogrów i straszliwych demonów. Garstka, która ocalała, skupiła się w północno – wschodniej części kontynentu, zostawiając wrogów na zachodzie. Zbudowali tu forteczną stolicę zwaną Enklawą Drakan, oraz wiele mniejszych osiedli i w nich żyją aż do dziś.
   - Dziękuję zatem za ratunek i jeśli mógłbym się jakoś odwdzięczyć… - Rzekł Iryx.
   - Nie ma o czym mówić. Nie zrozum mnie źle, ale najbardziej przysłużysz się nam, jeżeli niebawem stąd odejdziesz.
   - W porządku. Wyruszę więc natychmiast.
   - Oczywiście możesz tu jeszcze zostać krótki czas! Nie każę ci odchodzić bezzwłocznie, w tym momencie!
   - Domyślam się, ale muszę. Chciałbym jak najszybciej wyruszyć w drogę i wrócić do domu, do przyjaciół… Do rodziny.
   Agahar pokiwał głową ze zrozumieniem.
   - W takim razie odprowadzę cię do bram, abyś nie miał żadnych kłopotów.
   - Nie trudź się tym. Po prostu teleportuję się za miasto – zaprotestował Iryx. – ÂŻegnaj, zacny Agaharze! Jeszcze raz dziękuję za pomoc. Może spotkamy się jeszcze w szczęśliwszych czasach, kiedy twój lud bez obaw będzie witał nowych przybyszów, nie lękając się, iż jest to wróg.
   - Bardzo bym chciał – odparł mężczyzna. – ÂŻegnaj.
   Popatrzył, jak Iryx rzuca zaklęcie i znika, a potem wróił do domu, gdzie czekali już na niego żona i syn.

***

   Iryx znalazł się jakiś kilometr od bram Enklawy. Dotąd wszystko poszło łatwo, lecz teraz zaczęły się schody. Dokąd się udać? Jak wrócić do oddalonego o kilka tysięcy kilometrów Gwainoru? Inne pytanie pojawiło się też w umyśle czarodzieja: co z jego przyjaciółmi? Czy Shimaria, Sullimin, Fortein i Chowaniec przeżyli furię Zelghasha? I co się stało z półsmokiem? Czy zdołał go pokonać?
   Wtem Iryx usłyszał za plecami znajomy głos:
   - A więc tu się ukryłeś, magu ósmej kategorii.
   Odwrócił się i ujrzał siedzącego na pisaku czarnego kota.
   - Valgas? – Wykrztusił.
   - Nie, twoja babcia. Nie poznajesz? – Miauknął kot. – A co, może nie dowierzasz wzrokowi?
   Iryx nie zwracał uwagi na docinki. Za bardzo był uradowany widokiem znajomej kociej twarzy… Czy może raczej pyszczka.
   - Valgasie, co ty tu robisz?
   - Pomyślałem, że cię odwiedzę, uczniaku i sprawdzę jak sobie radzisz. Przy okazji też spełniam prośbę kapłanki, która chciała wiedzieć, czy żyjesz, a i ja sam mam z tobą do pogadania.
   - No więc słucham – rzekł Iryx.
   - Nie tutaj. Niebezpiecznie jest stać w pełnym słońcu. Niedaleko stąd leży przytulna oaza, tam pomówimy.
   I nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zadziałało zaklęcie grupowej teleportacjai. Człowiek, oraz kot znaleźli się w przyjemnym skrawku zieleni, palm i błękitnego jeziorka. Valgas położył się pod drzewem, Iryx zaś usiadł na chłodnej trawie w cieniu palmy. W napięciu czekał na to, co powie Chowaniec.
   Kot jednak ułożył się wygodnie, zamknął oczy i głośno mruczał, rozkoszując się przyjemnym cieniem. Nieco zniecierpliwiony Iryx ośmielił się więc zacząć pierwszy:
   - Co właściwie zdarzyło się na koniec walki z Zelghashem w Miamayen? Czy udało mi się go pokonać?
   - Tak – mruknął Valgas. – A przy okazji zmieść z powierzchni ziemi to, co jeszcze ostało się z tego miasta. Ale faktycznie, Zelghasha zniszczyłeś. Aczkolwiek uczyniłeś to w sposób dość energochłonny. W sumie żałuję, że od razu sam się tym nie zająłem – byłoby mniej zniszczeń i skuteczniejszy efekt.
   - Co takiego?! – Iryx dał się ponieść złości. – Chcesz mi wmówić, że byłeś w stanie zabić Zelghasha, a tego nie zrobiłeś?!
   - Nie, nie chcę ci tego wmówić. Chcę ci uświadomić, iż taki fakt miał miejsce.
   - Więc czemu do cholery siedziałeś z założonymi rękami?! – Wykrzyknął Iryx, choć określenie, którego użył nie bardzo pasowało do kota.
   Valgas spojrzał na człowieka. Mag poczuł nagle, jakby jakiś ogromny ciężar przygniótł go do ziemi, a żołądek skuł mroźny lód.
   - Jak śmiesz stawiać mi takie pytania, nędzna istoto? – Rzekł chłodno Chowaniec. – Jeżeli zechcę, moje motywy pozostaną dla ciebie na zawsze nieznane. Wiedz jednak, że jestem istotą starszą niż potrafiłbyś to sobie wyobrazić w swoim małym, ludzkim móżdżku i dysponuję mocą, jakiej nie jesteś nawet w stanie pojąć. Obyś w przyszłości zmądrzał i nie stawiał więcej takich głupich, oskarżycielskich pytań, bo może się to dla ciebie źle skończyć.
   Przerażające wrażenie ustąpiło i Iryx poczuł niewypowiedzianą ulgę. Tym czasem Valgas kontynuował:
   - Tak… Skoro pewne sprawy już sobie wyjaśniliśmy, wróćmy do tematu. Owszem, Zelghash nie żyje, została więc dziewiątka… Tak potężnego wybuchu dzikiej magii nie sposób przeżyć. Jeśli siła eksplozji nie pozbawiła go życia, to i tak wkrótce umrze od odniesionych ran, które są nieuleczalne.
   - Dzikiej magii? – Powtórzył zdziwiony Iryx.
   - Albo chaotycznej magii, jak ją niektórzy zwą. Niewielu było w dziejach Thanrys takich, którzy dysponowaliby możliwością uzywania tego rodzaju mocy. To dar – lub przekleństwo. Zależy jak na to spojrzeć.
   - To znaczy?
   - No cóż – ziewnął Valgas. – Z jednej strony ta potęga daje ci mnóstwo możliwości. Dziki mag może za pomocą chaotycznej magii wzmacniać znane sobie czary do tego stopnia, że byle ognistą strzałą mógłby puścić z dymem wszystkie lasy elfów na Velmarillis. Magia ta pozwala mu także na dowolne manipulowanie jej istotą  i tworzenie nowych zaklęć. Prościej mówiąc: dzikiej magii można użyć na wszelkie sposoby: od wzmocnienia jakiegoś czaru, poprzez zaklinanie przedmiotów i tworzenie nowych zaklęć, aż po wywołanie kataklizmu na niewyobrażalną skalę. I tu dochodzimy do złych stron tej mocy.
   Iryx lekko zadrżał, Chowaniec zaś kontynuował:
   - Jak sama nazwa wskazuje, dzika magia jest nieprzewidywalna i nie do okiełznania. A przynajmniej nie w pełni. Zdolny i wytrzymały czarodziej może nagiąć ją do swojej woli, lecz nigdy nie będzie jej całkowicie kontrolował i nie przewidzi końcowego efektu jej użycia. A jeśli mu się nie powiedzie, skutki mogą być bardzo rozmaite.
   - Na przykład?
   - Na przykład to, czego ty doświadczyłeś: utrata kontroli nad chaotyczną magią uśmierciła półsmoka, spustoszyła obszar małej wyspy, a także otworzyła szczelinę w czasoprzestrzeni i wyrzuciła cię przez nią z Velmarillis do Forlornii. Równie dobrze jednak, niszczycielska fala, którą stworzyłeś, mogła rozszerzać się dalej – nawet na cały świat. Mogłeś samemu zginąć, mogłeś otworzyć portal do innego wymiaru, mogłeś spowodować katastrofę, która zgładziłaby ten świat, a może i cały nasz wymiar, mogłeś… Wymieniać dalej?
   - Nie, to mi absolutnie wystarczy – szybko rzekł Iryx. – Skoro to tak niebezpieczna moc, to jak mogę uzyskać nad nią jakąś kontrolę? Chodzi mi chociażby o to, by ta dzika magia nie uwalniała się ze mnie niespodziewanie, tak jak podczas bitwy z Zelghashem.
   Ja ci tego nie powiem, bo nie wiem – powiedział Valgas. – Ale masz szczęście, bo podobno w jednej z wiosek Drakan mieszka stary szaman, który dość dobrze opanował dziką magię. Mógłbyś się do niego udać po radę, aczkolwiek nie wiem, czy ci coś to pomoże. Ów szaman jest stary, zdziwaczały, a Drakanie nieufni i podejrzliwi.
   - Mniejsza z tym – machnął ręką Iryx. – Powiedz, gdzie on przebywa?
   - Na pewno chcesz to wiedzieć?
   - Tak, u licha!
   Oczy Valgasa błysnęły i Iryx bez ostrzeżenia zniknął. Kot wstał, przeciągnął się i ziewnął.
   - Jaki on uprzejmy – rzekł do siebie. – Nawet nie raczył spytać się o swoich przyjaciół. Co ta Shimaria w nim widzi?
   Nim pytanie Valgasa zdążyło rozpłynąć się w gorącym, pustynnym powietrzu, Chowaniec zniknął równie nagle jak ludzki czarodziej.

***

   Mroczne, obszerne pomieszczenie rozjaśniało jedynie nikłe światło czterech świec przymocowanych do ścian. Pośrodku sali stało dziesięć wytwornych krzeseł, ustawionych w półokrąg. Zajętych było jednak tylko pięć, choć w komnacie znajdowało się dziewięć osób. Cztery z nich stały w różnych ciemnych kątach, reszta zaś wygodnie usadowiła się w fotelach. Mimo, iż wszyscy doskonale się znali, niepisany zwyczaj panujący w ich gronie nakazywał, by podczas wszelkich spotkań panował wszechobecny mrok zasłaniający ich twarze i częściowo również sylwetki.
   W Sali zalegała ciężka cisza, przerywana od czasu do czasu jedynie szelestem szat i szuraniem butów po kamiennej posadzce.
   - Może już zaczniemy? – Odezwała się kobiecym głosem jedna z osób siedzących na krzesłach.
   - Właśnie – przytaknęła grubym głosem wysoka, barczysta postać opierająca się o jedną ze ścian. – Ta narada odrywa nas od naszych zadań.
   - Doskonale – rzekła istota zajmująca największe i najbardziej ozdobne z krzeseł. – Nieczęsto zdarza mi się przerywać wam misje, ale sprawa jest wyjątkowa.
   - Thramindelu, kochanie, słyszałeś? Zaraz dowiemy się czegoś niezwykle ciekawego! – Ucieszyła się kobieta, która jako pierwsza zabrała głos.
   Siedzący obok elf zbył tę uwagę milczeniem, tak jak już czynił to wiele razy podczas misji. Tymczasem Przywódca kontynuował:
   - Jak już nadmieniłem, sprawa jest wyjątkowa. Po raz pierwszy w historii Błękitnego Ostrza zdarzyła się śmierć jednego z członków. Jak doniósł mi Ranivon i o czym pewnie już wszyscy doskonale wiecie, zabito Zelghasha.
   - I co z tego? – Parsknęła cicho niska, przysadzista postać stojąca w północno – wschodnim narożniku sali.
   - To, że dokonał tego zwykły człowiek – odparł siedzący po lewicy Lidera Ranivon. – I to w dodatku brat Airyxa.
   - Skoro pokonał półsmoka to nie był znowu taki zwyczajny – zaśmiała się kobieta. – Prawdę mówię, co nie, Thramindelu, kochanie?
   - Z mojej obserwacji wynika, że mag ziemi znany jako Iryx z Vys włada dziką magią. – Dodał Ranivon. – Co ty na to, Airyksie?
   Airyx milczał dłuższą chwilę, nim udzielił odpowiedzi:
   - Musiał odkryć w sobie tę moc dopiero niedawno. Pierwsze słyszę, że posiadł umiejętność kontroli chaotycznej magii.
   - Tak czy inaczej, to już nie jest problemem – powiedział Lider. – Według Ranivona, wybuch dzikiej magii zabił twojego brata.
   - Taa… - Mruknął Airyx.
   - Nie wierzysz mi? – Zapytał Ranivon, lecz w jego głosie nie pobrzmiewały żadne emocje.
   Airyx nie odpowiedział.
   - Skoro nie ma żadnego problemu, to co my tu jeszcze robimy? – Warknął olbrzymi osobnik spod ściany.
   - Nie wezwałem was tutaj tylko po to, żebyście wysłuchali tej wiadomości. Zacząłem od niej, aby przypomnieć wam, że nie jesteście nieśmiertelni i mogą się znaleźć istoty zdolne wam zagrozić. Nie powtórzcie błędu Zelghasha, który nie docenił przeciwnika. Błękitne Ostrze nie może sobie pozwolić na utratę kolejnych stowarzyszonych.
   Lider przerwał na chwilę, by znaczenie jego słów dotarło do obecnych, a następnie kontynuował:
   - A teraz przejdźmy do prawdziwego powodu naszego zebrania. Poczyniłem niezbędne wyliczenia i pomiary energii. Mamy już niemal wystarczającą ilość magicznych artefaktów. Po zakończeniu tego spotkania wyruszycie na swoje ostatnie wyprawy, bo cztery najpotężniejsze artefakty. Kiedy je przyniesiecie, powinniśmy mieć już dosyć mocy, by wcielić w życie ostatnią fazę naszego planu.
   - Nareszcie – rzekł radośnie Dar’Achnis. – Kto zatem dokąd wyrusza?
   - Ty i Airyx wracacie do Forlornii i zdobędziecie Czaszkę Quudaca ze stolicy demonów, Arvoith. Thramindel i jego towarzyszka skradną Berło Kargotha z Yrm w Velmarillis. Khagazie, wy pójdziecie do Gwainoru po broń zwaną Królewską Wiernością. Możecie już odejść.
   - A kto idzie na Ziemie Cienia? – Spytał Dar’Achnis. Nie otrzymał jednak odpowiedzi, co znaczyło, że Przywódca nie ma im już nic więcej do powiedzenia. Wszyscy więc udali się na wyznaczone pozycje. W komnacie zostały tylko trzy osoby.
   - Czemu nie wyjawiłeś im prawdy? – Spytała jedna z nich. – Przecież to Ranivon wykończył Zelghasha z twojego rozkazu.
   - Mogliby to źle zinterpretować. – Odparł Lider. – Jeszcze nie czas na rozłam w organizacji. Błękitne Ostrze jeszcze przez jakiś czas będzie mi użyteczne jako narzędzie mych planów. Jedynie ty i Ranivon jesteście mi najwierniejsi, dlatego będziecie znali prawdę.
   - Rozumiem, że ja i Invrahet mamy iść na Ziemie Cienia? – Zapytał Ranivon.
   - Tak. W Baszcie ÂŚmierci przechowywana jest Różdżka Arcylisza. Jej potrzebujemy jako ostatniej, by móc zrealizować nasz cel.
   - A zatem ruszamy – rzekł ten, którego zwano Invrahetem i wraz z Ranivonem teleportował się.
   W komnacie pozostał jedynie Przywódca Błękitnego Ostrza.

***

   Iryx znalazł się przed zbudowaną na planie okręgu wioską, złożoną z kilkunastu płóciennych jurt. Wszędzie wokół, jak okiem sięgnąć rozciągało się piaszczyste pustkowie, nie sposób więc było uzyskać orientację, co do jej położenia na kontynencie.
   Pomiędzy namiotami przemykały tu i ówdzie jakieś postacie, ale nigdzie nie było ani śladu strażników. Mag naciągnął na głowę obszerny kaptur, a usta i nos zasłonił maską. I kaptur, i maska stanowiły nieodłączną część ubioru Drakan; zapewniały bowiem ochronę w razie burzy piaskowej. Iryx podziękował w duchu Agaharowi za obdarowanie go tym odzieniem, po czym skierował się między jurty.
   Bez trudu rozpoznał namiot szamana; płótno jego jurty pokrywały runiczne znaki, a przed wejściem stał drewniany pal, na którym zawieszono srebrny wisiorek i zatknięto czaszkę orka.
   Iryx przyjrzał się przez chwilę amuletowi oraz ohydnej orkowej czaszce i wszedł do jurty. Wypełniał ją słodki zapach gotujących się w dwóch kociołkach, tajemniczych wywarów. Brzegi namiotu zajmowały niskie stoliki zastawione różnymi flaszeczkami, butelkami, menzurkami, alembikami, retortami, palnikami, skrzyneczkami z pachnącymi ziołami i mnóstwem najróżniejszych przedmiotów przydatnych w szamańskiej sztuce. W centrum natomiast znajdowało się owalne palenisko, przy którym, w głębokim fotelu siedział jakiś człowiek.
   Drakanin ów był łysym starcem o długiej, siwej brodzie opadającej mu na ciemny, nagi tors. Ubrany jedynie w biodrową przepaskę staruszek spojrzał z zaciekawieniem na przybysza brązowymi oczyma, w których można było wyczytać wielką mądrość i doświadczenie dziesiątek przeżytych lat.
   - Kim jesteś, cudzoziemcze? – Spytał.
   - Skąd wiedziałeś? – Odpowiedział zdziwiony Iryx, zdejmując maskę i kaptur.
   - Drakanie nie wchodzą ot tak do cudzej jurty. No, ale nie pora na lekcję tutejszych obyczajów. Czego chcesz ode mnie, obcy?
   - Nazywam się Iryx i szukam kogoś, kto powiedziałby mi coś o dzikiej magii.
   - Jesteś dzikim magiem? – Zainteresował się szaman.
   - Jeszcze za wcześnie żeby tak mówić – odparł Iryx. – Dopiero co odkryłem w sobie tę moc i potrzebuję pomocy w jej okiełznaniu.
   - A więc dobrze! – Roześmiał się nagle starzec i wstał z fotela. Z wolna uniósł rękę na wysokość swojej twarzy i zaczął kreślić w powietrzu jakiś kształt. Jego palec rozjarzył się zielonkawym światłem i zostawiał za sobą świetlisty ślad. W końcu ukazał się cały błyszczący wzór, który zawisł nieruchomo pomiędzy szamanem a czarodziejem.
   Iryx zafascynowany wpatrywał się w migotliwy kształt, aż nagle pojął, iż jest to awatar. Awatar, stworzony przez tego siwego staruszka stojącego przed nim.
   Wtem wzór rozbłysnął niesamowicie jasnym światłem. Młody mag ziemi najpierw ujrzał oślepiającą jasność, a potem nieprzeniknioną ciemność, w której całkowicie się pogrążył.

No tak, fabuła strasznie przegadana, ech... Jak ja nienawidzę początków. :P

Offline Rysownik

  • Kopacz
  • **
  • Wiadomości: 164
  • Reputacja: 0
  • Veni, vidi fugi
Odp: Opowieści z Thanrys
« Odpowiedź #1 dnia: 15 Październik 2008, 17:02:57 »
Uff! Już myślałem, że to jedne z tych opowiadań, które kończą się po jednym „pseudorozdziale”. No ale nie spojrzałem na autora i dopiero gdy zobaczyłem awatar zrozumiałem, że Iryx powrócił! :D No cóż, literówek nie widzę, pewnie nie ma, bo sprawdzane chyba w Wordzie. Na przecinki zbytnio nie zwracam uwagi. Podobało mi się : „No cóż, to były dwa słowa”. Ostatnio nie mam weny do mojej Broni Ostatecznej, ale ta opowieść rozchmurzyła me czoło i pelikany znów śpiewają.
Ocena 5/5.

Forum Tawerny Gothic

Odp: Opowieści z Thanrys
« Odpowiedź #1 dnia: 15 Październik 2008, 17:02:57 »

Offline Patty

  • Weteran
  • ****
  • Wiadomości: 7406
  • Reputacja: 7093
  • Płeć: Mężczyzna
  • Wszechwiedzy nie mam, lecz wiem różne rzeczy
    • Karta postaci

Odp: Opowieści z Thanrys
« Odpowiedź #2 dnia: 02 Listopad 2008, 22:46:09 »
Dobra, Airyxie. Nie chciałeś, ale i tak Ci ocenię to opowiadanie.
Zacznę od długości. Całkiem znośne. Mogłoby być dłuższe, ale i tak jest sporawe, więc masz plusik.
Fabuła. Póki co dobra, ale nie wiem, jak dalej. Akcja jest powolna, rozkręca się. Liczę, że potem dojdzie trochę walk, wydarzeń.
Powtórzenia. Weź ty przeczytaj kilka pierwszych akapitów i policz: Zelghash. I to, co z nim związane. W cholerę tego tam. A potem może i lepiej, ale i tak jest źle.
Przegadane to to jest. Zdecydowana większość to dialogi. Delikatnie mówiąc, jest mało opisów, a dużo gadania. To co dawno, dawno temu u mnie. Ja się poprawiłem, i mam nadzieję, że ty tez.
Teraz ocena. ÂŁap: 6-/10. Jak dla mnie, na tyle w zupełności zasługuje, ewentualnie mogę usunąć minusik.

Offline Airyx

  • Myśliwy
  • ***
  • Wiadomości: 362
  • Reputacja: -2
  • Płeć: Mężczyzna
  • D'hara!
Odp: Opowieści z Thanrys
« Odpowiedź #3 dnia: 21 Grudzień 2008, 16:01:19 »
Uff, trochę czasu mi to zajęło, ale w końcu przebrnąłem przez to i niniejszym przedstawiam drugą, a zarazem przedostatnią część ,,Opowieści z Thanrys". ;)




Opowieści z Thanrys: Inwazja Błękitnego Ostrza


   Ciemny pokój nieznacznie rozświetlało kilka świec. Pięć płomyków tańczyło, ukazując migoczące na ścianach, złowieszcze cienie. W sali nie było żadnych sprzętów, a całą podłogę pokrywały wyrysowane kredą rytualne symbole. Tajemnicze runy i znaki zawile opisywały hierarchię Piekielnego Królestwa, mówiły o jego Najwyższym Władcy, czterech wodzach legionów i ich dwudziestu ośmiu okrutnych sługach. Napisy zajmowały większą część podłogi, za wyjątkiem jej centrum, gdzie widniał narysowany krwią pentagram wpisany w okrąg.
   Drzwi prowadzące do pomieszczenia otworzyły się i jasna fala słonecznego światła rozproszyła ponury mrok. Dwóch mężczyzn w czarnych szatach weszło do środka, prowadząc smukłą, jasnowłosą elfkę o śnieżnobiałej skórze. Drzwi szybko zatrzasnęły się za nimi i pokój ponownie zatonął w półmroku.
   - Mamy już wszystko co nam potrzeba – rzekł jeden z kultystów.
   - Szczęście nam sprzyjało – zaśmiał się jego towarzysz. – Rzadko widuje się teraz w tych stronach elfy, a nam trafił się taki okaz…
   Musnął dłonią delikatny policzek drżącej ze strachu elfki.
   - Masz rację. Idealna do złożenia w ofierze.
   Mężczyzna skrępował elfkę sznurem, tymczasem drugi zamyślił się przez chwilę i spytał:
   - Kogo więc wzywamy?
   - Oczywiście Dilixuna, Upiornego Mordercę. On lubi krew elfów – odparł tamten, układając kobietę wewnątrz okręgu z pentagramem i wyjmując krótki sztylet o szkarłatnym ostrzu.
   Pierwszy kultysta wyszczerzył zęby w uśmiechu, na widok krwawego ostrza zbliżającego się do jasnej skóry ofiary. Czerwień klingi doskonale kontrastowała z alabastrową cerą elfki. Człowiek oczyma swej chorej wyobraźni widział już tryskające krwią, drgające w agonii, piękne, szlachetne ciało poświęcone demonowi Dilixunowi…
   Sadystyczne rozmarzenie ustąpiło nagle miejsca lodowatemu strachowi i nieodpartemu wrażeniu o czyjejś potężnej obecności.
   Czyżby demon zaczął się już manifestować? Pomyślał kultysta, z niepokojem rozglądając się wokół. Nie dostrzegł jednak niczego dziwnego.
   Poza czarnym jak noc kotem, siedzącym niedaleko jednej ze świec.
   - Co ten zwierzak tu robi? – Mruknął pod nosem mężczyzna. Po chwili jednak pomyślał: może by i jego złożyć w ofierze? Wszak im więcej krwi, tym lepiej…
   Zbliżył się do zwierzęcia i zaczął je do siebie przywoływać. Kot zwrócił na niego spojrzenie szmaragdowych oczu i nagle odezwał się:
   - Ty masz mnie za idiotę, czy sam jesteś taki głupi?
   Usłyszawszy to, dwaj mężczyźni znieruchomieli zszokowani. Kot zaś ziewnął i kontynuował:
   - Kolejni dwaj, co to chcieli sobie z nudów przyzwać demona. Jakie to typowe… Dilixuna z Legionu Agonii, o ile dobrze słyszałem? W dodatku próba złożenia ofiary z bezbronnej elfki i równie bezbronnego kotka… To zasługuje na najwyższą karę. Z przyjemnością ją wymierzę.
   Do dwóch kultystów niezupełnie jeszcze dotarło, kto do nich mówi. Ten, który miał w ręku sztylet, zostawił elfkę i zaczął iść w stronę kota, mówiąc:
   - To zwierzę jest jakieś dziwne. Lepiej je zabiję.
   - Nawet nie wiesz, na co się porywasz, człowieczku.
   Nagle mężczyzna zamarł w pół kroku, bowiem jego skóra poczęła odrywać się od kości, wraz z mięśniami i tłuszczem. Cała ta bezkształtna masa spłynęła na ziemię, a chwilę potem padł w nią biały niczym kreda szkielet.
   Drugi z kultystów, przerażony rzucił się w stronę drzwi z zamiarem ucieczki, lecz nim dotknął klamki, potężna fala energii uderzyła go i odrzuciła w tył. Mężczyzna wylądował pod ścianą, a czarny kot zaczął lekko stąpać w jego stronę.
   - Nie… Proszę…
   - Daruj sobie – rzekł kot. – nie masz nawet pojęcia, ilu heretyków takich jak ty unicestwiłem w życiu. Wiesz, możesz się cieszyć. Gdybyście odprawili rytuał i wezwali Upiornego Mordercę, w nagrodę skonalibyście w gorszych męczarniach. Potraktuj to, co za chwilę uczynię, jak przyjacielską przysługę.
   Nim do trzęsącego się ze strachu czarnoksiężnika dotarło znaczenie słów niesamowitego przeciwnika, poczuł, że jego ciało zaczyna go palić od wewnątrz, a w żyłach płynie nie krew, lecz ogień. Chciał wrzeszczeć z bólu, ale nie mógł dobyć głosu, gdyż blokowała go jakaś magiczna siła. Skonał w okrutnych męczarniach, nie mogąc nawet wyrazić swego cierpienia poprzez krzyk.
   Czarny kot spojrzał przelotnie na skrępowaną elfkę i w tym momencie opadły z niej pęta. Potem najzwyczajniej w świecie opuścił pomieszczenie, jak gdyby zapominając o umierającym kultyście i jego niedoszłej ofierze.
   Niebo, które jeszcze kilka minut temu zachwycało czystym błękitem, skryły ciężkie, ponure, siwe chmury. Lały się z nich strugi deszczu, a od czasu do czasu ich szarzyznę rozjaśniały oślepiające błyskawice.
   Choć nie sprawiało mu to przyjemności, kot stanął na deszczu i popatrzył w górę. Przez jego pyszczek przemknął cień uśmiechu.
   - Wiem, że miałem nie być tak okrutny, nawet dla naszych wrogów – powiedział, obserwując zachodzące w chmurach zjawiska. Wydawał się jednak dostrzegać coś – lub kogoś – ponad ciemnymi obłokami, gdzieś wysoko na firmamencie. – Przecież wygnano mnie właśnie za okrucieństwo, prawda? Ale kiedy widzę takich głupców jak ci dwaj, po prostu nie mogę powstrzymać…
   Kot uśmiechnął się szerzej i z myślą ,,a teraz koniec rozrywek, czas wziąć się do poważnej roboty”, zniknął.

***

   Dwa thanryjskie księżyce skryły swe oblicza za warstwą chmur. Pod tym ciemniejącym, wieczornym niebem, dumne, przepyszne gmachy stolicy Gwainoru były dziwnie posępne i złowieszcze.
   Tego wieczora mieszkańcy Sirii skryli się w zaciszach domostw wcześniej niż zazwyczaj. Gwarne zwykle ulice ucichły i opustoszały; gdzieś w oddali zaszczekał pies, w ciemnym zakamarku zniknął szczur. Atmosfera była niepokojąco ciężka i wyczuwało się w niej drażniące napięcie. Wszyscy Sirianie wiedzieli, że niebawem musi nastąpić coś, co rozwiąże ten stan rzeczy, inaczej nie da się dłużej wytrzymać. I choć musieli nadzieję na pomyślne zakończenie, ogólne przygnębienie wróżyło katastrofę.
   Całkowicie puste ulice Sirii przemierzały dwie zakapturzone postacie w czarnych płaszczach, o kontrastujących ze sobą sylwetkach; jedna z nich była wysoka i barczysta, druga zaś niska i przysadzista.
   - Ludzkie miasta są żałosne – odezwała się wyższa istota. – I strasznie cuchną.
   - Nie bardziej niż orkowe – mruknął niski.
   Wysoki puścił tę uwagę mimo uszu i kontynuował:
   - Te budynki napawają mnie obrzydzeniem. Kiedy wykonamy misję, zrównam je z ziemią, by nie kalały ogólnego widoku równiny.
   - Nie wydaje mi się, byśmy mieli na to czas. Póki co, skupmy się na zadaniu.
   Odziana na czarno dwójka skręciła w szeroką aleję wiodącą do królewskiego zamku Siria.

***

   Choć salę tronową jasno oświetlały liczne złote i srebrne żyrandole, jej wielkość powodowała, że wciąż było w niej wiele ciemnych zakamarków.
   Purpurowozłoty dywan biegnący pomiędzy dwiema ozdobnymi kolumnadami prowadził do podwyższenia, na którym stał wysadzany klejnotami tron. Siedział na nim człowiek w pełnej zbroi płytowej, trzymający na kolanach piękny, dwuręczny miecz. Wokół niego zebrała się grupa dziesięciu elitarnych gwardzistów w czarnych pancerzach, a każdy dzierżył stalowy claymore i szeroką tarczę.
   Osobą spoczywającą na tronie był nie kto inny, jak Sirian VI, obecny król Gwainoru. Od swych licznych szpiegów dowiedział się o planowanym przez Błękitne Ostrze ataku na pałac. Jakim cudem jego zwiadowcy weszli w posiadanie takich informacji, król nie wiedział, ale ufał im. Zgodnie z radą swego arcyszpiega, nakazał obywatelom tego wieczora wcześniej wrócić do domów i nie opuszczać ich pod groźbą śmierci. Sirian wiedział, że nie wszyscy zastosują się do rozporządzenia i wielu wyjdzie na ulice, nie mogąc przemóc ciekawości. ,,No, ale jeśli natkną się na członków Błękitnego Ostrza, to już z własnej woli. Ja uczyniłem wszystko co mogłem”, pomyślał.
   Na murach pozostała nieliczna straż. Prawie wszyscy gwardziści zostali wezwani do zamku. Aby nie wywoływać paniki wśród ludu i nie toczyć walki w mieście, Sirian postanowił ściągnąć wroga do pałacu i w jego komnatach dopaść przeciwnika. Aczkolwiek władca podejrzewał, że nie musi czynić specjalnych zabiegów, by zwabić napastników do swojej siedziby; sądził bowiem, że to on lub coś, co posiada, jest celem Błękitnego Ostrza.
   Sirian spojrzał na swój miecz, zwany Królewską Wiernością. Była to potężna, zaklęta broń koronacyjna gwainorskich królów i spoczywała w królewskim skarbcu od pokoleń. Wykonano ją z najwyższej jakości stali i pokryto warstwą srebra oraz złota. W jelec wprawiono trzy szmaragdy i rubin, na klindze zaś wyryto runy mocy. Ów oręż miał moc rażenia wroga magicznymi błyskawicami i zwiększał możliwości defensywne właściciela. Zaiste, na taka broń mogła połakomić się ta zbrodnicza organizacja magów wyrzutków.
   A może nie? Może Ostrze przybędzie po słynną magiczną Zbroję Obrońcy? Sirian zerknął dół, na swój ciemnogranatowy pancerz. Nie dość, że rynsztunek ten zapewniał znakomitą ochronę od wrogiego oręża, to dawał całkowitą odporność na magię. Nawet potężne czary magów Błękitnego Ostrza nic nie zdziałają właściwościom Zbroi Obrońcy.
   Cokolwiek jednak było ich celem – miecz, zbroja, czy coś innego – Sirian nie zamierzał oddać tego bez walki. Nieważne, jakie zamiary miało Błękitne Ostrze, wszyscy z tej organizacji to zbrodniarze i władca Gwainoru nie pozwoli na realizację ich planów. ,,Prawdopodobieństwo, że przy okazji stracę życie jest nawet spore, ale nie mniejsze niż szansa na to, że to ja położę któregoś trupem”, pomyślał i uśmiechnął się ponuro. Na szczęście, dzięki zamkniętej przyłbicy, jego gwardziści tego nie spostrzegli.
   Wtem zza wielkich, spiżowych drzwi dobiegł jakiś szmer. Zebrani w sali tronowej usłyszeli przytłumiony odgłos rozmowy i szczęk oręża. Co i rusz rozbrzmiewały krzyki ludzi, aż wreszcie wszystko ucichło.
   Elitarna straż Siriana wysunęła się do przodu, ustawiła w szyku i stworzyła istny mur z tarcz. Król zaś chwycił mocniej rękojeść miecza i szepnął:
   - Zaczyna się.
   Lecz nic się nie zaczęło. Zaległa przytłaczająca cisza. Zza wrót nie dochodziły żadne dźwięki. Strażnicy i Sirian zastygli w bezruchu, z napięciem i niepewnością oczekując rozwoju wypadków.
   Znienacka coś wielkiego uderzyło w odrzwia, czyniąc w nich wybrzuszenie. Wszyscy wzdrygnęli się, zaskoczeni. Nastąpiło kolejne uderzenie na styku wrót, potem następne, i jeszcze jedno.
   Drzwi nie wytrzymały i z łoskotem otwarły się na oścież.
   Korytarz za nimi zaścielały dziesiątki ciał poległych żołnierzy. Do sali tronowej weszły dwie odziane na czarno postacie, zostawiając za sobą krwawe odciski butów na pałacowej podłodze. Ich płaszcze pokrywały gdzie niegdzie szkarłatne plamy. Jeden z nich, wysoki i muskularny, trzymał w dłoni zakrwawiony, długi topór, drugi zaś – niski i tęgi – dzierżył bojowy młot o poplamionym ludzką krwią obuchu. Sirian nie zauważył, by którykolwiek z zakapturzonych przybyszów odniósł jakieś rany w walce. Tylko wyższy z nich miał lekko rozcięty prawy rękaw. Zadrżał więc na myśl, jaką mocą musi dysponować ta dwójka.
   Intruzi stanęli na wytwornym, inkrustowanym dywanie, kalając go krwią pomordowanych wojowników. Wyższy z nich złożył głęboki, acz niezgrabny ukłon i rzekł grubym, szyderczym głosem:
   - Witaj Sirianie, szósty z dynastii Archakor, władco królestwa Gwainoru! Pozdrawiają cię Gharrod, szaman z Ruthvarrook i Khagaz, władca runów z Baruk – Aghamen.
   Przybysze zrzucili kaptury. Wysoka istota o basowym głosie okazała się być zielonoskórym orkiem o małych, żółtopomarańczowych oczach, żółtych kłach, kpiącym uśmieszku i długich, czarnych włosach zawiązanych w koński ogon.
   Jego towarzysz był krasnoludem. Nosił on na głowie mithrilowy hełm wysadzany najróżniejszymi klejnotami, a Sirian zgadywał, że pod płaszczem skrywa równie bogate opancerzenie. Spod hełmu czujnie patrzyły piwne oczy, z których dało się wyczytać zimną zawziętość i nienawiść do ludzi. Khagaz nosił także bujną, kasztanową brodę, która ginęła gdzieś w połach czarnych szat.
   Siriana zaskoczył ten duet. Powszechnie znano nienawiść i wrogość orków oraz krasnoludów, której korzenie sięgały czasów daleko przed Rozłamem. Albo więc ta dwójka stanowiła wyjątek i w jakiś sposób się zaprzyjaźniła, albo też została zmuszona do współpracy, ze względu na członkostwo w Błękitnym Ostrzu. Gwainorski król podświadomie stawiał na tę drugą możliwość.
   - Po co tu przybyliście? – Przemówił, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie i władczo, jak na monarchę przystało.
   - Miło, że pytasz, mości Sirianie – zaśmiał się ork, odrzucając wszelkie pozory grzeczności. – Potrzebne nam to, co trzymasz w ręce.
   - Przychodzimy po Królewską Wierność – dodał cicho krasnolud.
   Przynajmniej wiem już, czego konkretnie chcą, pomyślał Sirian. Na głos zaś oznajmił:
   - Nie macie tu czego szukać. Precz, albo spotka was śmierć.
   - No no, szybko przechodzimy do rzeczy – wyszczerzył się Gharrod. – Sądziłem, że negocjacje potrwają ciut dłużej. Ale skoro tak…
   - Ja zajmę się obstawą – rzekł Khagaz. – Ty odbierz królewską Wierność.
   - Nie ma potrzeby mnie pouczać! – Ork rzucił się w stronę gwardzistów, którzy przyjęli postawę defensywną. W biegu rzucił na siebie czar Kamiennej Skóry i z bojowym okrzykiem wbił się w szereg strażników. Stalowe tarcze i ostre miecze nie uczyniły mu żadnej krzywdy. Przewróciwszy na ziemię kilku gwardzistów, Gharrod ruszył dalej, w stronę Siriana stojącego kilkanaście metrów dalej.
   Straż chciała pobiec na pomoc swemu władcy, lecz w tym momencie wyrosła przed nimi ściana utwardzonej ziemi i skał, która podzieliła salę tronową na dwie części.
   - Ja jestem waszym przeciwnikiem – oświadczył Khagaz i chwycił oburącz młot.
   W samym sercu stolicy Gwainoru zaczęła się śmiertelna walka dobra ze złem.
***

Kiedy Iryx ocknął się i otworzył oczy, stwierdził, iż widzi niewiele więcej, niż z opuszczonymi powiekami.
   Postanowił więc wybadać otoczenie innymi zmysłami. Wyczuł, że leży na zimnej, twardej, prawdopodobnie kamiennej posadzce zbudowanej z wielu dużych płyt, niektórych skruszonych już przez czas, pomiędzy którymi znajdowały się spore szczerby. Jego słuch powiedział mu, że gdzieś w oddali kapie woda. Wokół panował chłód, ale powietrze było ociężałe i zatęchłe, co zaskoczyło młodego maga.
   Iryx odczekał chwilę, po czym powoli wstał i wyczarował kulę światła. Naładował ją maną, a następnie wzniósł wysoko nad głowę.
   Ujrzał wielkie, puste pomieszczenie, które przecinał szeroki, kamienny most. Czarodziej stał na tym właśnie moście, pod którym otwierała się czarna, bezdenna przepaść. ÂŚciany tej dziwnej komnaty zdobiły płaskorzeźby smoków walczących z demonami. Co ciekawe, do murów nie prowadziły żadne pomosty, dzieła te musiano więc wykonać za pomocą magii.
   Iryx spojrzał w otchłań poniżej i rzucił w jej głąb ognistą kulę. Płonący pocisk spadał w dół bardzo długo, stając się coraz niklejszym, aż w końcu ogarnął go mrok. Mag był tym faktem zdumiony i wystraszony, wziął się jednak w garść i zaczął myśleć o wydostaniu się stąd.
   Wielki most spinał dwie ściany, w których ziały smukłe, czarne wrota przyozdobione portykami. ÂŻadne z wejść nie wyglądało zbyt zachęcająco, ale Iryx musiał się na jakieś zdecydować. Po chwili zastanowienia wybrał to po swojej prawej ręce i poszedł w jego kierunku.
   Nagle, gdy mężczyzna przebył już połowę drogi, w powietrzu pojawił się fantazyjny, świetlisty kształt. Iryx natychmiast rozpoznał awatar starego szamana Drakan. Przemknęło mu przez myśl, że to ów czarownik sprowadził go w to tajemnicze miejsce. Zirytowany spytał więc:
   - Gdzie ja jestem?
   - To nieważne – rozległ się niski głos. – Istotnym jest natomiast to, po co się ty znalazłeś.
   - Więc mi wytłumacz.
   - Chciałeś nauczyć się posługiwać dziką magią, czyż nie? Przeniosłem cię tu, by udzielić ci lekcji. W tym miejscu czas płynie w spowolnionym tempie, a działająca tu starożytna magia stłumi częściowo twoją moc. Dzięki temu chaotyczna magia nie poczyni szkód, jeżeli wymknie się spod kontroli.
   Iryx kiwnął głową na znak, że rozumie. Nie musiał odpowiadać na głos, gdyż użytkownik awatara mógł przezeń widzieć okolicę.
   - Czas zatem na test.
   - Test?
   - Owszem. Zostaniesz poddany trzem próbom magicznym. Każda przetestuje inny aspekt używania dzikiej magii. Jeżeli przejdziesz pomyślnie ten sprawdzian, będzie to znaczyło, że opanowałeś korzystanie z magii chaosu na tyle, by nie wywołać ogólnoświatowego kataklizmu i używać jej do najprostszych inkantacji. Tylko w tym mogę cię wspomóc – potem musisz już sam doskonalić w sobie tę umiejętność. O ile oczywiście… Przezyjesz test.
   Iryxowi nie przypadło do gustu ostatnie zdanie, ale postanowił jeszcze spytać:
   - Czy my w ogóle jesteśmy jeszcze na Thanrys? A może to inny wymiar?
   - Nie – zaśmiał się szaman, – to wciąż nasz świat. Nawet nie opuściliśmy Forlornii. Czy to już koniec twoich pytań?
   - Prawie. Powiedz mi jeszcze tylko jak mam się do ciebie zwracać, czarowniku.
   Nastała chwila ciszy, po której z awatara dobiegł głos:
   - Możesz nazywać mnie Novalas. A teraz odwróć się i przejdź przez wrota na końcu mostu. Do dzieła, magu ziemi z Vys!

***

   Ork z Błękitnego Ostrza nie tracił czasu. Kiedy tylko za jego plecami wyrosła kamienna ściana, ruszył w stronę Siriana z podniesionym nad głowę toporem. Król zdawał sobie sprawę z morderczej siły, jaką dysponują orkowie, więc nawet nie próbował zablokować ataku. Uskoczył w odpowiednim momencie i toporzysko z impetem wbiło się w stojący za nim tron.
   Gharrod syknął i spróbował wyrwać broń, ale ta utknęła na dobre. Sirian ujrzał w tej chwili swoją szansę i natarł na przeciwnika. Ork znalazł się w niemałym kłopocie, bowiem był bezbronny, a i zaklęcie Kamiennej Skóry przestało go już chronić.
   A przynajmniej tak wydawało się władcy Gwainoru.
   Gharrod zaczął się cofać, uchylając się przed cięciami długiej klingi. Jak na orka posiadał sporą zwinność. Wycofywał się coraz szybciej, aż znalazł się kilka metrów dalej od wroga. Wtedy szybko podniósł rękę i wykrzyknął:
   - Magiczny kamień!
   Z zielonej dłoni wystrzeliły trzy świecące czerwonym blaskiem kamienie wielkości małych jabłek. Pomknęły z zawrotną prędkością w stronę Siriana, ale kiedy tylko zetknęły się z jego zbroją, rozpłynęły się nie czyniąc mu krzywdy.
   Ork wściekł się jeszcze bardziej, gdyż pojął, że jego przeciwnik jest odporny na magię. Nie miał czasu na wyciąganie topora z tronu, wykonał więc kilka znaków zaklęcia i wyczarował sobie zaklęty Miecz Kamienia. Uzbrojony w tę ciężką broń znów zaatakował.
   Tym razem dwaj wojownicy skrzyżowali klingi. Królewska Wierność jako umagiczniony oręż była wytrzymalsza niż zwykłe miecze i Sirian mógł nią spokojnie uderzać w kamienną broń Gharroda.
   Ork, tak jak większość jego pobratymców, specjalizował się w używaniu topora i widać było, że walka mieczem sprawiała mu trudności. Niezbyt dobrze orientował się w trudnej sztuce pchnięć, sztychów, wypadów, obrotów, blokowania i parowania, nie potrafił łączyć tychże manewrów w płynne sekwencje, w śmiercionośne serie przebijające obronę przeciwnika i gwarantujące zwycięstwo. Gwainorski król z łatwością parował jego uderzenia i wyprowadzał kontry, ale za każdym razem chybiał o włos. W końcu jednak, odtrącając uprzednio miecz Gharroda u czynił wypad i z mistrzowską precyzją trafił sztychem w jego prawą dłoń. Przeciwnik się tego nie spodziewał i Sirianowi udało się wytrącić mu broń z ręki. Ork krzyknął i odskoczył w tył. Król natychmiast ruszył w jego stronę, nie chcąc pozwolić mu wytchnąć, ale wystarczyła chwila, by szaman rzucił zaklęcie.
   - Kamienna pięść!
   Ręce Gharroda zszarzały i stały się twarde niczym głaz. Wybiegł wrogowi naprzeciw, lewą ręką zatrzymał pędzące w jego stronę ostrze, prawą zaś uderzył z całej siły w hełm Siriana. Król zatoczył się w tył i upadł. Sądził, że ork zechce go teraz dobić, lecz tak się nie stało.
   Ork podbiegł do tronu i zaczął uderzać weń pięściami. Chciał go zniszczyć, by wydostać swój topór, ale solidnie wykonane przez królewskich rzemieślników siedzenie mocno stawiało opór. Widząc, że Sirian dźwiga się powoli na nogi, Gharrod cofnął się, gorączkowo wykonał magiczne pieczęcie i wyczarował wielki głaz, którym cisnął w tron.
Królewskie krzesło rozleciało się w drzazgi, a pędząca skała rozbiła także ścianę za nim i wylądowała na ulicy, gdzie się zdematerializowała.
   Z triumfalnym okrzykiem ork doskoczył do swego oręża i podniósł go, a następnie przyjął postawę bojową. Sirian tymczasem zdjął wgnieciony hełm i odrzucił go na bok.
   - Czemu mnie nie wykończyłeś? – Spytał. – Miałeś przecież szansę.
   - Miałem cię zadusić gołymi rękami? – Zaśmiał się Gharrod. – Nawet wy, ludzie, nie zasługujecie na taką śmierć. Wolę patrzeć, jak wijesz się z moim toporem wbitym w wnętrzności.
   Sirian uśmiechnął się na myśl, że jego przeciwnik okazuje oznaki honoru, po czym dwaj wojownicy ruszyli jednocześnie ku sobie, by kontynuować walkę.
   Tym razem osobnik w czarnym płaszczy radził sobie zdecydowanie lepiej. Blokował przez kilka minut ciosy Królewskiej Wierności i przeszedł do ofensywy; odtrącił następne uderzenie, po czym mocno pchnął Siriana w brzuch drzewcem. Człowiek zgiął się wpół, a ork uniósł topór z zamiarem ścięcia głowy przeciwnikowi. Sirian zdołał jednak ciąć jeszcze mieczem w bok. Gharrod spostrzegł to i błyskawicznie opuścił topór, ale tak, by się osłonić. Klinga uderzyła w drewniany trzonek, lecz triumfalny uśmiech znikł z twarzy orka, gdy po ostrzu przebiegła błyskawica i uderzyła w niego.
   Ork zawył z bólu i z impetem padł na plecy. W tym samym momencie z ciemnych zakamarków komnaty wychynęli ubrani na czarno, zamaskowani zabójcy, będący na usługach króla. Piorun był bowiem dla nich znakiem, że czas pomóc swemu panu.
   Sirian korzystał z usług osobistej gildii zabójców dość często w ostatnich czasach. na proskrypcjach ciągle przybywały imiona osób przeciwnych jego władzy i knujących rozmaite spiski. Cienie, bo taka nazwę nosili państwowi mordercy, często wyruszały w teren, by usunąć marzących o wznieceniu rewolucji, przejęciu władzy, czy zawiązaniu sojuszu z wrogami Gwainoru. Król rozstawił ich w najmroczniejszych zakątkach sali tronowej, by w krytycznej sytuacji wkroczyli do akcji.
   Zabójcy ze sztyletami w rękach rzucili się na leżącego orka by go wykończyć, lecz nim dopadli ofiarę, wokół niej wyrosły ściany ziemi, które zamknęły się w twardą skorupę. Chwilę potem przez całą salę przemknęły setki kamiennych sopli, które wprawdzie nie uczyniły krzywdy odpornemu na magiczne ataki władcy, ale przeszyły na wylot wszystkich Cieni.
   Sirian odwrócił się i ujrzał, że wszyscy elitarni gwardziści leżą w kałużach krwi, a w jego stronę pędzi w powietrzu krasnolud z… czarnymi skrzydłami u pleców?
   Niestety król nie miał nawet czasu zadziwić się tym faktem, bowiem otrzymał potężny cios młotem w pierś i padł na plecy rozbijając niechronioną hełmem głowę.
   Władca czuł, że odpływa z niego życie i znalazł się w stanie półświadomości. Zdołał jeszcze dosłyszeć słaby głos orka, który wciąż odczuwał skutki porażenia i bas krasnoluda:
   - Dlaczego… dlaczego go zabiłeś, karłowate, krasnoludzkie ścierwo?! Był moim przeciwnikiem i to ja chciałem wypruć mu jego królewskie flaki!
   - Zamilcz. nie mamy czasu, by dłużej się z nim bawić. Poza tym… Ocaliłem ci życie, więc powinieneś być wdzięczny.
   - Ty…
   - Dość. Ani słowa więcej. Zabieramy miecz i idziemy. Wstawaj. Twoje rany powinien obejrzeć Thramindel.
   - I jeszcze to… mym poniżeniom nie ma dzisiaj końca.
   ,,Tak to jest z Błękitnym Ostrzem. Są niepokonani. Jeśli nie zmiażdżą cię swą brutalną siłą, to zniszczą zdradzieckim atakiem z zaskoczenia”, pomyślał jeszcze Sirian, po czym skonał.

***

   - Ta wszechobecna ciemność jest przygnębiająca.
   Iryx przyłapał się na tym, że mówi sam do siebie i potrząsnął głową. Zdawało mu się, że już kilka godzin wędruje niekończącym się mostem, przez różne dziwne pomieszczenia. Brakowało mu czyjegokolwiek towarzystwa: powściągliwego Sullimina, troskliwej Shimarii, prostolinijnego Forteina, a nawet irytującego Valgasa. Zastanawiał się, co też robią teraz jego przyjaciele i czy kiedykolwiek jeszcze ich zobaczy…
   Kolejna komnata była oświetlona przez ognistą kulę zawieszoną w powietrzu, kilkanaście metrów nad poziomem mostu. Pod nią była wyrwa w przeprawie, na tyle długa, by nie dało się przez nią przeskoczyć. Kiedy Iryx podszedł bliżej, znów pojawił się awatar Novalasa.
   - Oto twoje pierwsze zadanie. Aby przejść dalej, musisz zniszczyć tę kulę ponad tobą. Tylko wtedy pojawi się magiczna przeprawa, przez którą bezpiecznie udasz się w dalszą wędrówkę.
   - Nie mogę po prostu użyć lewitacji? Albo się teleportować? – Spytał Iryx, rozbawiony tak prostym zadaniem. W odpowiedzi usłyszał śmiech.
   - Owszem, możesz. Ale wtedy nie zdobędziesz wiedzy o używaniu dzikiej magii.
   - No dobrze już. Nie wiem jednak, jak to zadanie ma mi pomóc w jej opanowaniu.
   - Zobaczysz… Do dzieła.
   Awatar rozpłynął się w powietrzu.
   Młody mag przyjrzał się uważnie ognistej kuli, ale nie zauważył w niej nic niezwykłego: ot, zwykły płomień, który można ugasić wodą. Jako, że Iryx posiadał dar chaotycznej magii, mógł posługiwać się dowolnym żywiołem – nie tylko ziemią, jego specjalizacją. Wyczarował więc wodną kulę, choć nie przyszło mu to tak łatwo, jak rzucenie czaru ze sfery ziemi, i cisnął ją w kulę ognia.
   Gdy tylko woda zetknęła się z płomieniem, ognista kula przeszła w inny żywioł i stała się kulą ziemi, która wchłonęła całą wodę.
   Iryx zmarszczył brwi, widząc teraz nad sobą błotnisty twór zawieszony w powietrzu. Zgodnie z hierarchią żywiołów, którą znał na pamięć każdy czarodziej, ziemię dało się rozwiać zaklęciem ze sfery powietrza. A więc chwila skupienia, kilka magicznych znaków i Iryx posłał przed siebie strumień wiatru.
   Kula błyskawicznie wróciła do formy ognia i wicher tylko podsycił płomienie, które rozbłysły jaśniej. Radośnie tańczące, czerwone języki zdawały się cieszyć porażką człowieka.
   - Co do… - Warknął mag i nim zorientował się co właściwie czyni, posłał kolejną kulę wody w płomienie.
   Tym razem tajemnicza kula żywiołów zmieniła się w kulę mrozu, pochłaniając wodę i stając się bryłą lodu.
   Iryx, mocno zirytowany, przykucnął, cały czas ze złością wpatrując się w błyszczący białymi iskierkami lód. Umysł maga gorączkowo poszukiwał rozwiązania problemu. Jak miał zniszczyć coś, co po zaatakowaniu jednym żywiołem stawało się innym, tyle że stojącym o stopień wyżej w hierarchii?
   Nagle, uświadomiwszy sobie własną głupotę, Iryx roześmiał się głośno. Oczywiście! Przecież to był test na używanie dzikiej magii, a nie zwykłych czarów! Jak on, doskonale wyszkolony w vysjańskiej Szkole Ziemi mag, mógł o tym zapomnieć? Widocznie poirytowanie zaćmiło mu umysł. Iryx musiał zatem użyć swej chaotycznej mocy, aby zdać ten test. Kiedy zastanawiał się jak ją wykorzystać, przypomniał sobie słowa Valgasa: ,, Dziki mag może za pomocą chaotycznej magii wzmacniać znane sobie czary do tego stopnia, że byle ognistą strzałą mógłby puścić z dymem wszystkie lasy elfów na Velmarillis. Magia ta pozwala mu także na dowolne manipulowanie jej istotą  i tworzenie nowych zaklęć. Prościej mówiąc: dzikiej magii można użyć na wszelkie sposoby: od wzmocnienia jakiegoś czaru, poprzez zaklinanie przedmiotów i tworzenie nowych zaklęć, aż po wywołanie kataklizmu na niewyobrażalną skalę.”
   Iryx uśmiechnął się i rzekł:
   - Dowolne manipulowanie istotą magii i tworzenie nowych zaklęć… W porządku, zaczynajmy.
   Zamknął oczy i skupił się na swojej wewnętrznej energii i manie. Miał zamiar wyczarować pocisk, który połączy moc wszystkich żywiołów i dzięki temu zneutralizuje działanie irytującej kuli.
   - Ogień, by stopić stal i lód… Woda, by ugasić ogień… Ziemia, by wchłonąć wodę… Wiatr, by rozwiać ziemię… Kula żywiołów!
   Pocisk, który przybrał ametystową barwę, pomknął w stronę bryły lodu, lecz po drodze rozrósł się do olbrzymich rozmiarów. Nastąpił rozbłysk światła, a Iryx na moment oślepł. Kiedy wrócił mu wzrok, spostrzegł, że w górze już nic nie ma.
   - Udało się! – Wykrzyknął uradowany mężczyzna. Spojrzał na most, lecz wciąż ziała w nim potężna wyrwa.
   - Bardzo dobrze – rozległ się głos szamana, którego awatar właśnie się zmaterializował. – Dosyć szybko znalazłeś wyjście z sytuacji. Teraz już tylko musisz powtórzyć to jeszcze dziewięć razy, aby w pełni opanować łączenie żywiołów i będziesz mógł iść dalej.
   Kula płomieni pojawiła się ponownie…

***

   Wysoka, nieregularna wieża, zdobiona wizerunkami różnych maszkar i gargulców, zwieńczona kopułą w kształcie rogatej czaszki. Mnóstwo różnorodnych budowli przypominających miniaturowe, mroczne świątynie wokół niej. Poczwórny, kamienny pierścień murów okalający miasto, na którym co sto metrów znajdowała się wieża strażnicza. I wreszcie fosa płynnego ognia dookoła, z jednym, jedynym mostem.
   Tak Airyxowi i Dar’Achnisowi przedstawiała się stolica demonów, Arvoith, kiedy patrzyli na nią z pobliskiego wzgórza.
   - Czy to nie dziwne, że On chce, byśmy wykradli coś z miasta demonów? – Rzekł mroczny elf.
   - Może. Tak czy inaczej musimy wykonać zadanie.
   - Hmm… Czaszka Quudaca. Jak ona może wyglądać? Z doświadczenia wiem, że potężne artefakty posiadają często mylące nazwy. Kto by pomyślał na przykład, że Aura Savraheta, którą zdobyliśmy jakiś czas temu, to zaklęta zbroja?
   Airyx spytał nagle, nie odrywając wzroku od leżącego w dole Arvoith:
   - Czy wiesz, kto to był Quudac?
   - Oczywiście – parsknął Dar’Achnis. – To jeden z dwudziestu ośmiu demonicznych lordów Piekielnego Królestwa. Pochodził z Legionu Agonii i nosił tytuł Dręczyciela. Zstąpił na ziemię jako władca Arvoith, ale zginął w wielkiej bitwie z orkami i minotaurami. My, mroczne elfy, doskonale wiemy takie rzeczy, gdyż demonologia to dość bliska nam sztuka.
   - ÂŚwietnie. Powinieneś więc także wiedzieć, że czaszka ze śmiertelnej powłoki, którą przybrał Quudac zstępując na śmiertelny plan, to klucz podtrzymujący Mroczny Portal – bramę międzywymiarową, przez którą demony przybywają na Thanrys. Z całą pewnością przechowują ją na szczycie centralnej wieży.
   - Dar’Achnis uśmiechnął się i rzekł:
   - Zatem chodźmy po nią i wymordujmy wszystkich, którzy staną nam na drodze.
   - Owszem, pójdziemy, ale będziemy trzymać się planu. Jasne?
   - Ech… Zgoda.
   - Dobrze. Zaczynajmy więc.
   Człowiek i mroczny elf zaczęli rzucać na siebie zaklęcia ochronne: Stalową i Kamienną Skórę, Lodową i Ognistą Tarczę, Ochronę przed wrogą magią. Na koniec Przyspieszenie Ruchów, wyciągnięcie broni i szybki bieg w kierunku miasta.
   Mostu pilnowały dwa demony – gwardziści, ale szybkie cięcia Ostrza Oceanu i Płonącej Klingi usunęły ich z drogi. Kiedy dwie postacie przebiegały przez most, z pobliskich wież strażniczych na murach wystrzeliły magiczne pociski ametystowego koloru. Airyx i Dar’Achnis nawet nie zwrócili na nie uwagi, gdyż chroniły ich tarcze antymagiczne.
   Przemknęli przez cztery bramy, uśmiercając pilnujących ich gwardzistów, po czym skierowali się w stronę posępnej wieży. Każdego demona, który nawinął im się pod ostrze wysyłali z powrotem do jego piekielnej sfery. Wrota do wieży zagrodził im jednak wielki, czarny demon z płonącymi skrzydłami, szykujący się do rzucenia jakiegoś potężnego czaru. Po sekwencji gestów, które potwór wykonywał, Airyx rozpoznał zaklęcie ÂŚmiertelnej Kuli Dezintegracji, przed którym nie chroniły żadne antymagiczne osłony.
   - W górę! – Krzyknął do Dar’Achnisa.
   Demon cisnął wielki pocisk emanujący zieloną poświatą, pędzący z zawrotną prędkością tuż nad ziemią. Nim jednak dotarł on do celu, dwaj osobnicy w czarnych płaszczach skoczyli w górę, rzucając na siebie czar lewitacji.
   - O mały włos – odetchnął z ulgą Dar’Achnis, po czym zwrócił swe czerwone, płonące żądzą mordu oczy na demona w dole. – Moja kolej!
   Z jego wyciągniętej ręki wystrzeliła salwa ognistych kul. Wszystkie one uderzyły we wroga z pełną mocą, ale na potworze nie zrobiły najmniejszego wrażenia.
   - Odporny na ogień – stwierdził z irytacją mroczny elf.
   - Wobec tego ja to zrobię – rzekł Airyx.
   Demon otworzył ohydną paszczę i zionął straszliwym, zielonym ogniem. Airyx przeciwstawił mu wielką wodną falę, którą wytworzył w dłoniach. Magiczne płomienie przeniknęły co prawda przez wodę, lecz rozbiły się na antymagicznej tarczy chroniącej człowieka, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy.
   Bestia nie miała już tyle szczęścia. Niewrażliwa na ogień, posiadała natomiast wysoką podatność na wodę. Przygnieciona miażdżącą falą wody rozpłynęła się w nicość.
   - Brawo, mistrzu Airyksie – klasnął w dłonie Dar’Achnis. – Ale tamci są moi.
   Na dole, przed wejściem do wieży, zebrała się już spora grupa pomniejszych demonów, szykujących się do magicznego ataku. Mroczny elf także wykonał sekwencję znaków zaklęcia i po chwili na hordę potworów spadło pięć ognistych fal, które zakończyły ich przeklęte żywoty w straszliwej agonii.
   - Wrażliwe na ogień – stwierdził tym razem z zadowoleniem Dar’Achnis, lubując się wrzaskami ginących demonów.
   Tymczasem dwaj magiczni wojownicy dotarli na szczyt centralnej wieży Arvoith. Magicznymi uderzeniami uczynili wyrwę w ścianie i wkroczyli do Komnaty Czaszki.
   Sala była całkowicie pusta, jedynie w jej centrum znajdował się piedestał, na którym spoczywała emanująca mroczną magią, czarna, rogata czaszka.
   - To jest czaszka Quudaca? A gdzie ten słynny Mroczny Portal, przez który przybywają na Thanrys demony z Guthrei? – Spytał elf.
   - Wrota międzywymiarowe znajdują się na dole, u podstawy wieży. Czaszka dla bezpieczeństwa trzymana jest na szczycie – wyjaśnił Airyx.
   Po czym bez ostrzeżenia puścił lodową strzałę w przeciwległy kąt pokoju.
   Demon, który czaił się w rogu musiał zasłonić się tarczą i rozproszyć swoją niewidzialność. Airyx i Dar’Achnis ujrzeli wysokiego, szczupłego humanoida zbrojnego w zaklętą tarczę i czarny sejmitar, o łuskowatej, czerwonej skórze, wyszczerzonych kłach i srebrnych źrenicach.
   - Wykryliście mnie – zaśmiał się upiornie. – Ale lodowy pocisk to za mało, by zrobić krzywdę arcydemonowi Saatarahowi.
   - To władca Arvoith, jak mniemam? – Powiedział Dar’Achnis. – ÂŚwietnie. Z przyjemnością go zabiję.
   - Nie przeceniaj swoich możliwości. Pamiętaj z kim chcesz walczyć – upomniał go Airyx. – Zrobimy to razem.
   Trzej przeciwnicy jednocześnie zerwali się z miejsc i doskoczyli do siebie. Arcydemon odbił tarczą cios mrocznego elfa i skrzyżował klingi z Airyxem. Odskoczył, uchylił się przed poziomym cięciem Rozcinacza Fal i pchnął sztychem w stronę Dar’Achnisa. Chybił jednak o włos i elf mógł wyprowadzić własne uderzenie. Przejechał czubkiem płonącego miecza po czole demona.
   Stwór warknął i błyskawicznie skoczył w przód, uderzając Dar’Achnisa tarczą. Mroczny elf nie spodziewał się takiego obrotu spraw i przewróciwszy się na plecy poleciał parę metrów w tył.
   Saataraha podbudowało to zwycięstwo, ale omal nie stracił przez tę chwilę nieuwagi głowy. Kiedy bowiem patrzył z satysfakcją na ranionego przeciwnika, Airyx zaatakował go z flanki, kierując szerokie ostrze miecza w stronę szyi demona. Potwór co prawda zdążył zablokować cios własną klingą, ale gdyby spostrzegł się ułamek sekundy później, walka byłaby zakończona.
   Po krótkiej wymianie ciosów arcydemon ponownie musiał bronić się przed dwoma wrogami, gdyż do bitwy powrócił żądny zemsty Dar’Achnis, któremu uderzenie tarczą nie zrobiło zbyt wielkiej krzywdy. Trzy miecze i tarcza uderzały o siebie, krzyżowały się i śmigały w powietrzu, ze świstem je przecinając, w najróżniejszych układach i kombinacjach. Stopniowo jednak Saatarah musiał się cofać, aż w końcu dotknął plecami ściany wieży.
   W mgnieniu oka demonowi wyrosły wielkie, czarne skrzydła, którymi smagnął swych wrogów. Uderzenie odrzuciło Airyxa i Dar’Achnisa w tył, lecz wcześniej zasłonili się mieczami i zdołali pokaleczyć potwora.
   Wściekły arcydemon rzucił się na leżących, chcąc za wszelką cenę rozerwać ich na strzępy. Podniósł sejmitar w górę, ale w furii zapomniał zasłonić się tarczą. W tym momencie człowiek i mroczny elf poderwali się w górę i wyciągnęli przed siebie ramiona zbrojne w zabójcze ostrza. Zaskoczony Saatarah nie mógł już wykonać żadnego uniku i impetem nadział się na klingi Raasnatha oraz Ostrza Oceanu. Przez chwilę zastygł w bezruchu z wyrazem zdziwienia na swej ohydnej twarzy, a gdy ostrza zostały wyszarpnięte z jego ciała, osunął się bezdźwięcznie na ziemię.
   - Sprawił trochę problemów, ale koniec końców nie był tak potężny jak się spodziewałem – stwierdził Dar’Achnis. – Ciekawe, że w walce nie przeszkodziły nam żadne inne demony. Dawno już powinny tu być, by bronić władcy.
   Wtem otwarły się spiżowe wrota i do komnaty wpadła horda pomniejszych demonów.
   - Wykrakałeś – mruknął Airyx.
   - Owszem. I zajmę się nimi. Ty bierz czaszkę.
   Airyx doskoczył do piedestału i chwycił artefakt, który o dziwo nie był chroniony żadnymi czarami. Tymczasem Dar’Achnis cisnął w potwory ognistą falę. Część z nich zginęła, reszta cofnęła się za bramę. Elf uśmiechnął się i wykonał znaki zaklęcia:
   - Ognista ściana!
   Wejście do sali zostało zablokowane przez prawdziwy mur płomieni. Dar’Achnis nie miał jednak zamiaru sprawdzać, które z potworów są odporne na ogień, a które nie. Poszedł natomiast w ślady swego towarzysza i teleportował się.
   Obaj znaleźli się na tym samym pagórku, z którego obserwowali wcześniej Arvoith.
   - Mamy czaszkę Quudaca. Wracamy? – Spytał mroczny elf.
   - Ja mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
   - ÂŚwietnie. Zatem dotrzymam ci towarzystwa, jeśli pozwolisz.
   Airyx wzruszył ramionami i zaczął schodzić ze wzgórza.
   - Dokąd więc idziemy? – Zapytał Dar’Achnis, doganiając człowieka i wyrównując z nim krok.
   - Do starych ruin Nekrotopii.

***

   Iryx westchnął, gdy usłyszał, co go teraz czeka.
   Zniszczenie kuli żywiołów dziesięć razy, a przy tym udoskonalenie posługiwania się dziką magią, zajęło mu tydzień miejscowego czasu. Nie miał pojęcia, jakiemu okresowi w rzeczywistości odpowiadał tutejszy siedmiodzień. Potem udało mu się wreszcie przejść dalej i po niezbyt długiej wędrówce nadeszła pora na drugi test.
   Mag stanął przed lśniącym, okrągłym portalem zagradzającym drogę. Wtedy zjawił się awatar Novalasa, który wyjaśnił, co następuje:
   - Za chwilę przez te wrota przejdzie sześć spaczonych żywiołaków. Istoty te są odporne na zaklęcia z wszelkich innych sfer, poza swoją własną. Oznacza to, że spaczonego żywiołaka ognia można zniszczyć tylko czarami ognia.
   - Dziwaczne stworzenia – żachnął się Iryx.
   - Twoim zadaniem jest je pokonać, a nie oceniać. Do roboty. Ach, jeszcze jedno: pozwoliłem sobie wzmocnić żywiołami magią. Nie wygrasz, używając tradycyjnych zaklęć. będziesz musiał je naładować chaotyczną magią. Powodzenia.
   Awatar rozpłynął się w powietrzu, a Iryx odsunął się nieco od portalu i przygotował do walki. Poprzednia próba usprawniła jego kontrolę nad magią chaosu, więc sądził, iż poradzi sobie z jej zastosowaniem w czasie bitwy.
   Z portalu wyłonił się pierwszy przeciwnik – żywiołak wody. Humanoidalna, dwumetrowa postać przez chwilę stała w bezruchu, jak gdyby niezdecydowana.
   Iryx nie byłby sobą, gdyby nie wypróbował wpierw tradycyjnego czaru ziemi, aby przekonać się o prawdziwości słów starego szamana.
   - Piaskowy podmuch!
   Z dłoni czarodzieja wystrzeliła fala złocistego piasku i uderzyła w żywiołaka wody. Stwór powinien zmienić się w błotnistą breję, lecz wyglądał jak dawniej.
   A zatem do dzieła, pomyślał Iryx i uniknąwszy wodnej kuli, cisnął w żywiołaka własną. Istota zachwiała się lekko, ale nie zrobiło to na niej większego wrażenia. Miast tego, posłała w tronę człowieka potężną wodną falę. Iryx natychmiast padł na brzuch i wykonał znaki zaklęcia.
   - ÂŚciana ziemi!
   Kamienny mur odgrodził go od spaczonego żywiołaka wody. Iryx cofnął się kilka kroków w tył i spokojnie skupił się na połączeniu mocy dzikiej magii z zaklęciem wodnej kuli.
   Tymczasem żywiołak uderzył całą swoją mocą i zniszczył ścianę ziemi. Chwilę potem uderzyła w niego potężna, wodna kula i rozerwała go na strzępy – o ile można tak powiedzieć o istocie składającej się całkowicie z wody.
   - Pierwszy z głowy – ucieszył się Iryx. – Kto następny?
   Kolejny wyszedł żywiołak powietrza – przyjął postać wirującego wichru. Czarodziej ponownie odgrodził się ścianą ziemi, skoncentrował moc i zaczekał, aż żywiołak rozniesie barierę. Wtedy posłał w jego kierunku wietrzny podmuch. Stwór zniknął.
   Z portalu wyłoniła się postać przypominająca człowieka, otoczona płomieniami.
   - Kula ognia!
   Przed Iryxem zjawił się olbrzymi potwór, którego ciałem było stwardniałe błoto.
   - Pocisk ziemi!
   Przez wrota przeszła istota z czystego, skrzącego się lodu.
   - Kula mrozu!
   Na koniec pojawił się barczysty niby golem osobnik, z głową uwieńczoną koroną błyskawic, a po jego ciele przebiegały wyładowania elektryczne.
   - Grom!
   Wszystkie spaczone żywiołami zostały pokonane, a portal zagradzający dalszą drogę zniknął. Iryx pomyślał, że ta próba była o wiele prostsza, szybsza i przyjemniejsza niż poprzednia. Zdziwiła go też sprawność, z jaką posługiwał się dziką magią, pomimo tego, że posiadał o niej jedynie szczątkową wiedzę.
   - Cóż, widocznie mam talent… - Podsumował i zadowolony ruszył w dalszą drogę, ku ostatniemu sprawdzianowi swoich sił.

***

   Valgas teleportował się z powrotem na ,,Dumę Gwainoru”, która dopiero co przybiła do portu w Telmirii. Kocur przecisnął się pomiędzy krzątającymi się po pokładzie ludźmi oraz elfami, i odnalazł swoich towarzyszy w jednej z kajut.
   Kiedy wkroczył do pokoiku, wszyscy poderwali się z miejsc jak oparzeni. Z niecierpliwością oczekiwali na najnowsze wieści.
   Valgas spokojnie wskoczył na jedno z krzeseł i ziewnął przeciągle. Znudzonym wzrokiem omiótł trzy twarze i rzekł:
   - Jakieś pytania?
   - Co z Iryxem?! – Wyrwała się Shimaria.
   - ÂŻyje i ma się dobrze – odparł Chowaniec. – Obecnie rozwija swój talent, który odkrył podczas walki z Zelghashem, ćwicząc pod okiem szamana Drakan. Niedługo będziesz mogła osobiście z nim porozmawiać, bowiem zaraz się tam udajemy.
   - Dlaczego? – Spytał elf Sullimin.
   - Nadchodzi czas rozstrzygnięcia – odrzekł tajemniczo Valgas. – Rozejrzałem się trochę po świecie i zaczerpnąłem wiadomości. Nie są zbyt wesołe. Błękitne Ostrze przechodzi z fazy przygotowań do etapu działań. Zaczną realizować swój plan szybciej, niż zdołamy się spostrzec. Musimy doprowadzić do konfrontacji i spróbować im przeszkodzić.
   - My?! – Wybuchnął rycerz Fortein. – A co my możemy im zrobić?!
   - Właśnie – westchnęła kapłanka. – Bądź co bądź jest to dziewiątka potężnych magów – wojowników.
   - Ósemka poprawił czarny kot.
   - Co?
   - Komuś tu chyba stępiał słuch ostatnimi czasy. Mówię, że zostało ich ośmiu. Albowiem śmierć poniósł półsmok Zelghash, a powiadam wam, że nim dojdzie do ostatecznej bitwy jeszcze co najmniej jeden czarny płaszcz straci właściciela.
   Kot zaczął lizać łapę. Był to znak, że ten wątek został zakończony. wszyscy więc cierpliwie czekali na rozwój sytuacji.
   - Co do ciebie – podjął Valgas, zwracając się do Forteina – los przeznaczył ci inne zadanie. Do twego ojczystego miasta zbliża się wielka armia nieumarłych. Będziesz tam potrzebny, rycerzu.
   - A zatem muszę natychmiast się tam dostać! – Wykrzyknął wojownik.
   - Jak sobie życzysz – odpowiedział kot i wtem rosła postać Forteina zniknęła. Na twarzy Shimarii i Sullimina odmalowało się zaskoczenie tym nagłym zdarzeniem.
   - Co to miało być? – Spytał elf, szybciej otrząsając się ze zdumienia. – Nawet się nie pożegnaliśmy…
   - Nie warto. Tylko byście za nim bardziej tęsknili. – Odparł cicho Valgas, jednak ani Sullimin, ani kapłanka nie zrozumieli prawdziwego sensu tych słów.
   - No dobrze. Wiesz coś o obecnych działaniach Błękitnego Ostrza?
   - A jakże. W tej chwili Ostrze powinno już być w posiadaniu wystarczającej ilości mocy zamkniętej w legendarnych artefaktach, a jeśli nie, to będzie niebawem. Wtedy wyzwolą ją, aby osiągnąć swój cel, który na pewno nie wróży dobrze przyszłości Thanrys.
   - Cóż to za złowieszczy cel? Znasz go?
   Valgas uśmiechnął się.
   - Znam. Ale wy się jeszcze nie dowiecie.
   - Valgasie! – Wykrzyknęła Shimaria.
   Chowaniec spojrzał na nią takim wzrokiem, że natychmiast skuliła się na krześle, przytłoczona i zgromiona jego spojrzeniem.
   - I wam zostanie to wyjawione, gdy nadejdzie pora. Zbliża się czas rozwiązania wszystkich tajemnic. Albowiem węzeł krępujący zagładę świata wciąż spoczywa niezerwany, lecz podnosi się nad nim ostrze miecza barwy błękitu, aby go przeciąć. Któż zdoła powstrzymać cios i czy jest w mocy to uczynić?
   Nim jeszcze pytanie to zdążyło przebrzmieć, kot, elf i człowiek zniknęli.

***

   Ten wieczór był wyjątkowo zimny. Dwóch gwardzistów strzegących prymitywnego posterunku na granicy wielkiej puszczy Velmarillis i Wschodniej Pustyni, złożonego z drewnianego baraku oraz małego ogniska, otuliło się w ciemnofioletowe płaszcze. Kolor ten reprezentował oddziały straży yrmiańskiej. Dwaj posterunkowi byli bowiem mrocznymi elfami ze stolicy tego ludu, Yrm. Sieć prostych, małych czujek rozciągała się na całej zachodniej granicy państwa mrocznych elfów, od Wybrzeża Serin na północy kontynentu, do zatoki o nazwie Paszcza Hipogryfa na południu.
   ÂŻołnierze grzali się przy ogniu, milczący i przygnębieni. Chłodny wiatr wiejący od strony Cienistego Nabrzeża wył w koronach olbrzymich drzew, a ciemne chmury na niebie zwiastowały deszcz. Delficcy gwardziści spojrzeli na siebie czerwonymi oczyma i zgodnie stwierdzili, iż lepiej będzie przesunąć się w głąb baraku. Nim jednak zdążyli wstać z pni ściętych drzew, służących im za siedziska, spadł na nich z góry dziwny, srebrzysty pyłek.
   Wojownicy zerknęli w górę i ujrzeli sporego, kolorowego motyla, który zataczał nad nimi kręgi.
   - Motyl w nocy? – Rzekł ze zdziwieniem jeden z elfów.
   - Co do…
   Nagle obaj poczuli ogromne znużenie i senność. Zanim zdołali jakoś zareagować na ogarniające ich zmęczenie, bezwładnie osunęli się na miękką trawę, pogrążeni w słodkim zapomnieniu snu.
   W kręgu światła rzucanego przez ognisko stanęły dwie wysokie, smukłe postacie odziane w czerń. Wyższa z nich wyciągnęła rękę i motyl usiadł na wierzchu jej dłoni. Po kilku sekundach dłoń zacisnęła się w pięść, a osobnik ów rzekł:
   - Fortel się udał.
   - Twoje pomysły zawsze są genialne, kochanie – odparł jego towarzysz – a raczej towarzyszka, na co wskazywał melodyjny, kobiecy głos.
   Osobnicy podeszli do nieprzytomnych gwardzistów. Pierwszym z tej dwójki był wysoki elf Thramindel, o jasnych blond włosach i szafirowych oczach. W lewej ręce trzymał pięknie zdobioną, długą włócznię. Miał smutną twarz i głębokie, zamyślone spojrzenie. Zdawał się niewiele zważać na to, co mówi jego partnerka.
   A była nią ludzka kobieta o imieniu Ravinna. Miała ciemnoniebieskie oczy zapatrzone w Thramindela niczym w bóstwo, i długie, ciemne włosy, które nosiła rozpuszczone. Z jej uroczym uśmiechem na jasnej twarzy wydawała się wcieleniem niewinności. Ogólny efekt psuły jednak trzy rzeczy: pogardliwe i drwiące nastawienie do otoczenia, źle kojarzący się czarny płaszcz z emblematem Błękitnego Ostrza, oraz wielka, srebrna halabarda zaklęta magicznie. Ta brutalna broń ostro kontrastowała z delikatnym wyglądem kobiety.
   Thramindel i Ravinna zdjęli fioletowe płaszcze ze śpiących strażników, narzucając je na siebie i mocno naciągając kaptury na głowy.
   - Za gorąco mi w dwóch płaszczach naraz – skrzywiła się Ravinna.
   - Nie narzekaj. Nie będziesz musiała długo tego nosić. Chodźmy.
   - A co z nimi? – Spytała kobieta, wskazując grotem swej broni na jednego z mrocznych elfów.
   Thramindel zamarł w pół kroku i zesztywniał. Pozostał w tej pozycji przez dłuższą chwilę, po czym rzekł cicho:
   - Zostaw ich.
   Ravinna odetchnęła ciężko. Doskonale wiedziała, co czuł Thramindel; mroczne elfy ciągle toczyły z jego ludem krwawą wojnę, bezlitośnie tępiąc szlachetny ród wysokich elfów. Darowanie życia znienawidzonym wrogom musiało wiele kosztować Thramindela.
   - jestem z ciebie dumna, moje elfiątko – zachichotała i wraz ze swym partnerem teleportowała się.
   Wylądowali przed bogatym domem w Yrm – wielkim mieście, sercu państwa mrocznych elfów. Właśnie zaczął padać deszcz i z ulic zaczęli znikać ostatni przechodnie. Alejkami przemykali jeszcze gdzie niegdzie miejscy strażnicy. Dopiero gdy okolica opustoszała, Thramindel i Ravinna ruszyli w stronę Mrocznej Wieży – siedziby władcy Yrm, Kargotha.
   Nikt ich nie zatrzymał. Nikt ich nie zaczepił. yrm wydawało się miastem umarłych. Czasem gdzieś w pobliżu przemknął jakiś mroczny elf, lub przemaszerował oddział straży, lecz widząc fioletowe barwy yrmiańskiej gwardii, nie zwracali na nich większej uwagi.
   Nie niepokojeni dotarli do Wieży i doszli aż pod same drzwi głównej sali, gdzie urzędował Kargoth. Tam jednak zaczęły się problemy, bowiem czterej elitarni strażnicy pilnujący wrót skrzyżowali przed nimi swe czarne włócznie.
   - Stać! Kim jesteście? – Spytał ostro kapitan gwardii.
   - Przybywamy z Venomine. Mamy audiencję u lorda Kargotha. – Odparł Thramindel. Głęboko naciągnięte kaptury fioletowych płaszczy skrywały w cieniu twarze jego i Ravinny.
   Kapitan rzucił szybko okiem na broń, którą trzymali.
   - To nie jest oręż mrocznych elfów. Wasz podstęp nie zadziałał, intruzi. Zaraz…
   - Zapętlona błyskawica!
   Z prędkością pikującego sokoła Ravinna wyprostowała przed siebie rękę, kierując ją w tronę najbliższego przeciwnika. Z jej dłoni wystrzelił piorun, który trafił w kapitana straży, a następnie przeskoczył po kolei na każdego gwardzistę. Cała czwórka padła w drgawkach na podłogę z czarnego bazaltu.
   - Czy tam w środku będzie ich więcej? – Zapytała Ravinna.
   - Nie. Kargoth zawsze przebywa sam w swej komnacie.
   - ÂŚwietnie. w takim razie pokonanie go nie sprawi nam kłopotów.
   - ÂŻebyś się nie zdziwiła... – Uśmiechnął się lekko elf.
   Pchnęli żelazne odrzwia i weszli do okrągłej, obszernej sali ozdobionej posągami demonów i potworów. Pomiędzy nimi rozpięta była olbrzymia pajęczyna. Jako, że rzeźby stały w okręgu przy ścianie, pajęczyna ta tworzyła rodzaj ogrodzenia, osłony. W głębi komnaty stała większa, wyróżniająca się statua, przedstawiająca jakiegoś boga mrocznych elfów, który w złożonych dłoniach trzymał jarzący się fioletem kryształ. Przed tym posągiem znajdował się półokrągły podest, na nim zaś stał Kargoth.
   Był to wysoki na trzy metry drider – istota o górnej połowie ciała mrocznego elfa, zaś dolnej pająka. Nosił on długie, rozpuszczone srebrne włosy i mithrilową koronę. Muskularnego torsu oraz ramion nie okrywał żaden pancerz.
   - To.. To potwór – syknęła Ravinna. a jej twarzy wyjątkowo nie gościł tym razem uśmiech.
   - Bardzo odkrywcza uwaga – stwierdził Thramindel.
   - Ach, intruzi – rzekł leniwie Kargoth, patrząc na nich czerwonymi oczyma. – ÂŚwietnie. Zażyję trochę rozrywki.
   - Jakbym słyszał Zelghasha – mruknął Thramindel. – A te czerwone oczy przypominają mi…
   Jego twarz wykrzywił grymas gniewu, gdy oczami wyobraźni ujrzał znienawidzonego Dar’Achnisa. Tymczasem drzwi za plecami jego i Ravinny zamknęły się z trzaskiem.
   - Po coś tu przyszedł, mały elfie? – Zaszydził kargoth. – Zaiste, wysokie elfy to najgłupsza z ras na Velmarillis. Już leśne elfy mają od was więcej rozumu.
   - Jak śmiesz! – Krzyknęła Ravinna i cisnęła w dridera piorunem. Władca Yrm przyjął go na siebie i wyszedł z tego bez szwanku.
   - To miał być elektryczny cios? – Zasmiał się. – Pokażę ci, jak wygląda prawdziwe zaklęcie z tej sfery magii!
   Z obydwu dłoni Kargotha wystrzeliły czarne błyskawice wymierzone w kobietę i elfa. Oboje uniknęli uderzenia, ale moc tych ładunków była niezwykle potężna.
   Ravinna ruszyła w kierunku przeciwnika, szykując się do zadania ciosu znad prawego ramienia. Kargoth wykonał w tym czasie kilka magicznych pieczęci i otoczył się elektrycznym polem siłowym.
   - Tarcza błyskawic? – Szepnęła Ravinna i natychmiast się zatrzymała. Kargoth znów cisnął czarnym gromem i wojowniczka musiała się cofnąć.
   W tym czasie Thramindel wykonał długą sekwencję znaków i rzekł:
   - Wrota żywiołów: sfera błyskawicy.
   W połowie odległości pomiędzy nim, a władcą mrocznych elfów zmaterializowała się brama międzywymiarowa, z której wyszły cztery żywiołami błyskawic.
   - Przyzwałeś żywiołami burzy, bo wiesz, że moje czary na nie nie podziałają – zaśmiał się Kargoth. – Pomysłowe. Zapomniałeś jednak, że chroni mnie teraz tarcza błyskawic i ja również jestem odporny na ich ciosy.
   - Mamy zatem pata – stwierdził sucho wysoki elf.
   - Nie wydaje mi się. Ostrze Burzy!
   W ręku dridera pojawił się migoczący miecz błyskawic. Poruszając swymi ośmioma odnóżami Kargoth z zadziwiającą szybkością znalazł się przy żywiołakach. Istoty zaczęły razić go piorunami, lecz tarcza błyskawic wszystkie wchłonęła. Tytan podniósł magiczne ostrze i ciął pierwszego przeciwnika.
   O dziwo żywiołak padł, rozcięty na pół. taki sam los spotkał pozostałą trójkę.
   - To niemożliwe – zdumiała się Ravinna. – Miecz Błyskawic nie powinien uczynić im krzywdy! To jest czysto magiczny oręż, a nie zwykłe zaklęte ostrze i nie miał prawa zranić żywiołaków! Jak więc…
   - Wygląda na to, że Kargoth posiadł rzadki talent doładowywania magią swoich czarów – stwierdził Thramindel, a następnie zwrócił się do Kargotha. – Wlałeś w czar Ostrza Burzy sporo swojej many i wzmocniłeś żywioł błyskawicy. A wiadomo, że piorun może pokonać piorun, jeżeli będzie posiadał potężniejszą moc.
   - Rozprawiasz o rzeczach oczywistych – zaśmiał się tytan. – To są podstawy, które zna każdy adept sztuk magicznych.
   - Więc mam rację?
   - Częściowo. Mam zdolność wlewania many w czary, niczym dziki mag, ale nie jest to mój osobisty talent. Moc tę daje mi moje berło.
   Tu Kargoth wskazał za siebie, na fioletowy kryształ w objęciach posągu.
   - To jest berło Kargotha? – Zdziwiła się Ravinna.
   Wtem Thramindel z zadziwiającą prędkością cisnął swoją włócznią w dridera. Kargoth próbował uniknąć pędzącego żądła śmierci, lecz było za późno. Grot i drzewce weszły głęboko w pajęczy odwłok.
   Władca mrocznych elfów zawył z bólu, ale nie miał wiele czasu na rozważanie swego cierpienia, albowiem doskoczyli do niego Ravinna z halabardą i Thramindel, który wyczarował sobie meteorytową maczugę. W dodatku tarcza błyskawic przestała już działać, a Ostrze Burzy zdematerializowało się.
   Kargoth spróbował jeszcze miotać czarne gromy, ale kobieta i elf zręcznie ich unikali. Drider otrzymał kilka miażdżących ciosów maczugą, a ostrze halabardy cięło go w pierś. Pajęcze odnóża rozjechały się w przeciwne strony i odwłok ciężko upadł na ziemię. Widząc zbliżającą się klęskę, Kargoth podjął ostatnią próbę obrony. Złożył ręce i rzekł:
   - Gniew burzy!
   Ravinna wykazała zaskakujący refleks i rzuciła czar obszarowej ochrony przed elektrycznością, nim atak przeciwnika zadziałał. Z ciała tytana rozeszły się promieniście na wszystkie strony oślepiające błyskawice. Objętym ochronną tarczą Ravinnie i Thramindelowi nic się jednak nie stało.
   Kobieta podeszła do klęczącego Kargotha z uniesioną halabardą, gotowa zadać ostateczny cios i ściąć mu głowę.
   - Zaczekaj – rzekł twardo Thramindel.
   - Czemu, kochanie?
   - Nie ma sensu go teraz zabijać. Dopóki berło Kargotha spoczywa nienaruszone na swoim miejscu, on będzie w stanie się odrodzić. Ten artefakt zapewnia mu nieśmiertelność.
   - Więc weźmy berło i potem go wykończmy.
   - W tym cały problem. Berło ma unikalną naturę i jedynie Kargoth może go dotykać. Czerpie ono z jego mocy, która daje siłę nałożonej na berło klątwie: ktokolwiek by dotknął go poza Kargothem, zginie na miejscu.
   - Zatem jak mamy…
   - Oczywiście po śmierci tego mrocznego elfa klątwa zniknie, gdyż straci źródło swej mocy – kontynuował Thramindel. – Póki co jednak, Kargoth potrzebny jest nam żywy.
   - Jak zamierzasz mnie zmusić do współpracy, wysoki elfie? – Zaśmiał się słabo tytan.
   Odpowiedzią Thramindela były znaki zaklęcia i wymówienie jego nazwy:
   - Pełzające pnącza.
   Z obydwu dłoni elfa wypełzło kilkanaście zielonych, mocnych pnączy, które oplotły Kargotha. Wykonując przemyślane ruchy rękoma, Thramindel, niczym władca marionetek w teatrzyku lalek, zmusił dridera, by dotarł do rzeźby trzymającej klejnot. Pnącza przesunęły się na prawą rękę Kargotha i uniosły ją. Pokonany, wściekły tytan mógł jedynie patrzeć, jak jego ramię sterowane przez inteligentne rośliny sięga po fioletowy kryształ i kładzie go u stóp posągu.
   Kiedy berło spoczęło na podłodze, utraciło swój blask. Sfera nieśmiertelności Kargotha pękła. Thramindel machnął ręką i zabójcze pnącza owinęły się driderowi wokół gardła, stopniowo się zaciskając.
   - Ty… - Wydusił Kargoth i posłał elfowi spojrzenie pełne nienawiści. Potem osunął się w konwulsyjnych drgawkach na ziemię i skonał.
   Thramindel wyminął zwłoki władcy Yrm i podniósł klejnot, teraz lekko matowy, lecz wciąż emanujący mocą.
   - Może teraz… Mój lud będzie miał większe szanse na wygraną w tej wojnie… - Wyszeptał, ściskając w dłoni berło.
   - Wszystko w porządku, kochanie? – Spytała Ravinna.
   - Tak. Chodźmy już.

***

   Godzinę później wszystko stało się jasne.
   W siedzibie Błękitnego Ostrza przebywało siedem osób. Wszyscy przybywali tu sukcesywnie.
   Pierwsi wrócili Ranivon i Invrahet. Przynieśli Różdżkę Arcylisza z Baszty ÂŚmierci. Nie mieli żadnych problemów z jej zdobyciem, gdyż władca nieumarłych – Lord Zagłady – zawarł sojusz z Ostrzem i chętnie zgodził się użyczyć tego artefaktu.
   Kolejni przybyli Khagaz z Gharrodem, przynosząc królewską Wierność z Sirii, za którą zapłacił życiem król Gwainoru, a ork okupił wieloma ranami.
   Pół godziny potem zjawili się Thramindel i Ravinna z Berłem Kargotha.
   - Doskonale – stwierdził Przywódca. – Wszyscy wywiązaliście się ze swoich zadań.
   - Zaraz, a gdzie Airyx i Dar’Achnis? – Spytała Ravinna.
   - Otrzymałem od nich telepatyczną wiadomość o drobnym opóźnieniu. Wkrótce dostarczą nam Czaszkę Quudaca.
   - ÂŚwietnie. i co teraz? – Wtrącił Gharrod, który czuł się już o wiele lepiej. Magia natury Thramindela wyleczyła jego obrażenia i zdecydowanie poprawiła humor.
   - Wprowadzimy w życie końcowy etap planu – odparł Lider. – Ruszamy na Ziemie Cienia, razem ze wszystkimi artefaktami, które zgromadziliśmy. Tam nikt nam nie przeszkodzi. Jedyne istoty, jakie zamieszkują ten kontynent, nieumarli, są po naszej stronie. Będziemy więc mieć pewność, że o

Offline Airyx

  • Myśliwy
  • ***
  • Wiadomości: 362
  • Reputacja: -2
  • Płeć: Mężczyzna
  • D'hara!
Odp: Opowieści z Thanrys
« Odpowiedź #4 dnia: 09 Luty 2009, 21:38:40 »
Będziemy więc mieć pewność, że odniesiemy sukces. Airyx i Dar’Achnis dołączą tam do nas.
   - Zbierajmy się – rzekł Khagaz.
   - Tak – powiedział Ranivon. – Na Ziemie Cienia, gdzie pod Czarnym Szczytem wypełni się rytuał wezwania Ponadczasowego.
***

   - Most się skończył. Cóż za zaskoczenie.
   Iryx dotarł do ostatniej komnaty. Była to wielka arena, a ściany wokół niej ozdobiono płaskorzeźbami, obrazującymi zarówno pojedynki wojowników, jak i potyczki magiczne czarodziejów. W sali tej znajdowały się także wrota zamykające wyjście, przed nimi zaś stał Novalas, stary szaman Drakan.
   Czarownik uśmiechnął się, usłyszawszy komentarz młodego mężczyzny, po czym oświadczył:
   - Oto końcowa próba twoich zdolności: pojedynek z zastosowaniem dzikiej magii. Dwóch magów chaosu przeciw sobie. Poddam ostatecznej ocenie twoje zdolności i wydam osąd.
   - Czy starcie dwóch takich mocy nie wywoła katastrofy? – Zaniepokoił się Iryx.
   - Już ci mówiłem, że działa tu potężna, starożytna magia, tłumiąca inne energie. Jeżeli sam świadomie nie wyzwolisz ogromnej mocy w celu siania zniszczenia, to nie masz się o co martwić.
   - No to zaczynajmy. Broń się!
   Iryx cisnął w szamana białą kulę czystej magii chaosu. Novalas stworzył jednak ochronną tarczę z tego samego typu magii i zniwelował efekt ataku.
   - Nie bądź taki zapalczywy, chłopcze – zaśmiał się szaman. – I nie marnuj energii. Skup się, skoncentruj na tym co robisz, a zwyciężysz bardzo szybko. Teraz moja kolej!
   Wielki magiczny pocisk śmignął przez środek areny, ale Iryx uskoczył przed nim. Wiedział, że aby przebić tarczę z dzikiej magii, atakując również dziką magią, musi włożyć w uderzenie więcej mocy, niż Novalas włożył w swoją barierę. Skoncentrował się więc i wywołał potężne uderzenie w kształcie fali. Szaman jednak wlał w swoją tarczę więcej energii i ponownie zanegował atak. Zaraz potem kontratakował, formując chaotyczną magię w pięć szkarłatnych kul, które wystrzelił z palców prawej dłoni.
   Iryx błyskawicznie uczynił to samo i dziesięć pocisków zderzyło się w powietrzu, wybuchając z hukiem, aż komnata się zatrzęsła, a z sufitu posypał się drobny gruz.
   - Bardzo ładnie – stwierdził stary czarownik. – Zobaczmy teraz, czy potrafisz pociągnąć to dalej i uczynić z czarowania zapierającą dech w piersiach sztukę.
   Iryx uważnie obserwował, co czyni szaman, gotów wykonać dokładnie to samo. Novalas wystrzelił z brązowej dłoni zieloną wiązkę promieni, przypominającą długiego, wężowego smoka. Młody mag też wezwał moc w takiej postaci i przeciwstawił ją przeciwnikowi. Dwa magiczne smoki starły się ze sobą, splatając się i lecąc w górę, aż uderzyły w sufit i zniknęły, nie niszcząc jednak sklepienia.
   Drakanin wyczarował srebrną włócznię i rzucił nią w Gwainorczyka, ten jednak zasłonił się złotą tarczą. Następnie Iryx stworzył zielony bicz o takiej długości, że nie ruszając się z miejsca mógł zaatakować Niovalasa. Szaman przywołał pomarańczowy, migoczący kij i zasłonił się nim. Bicz nawinął się na lagę, a Novalas szarpnął nią do tyłu, wyrywając go z ręki czarodzieja. Wtedy obie bronie zdematerializowały się.
   Iryx tym razem spróbował prostego ataku kulą skumulowanej energii. Drakanin ponownie wzmocnił tarczę obronną i wchłonął uderzenie. Kolejna kula wypuszczona przez Iryxa była większa i potężniejsza, ale znowu rozbiła się o wzmocnioną barierę ochronną. Młody mag chciał wyczarować trzeci, najsilniejszy pocisk, lecz nagle uświadomił sobie, iż to nie ma sensu.
   - To bezcelowe – rzekł. – Ja będę umacniał swoje ataki, a ty obronę, i tak w nieskończoność.
   - Cha, masz rację. Widzisz więc, jak mógłby wyglądać pojedynek dwóch dzikich magów. Trwałby bez końca, chyba, że któryś z nich straciłby kontrolę nad zaklęciem i wywołał ogólną katastrofę. Bardzo dobrze, że umiesz wyciągać właściwe wnioski i wiesz, kiedy się poddać. Czasami bowiem ci co unikają walki, są mężniejsi niż najdzielniejsi wojownicy – no i na pewno roztropniejsi. Zwłaszcza, jeżeli unika się walki bezcelowej, która może się nigdy nie skończyć. Tak, czy inaczej, zdałeś test. Opanowałeś chaotyczną magię na tyle, by nie spowodować zniszczenia świata, a dość, by stosować ją w walce. Chodź ze mną.
   Wrota się otwarły i dwaj magowie wyszli z tajemniczych podziemi. Znaleźli się w olbrzymich ruinach starożytnego miasta zbudowanego wieki temu na piaskach pustyni.
   - Czy to… - Zaczął zachwycony widokiem Iryx.
   - Tak. To prastare ruiny Nekrotopii, miasta zamieszkiwanego przez wymarły już ród nekromantów. – Wyjaśnił Novalas.
   Wtem zza rozsypującej się ściany budynku wyszły dwie postacie i kot. Iryx z radością powitał Shimarię, Sullimina i Vlagasa.
   - Iryx! – Ucieszyła się kapłanka.
   - Witaj, przyjacielu! – Powiedział elf.
   Valgas przelotnie, bez słowa spojrzał na maga i przeniósł czujny wzrok na Drakanina.
   Przyjaciół dzielił dystans kilkunastu metrów, lecz nim zdołali go przebyć i dotrzeć do siebie, drogę przecięła im ściana płomieni.
   - Jakie urocze spotkanie. Wzruszające.
   Wszyscy odwrócili się w stronę, z której dobiegł ten szyderczy głos. To, co ujrzeli, wywołało w nich mieszane uczucia. w Sulliminie wezbrała wściekłość. Shimaria była zdziwiona i przestraszona. Iryx także, ale jednocześnie ucieszył się z niespodziewanego zbiegu okoliczności. Natomiast Valgas oraz Novalas zareagowali zwykłą obojętnością.
   Na dachu niskiej, kamiennej przybudówki stali Airyx i Dar’Achnis.
« Ostatnia zmiana: 09 Luty 2009, 21:43:00 wysłana przez Airyx »

Offline Airyx

  • Myśliwy
  • ***
  • Wiadomości: 362
  • Reputacja: -2
  • Płeć: Mężczyzna
  • D'hara!
Odp: Opowieści z Thanrys
« Odpowiedź #5 dnia: 09 Luty 2009, 21:45:14 »
Opowieści z Thanrys: Thanryjski Epilog



   Fordońska Nekrotopia. Miejsce, które zapisało się w historii Thanrys w dość dramatycznych okolicznościach.
   To mroczne miasto założył ludzki ród nekromantów, którego nazwa nie zachowała się w annałach kronikarzy. Ponoć przybył on zza Gór Jałowych na południu, aż z nieznanej części planety, która zawsze pozostaje w magicznie stworzonym cieniu, choć Thanrys obraca się wokół własnej osi i posiada normalny cykl dnia i nocy. Nekromanci ci założyli na tej nieprzyjaznej ziemi potężne miasto, gdzie mogli bez przeszkód praktykować czarne sztuki.
   Ujarzmili olbrzymie moce i zawładnęli śmiercionośną magią. Mówiono, że najsilniejsi z nich potrafili jednym zaklęciem położyć trupem legion wojska i wskrzesić poległych, jako swe nieumarłe sługi, kolejnym. Nekromanci popełnili jednak poważny błąd: tak bardzo skupili się na badaniach nad śmiercią i ożywianiu zmarłych, że nie pomyśleli nad odpowiednio mocną ochroną przed owocami swych eksperymentów.
   Około sześciu i pół tysiąca lat temu nieumarli z Ziem Cienia podbili większą część Forlornii, w tym Nekrotopię. Czarna magia, którą dysponowali tamtejsi nekromanci nie była w stanie zbytnio zaszkodzić wielotysięcznej armii ożywieńców. Wszyscy mieszkańcy Nekrotopii zginęli, miasto zburzono, a księgi i zwoje zawierające całą wiedzę mistyczną zostały zabrane przez liszów i innych nieumarłych czarodziejów.
   Pięćset lat zajęło ówczesnemu władcy ożywieńców – Lordowi Zagłady – przestudiowanie całej spuścizny Nekrotopian. odkrył on tajemne zapiski sporządzone przez najstarszych i najmędrszych z nich, traktujące o potężnym zaklęciu, mogącym zniszczyć świat. Zwano je Rozłamem.
   ÂŚmierć wszystkich istnień świata była tym, do czego dążył Lord Zagłady. Postanowił więc rzucić czar Rozłamu, by osiągnąć cel w jednym, masowym kataklizmie. Inkantację przerwała jednakże interwencja pewnej gwainorskiej czarodziejki, która kosztem własnego życia zabiła władcę nieumarłych, gdy ten wypowiadał długą i skomplikowaną formułę zaklęcia.
   Thanrys przetrwała, ale rozproszenie czaru wywołało pęknięcie w centrum olbrzymiego kontynentu, jakim wtedy były wszystkie lądy na tym świecie. Rozłam spowodował rozdzielenie owej thanryjskiej Pangei na pięć znanych dzisiaj kontynentów: mroźną Północną Krainę, cywilizowany Gwainor, lesiste Velmarillis, pustynną Forlornię oraz ponure Ziemie Cienia. Na zawsze widoczne więc będą efekty tego, co zdarzyło się sześć tysięcy lat wcześniej, a co zapoczątkowano w posępnym mieście Nekrotopia.
   Tak przedstawiała się w skrócie historia miejsca, w którym obecnie nikt nie zamieszkiwał. Przebywało tam jednak kilka istot, których kręte ścieżki losu doprowadziły właśnie w to miejsce, w tym samym czasie. A byli to czterej ludzie, dwa elfy i jeden kot.

***

   Ostatnią rzeczą, której Airyx mógł się spodziewać po młodszym bracie w takim momencie jak ten, był śmiech. Niezbyt głośny, ale dosadny i złowieszczy. A jednak Iryx śmiał się złowrogo, co zaskoczyło zarówno jego, jak i kapłankę, elfa oraz Drakanina na dole. Mimo to Airyx nie dał nic po sobie poznać, lecz cierpliwie czekał na jakieś wyjaśnienie tego dziwnego zachowania Koniec końców przyszło ono szybciej, niż sądził.
   - Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności! – Rzekł młody mag ziemi. – Zjawiasz się w idealnej chwili, bracie!
   - Mistrzu Airyksie, choć to twój brat, drażni mnie. Pozwól, że go uciszę – zaoferował Dar’Achnis, dobywając Raasnatha, Płonącej Klingi.
   - Ty! – Wykrzyknął wściekły Sullimin. – Prędzej zmierzysz się ze mną, niż go tkniesz! Mam bowiem u ciebie dług i zamierzam go spłacić!
   -A kimże jesteś, by mnie wyzwać, wysoki elfie? – Parsknął Dar’Achnis. – I cóż to za dług?
   Pięść jednorękiego elfa zacisnęła się na rękojeści miecza.
   - Zapomniałeś już, przeklęty pomiocie Kargotha?! Odrąbałeś mi ramię w grobowcu Salawona Zaklinacza i mam zamiar teraz ci za to odpłacić tym samym!
   - Ach, to ty… - Zaśmiał się mroczny elf. – Wybacz mi mą niepamięć, lecz w swym życiu zabiłem i okaleczyłem tylu elfów, że nie sposób spamiętać ich wszystkich.
   Szyderstwo to tylko podsyciło gniew i nienawiść Sullimina. Zamaszystym acz płynnym ruchem wyciągnął smukły, delficki miecz i powiedział hardo:
   - No dalej, staw mi czoła w pojedynku! Jeden na jednego, bez pomocy magii! Niechaj przemówi zimna stal. A może się lękasz, skoro przypomniałeś sobie, kim jestem? Czy też braknie ci odwagi, bo bez czarów nie wygrasz? Odpowiadaj!
   Teraz to twarz Dar’Achnisa wykrzywił gniewny grymas.
   - Mam bać się ciebie, kaleko? Domagając się pojedynku ze mną zapraszasz śmierć, by zatopiła w twym karku swe zimne szpony. Z przyjemnością cię rozsiekam, jasnowłosa pokrako. Stawaj!
   I z tymi słowami zeskoczył na ziemię.
   - Chwila! – Zaprotestowała Shimaria. – Jaką mamy gwarancję, że nie uciekniesz się do magii?
   - A jaką ja mam gwarancję, że któreś z was nie zaatakuje mnie podstępnie zaklęciami w wirze walki? – Odparł drwiąco pytaniem na pytanie mroczny elf. Po chwili rzucił na siebie tarczę antymagiczną. – Uczyń to samo z nim, ludzka kobieto – polecił. – Tak będzie sprawiedliwie.
   Wciąż nieprzekonana kapłanka rzuciła na Sullimina ten sam czar.
   - Wiesz co robisz? – Spytała. – Na pewno chcesz z nim walczyć?
   - To sprawa honoru – odrzekł elf. – Czekałem na tę chwilę odkąd ów drań pozbawił mnie ręki podczas wyprawy do grobowca Salawona. Dziś mam okazję się zemścić, więc proszę, niech żadne z was się nie wtrąca.
   -No dobrze…
   - Pamiętajcie, że to honorowy pojedynek – rzekł Dar’Achnis – i zdecydowaliśmy się nie używać magii. Jeśli jednak ktoś z was spróbuje nam przeszkodzić i rozproszy moją tarczę zaklęć, by zaatakować mnie czarami i wspomóc tego tam… - wskazał mieczem na Sullimina, - to uznam wszelkie zasady za unieważnione i zabiję was wszystkich moją pełną mocą.
   - I wzajemnie, potworze! – Odparła Shimaria. – Nie myśl sobie, że poszłoby ci tak łatwo! Jak śmiesz oskarżać nas o nieczyste zagrania i prawić o honorze, ty…
   - Dosyć. – Uciął Sullimin. – Jak już powiedziałem, dajmy językom odpocząć, a niech wypowie się stal.
   Dar’Achnis wyszczerzył jedynie białe zęby, które ostro kontrastowały z jego ciemnofioletową karnacją, w uśmiechu, po czym odszedł wraz z przeciwnikiem na bok, by mieć więcej miejsca do walki i aby pozostali nie przeszkadzali.
   - Uważaj Sulliminie – szepnęła Shimaria. Odruchowo chciała go pobłogosławić, ale w porę przypomniała sobie o działającej tarczy antymagii.
   Pozostali dotychczas w milczeniu przyglądali się całej scenie, znając reguły rządzące honorowymi pojedynkami szermierzy i nie wtrącali się. Iryx obawiał się z początku, ale kiedy mroczny elf przyrzekł nie korzystać ze swej mocy, uspokoił się nieco. Sullimin był wybornym fechmistrzem i z pewnością nie ustąpi łatwo pola Dar’Achnisowi.
   Tymczasem mag ziemi miał własne problemy.
   - Mówisz, że zjawiam się w idealnej chwili – rzekł głosem pozbawionym emocji Airyx. – Zechciej nieco przybliżyć twe zamysły.
   Iryx uśmiechnął się i odparł:
   - Stałem się silniejszy od naszego ostatniego spotkania. Dość silny, by wreszcie zmusić cię do wyjawienia mi wszystkich tajemnic. Wiesz oczywiście, jakie sekrety mam na myśli, bracie.
   Airyx zmrużył swe zielone oczy, wpatrując się w niego przez dłuższą chwilę. W końcu odezwał się:
   - Zatem masz szansę. Spróbuj i pokaż mi swą nową moc.
   Masz ci los, zmartwiła się Shimaria. Kolejna bliska mi osoba staje oko w oko ze swym przeznaczeniem.
   W tym momencie pojawił się obok niej Valgas.
   - Wydaje mi się, że powinniśmy pomyśleć także o swoim bezpieczeństwie. Za mną, kapłanko.
   Chowaniec poprowadził ją za ścianę jednej ze zrujnowanych budowli, gdzie ukrył się już stary szaman Novalas. Ostrożnie wychylając się zza węgła cała trójka uważnie obserwowała przygotowania do dwóch pojedynków: jednego wynikłego z nienawiści i zemsty, drugiego zaś z rozpaczliwej chęci poznania prawdy.

***

   Fortein znalazł się na obszernym , brukowanym dziedzińcu przed zamkiem. Wokół krzątało się mnóstwo ludzi, ale wszystkich tak absorbowało jakieś niezwykle ważne zajęcie, że nawet nie spostrzegli nagłego zmaterializowania się wśród nich rosłego rycerza. Fortein dopiero po chwili uprzytomnił sobie, iż jest w swym ojczystym mieście: Maykeep. Był to dość spory gród, położony na zachodnim wybrzeżu Gwainoru, nad Zatoką Gwiazd, na południe od dwóch dużych wysp zwanych Szczękami Burzy. Położenie geograficzne Maykeep powodowało izolację tego miasta, bowiem na zachód od niego ciągnęły się bezkresne wody oceanu, a na wschodzie wznosiły się góry Barad Dumyr, zamieszkane przez niezbyt przyjaźnie nastawione krasnoludy. Pozostawały kierunki północny i południowy, lecz tam w promieniu wielu staj nie było żadnych większych osiedli, a jedynie nieliczne wioski rolnicze. Mimo to gród dawał sobie jakoś radę i całkiem sprawnie prosperował w Królestwie Gwainoru.
   Wiedząc, że obywatele szykują się do bitwy z nieumarłymi, Fortein postanowił rozeznać się w sytuacji. W tym celu pobiegł przez miasto i dzięki paru pomocnym przechodniom odszukał znajomego generała imieniem Draviken.
   Był to starszy człek o posiwiałej brodzie i włosach, wciąż jednak krzepki i pełen wigoru. Fortein nie spodziewał się zastać go inaczej, aniżeli tak jak teraz: na murach, wśród obrońców, w pełnym uzbrojeniu, gotowego odrąbać jak najwięcej ohydnych głów ożywieńcom. Draviken posiadał imponującą, błękitną zbroję płytową, wysoki szyszak przyozdobiony pióropuszem, a w dłoni dzierżył egzotyczną odmianę halabardy o długim, stalowym drzewcu i ostrzu w kształcie liścia dębu. I choć do posługiwania się nią potrzebował obu rąk, stary wiarus miał także zapewnioną solidną obronę, albowiem do przedramion przymocował sobie dwa małe, stalowe puklerze.
   Surowa twarz weterana koordynującego działania swych podkomendnych rozchmurzyła się na widok Forteina.
   - Fortein, chłopcze, witaj! – Zawołał. – Długo cię nie było w Maykeep. Rychło w czas się zjawiasz. Mamy tu niezłą hecę.
   - Generale – rycerz skłonił się z szacunkiem. – Jaka jest sytuacja?
   - Wyjrzyj za blanki, a zrozumiesz.
   Wojownik przechylił się przez mur i omiótł wzrokiem okolicę. Jak okiem sięgnąć, wokół miasta rozłożyła się wielka armia nieumarłych. Czarne mrowie ożywieńców otoczyłó śmiertelnym półokręgiem gród i wzięłó go w żelazne kleszcze. Wrogie oddziały tłoczyły się wokół Maykeep od jednego brzegu Zatoki Gwiazd do drugiego. Trzymały się w bezpiecznej odległości, poza zasięgiem łuków, kusz, czy magicznych ataków czarodziejów.
Przymrużając oczy Fortein mógł rozróżnić poszczególne monstra wchodzące w skład piekielnej armii. Widział sformowane oddziały szkieletów w resztkach pordzewiałych zbroi, o upiornie uśmiechniętych czaszkach, pomiędzy którymi przemykały grupki wygłodniałych ghuli i ślamazarnych zombie. Rycerz spostrzegł także kilka cieni – upiorne, półprzeźroczyste postacie całkowicie owinięte ciemnymi płaszczami. Ponadto ożywieńcy sprowadzili pod mury prymitywne, niedbale skonstruowane katapulty i tarany. Nie zauważył jakiś groźniejszych i potężniejszych stworów, ale domyślał się, że oblegający wyciągną atuty z rękawa dopiero w trakcie ofensywy.
   - I jak? – Zapytał ponuro Draviken.
   - Nieciekawie – stwierdził Fortein. – Jakie są siły obydwu stron?
   - Co do zdechlaków to szacujemy je na około pięćdziesiąt tysięcy. Składają się głównie z tego, co zauważyłeś gołym okiem. Pewną pociechą jest to, że nie dostrzegliśmy wśród nich jak dotąd żadnych magów, typu liszów. Możemy im przeciwstawić w sumie niecałe dziesięć tysięcy ludzi, w tym głównie pieszych: miecznicy, łucznicy, kusznicy, włócznicy… Ogólnie zbrojni każdego typu. No i dwudziestkę magów. Do tego tysiąc konnych, ale wątpię, czy przydadzą się podczas oblężenia. Na murach stoi też dziesięć balist, lecz to za mało, by poczynić jakieś większe szkody w szeregach wroga. Wspomagać nas będzie także pięćdziesięciu kapłanów świątynnych.
   - Hmmm… - Mruknął Fortein, analizując skład wojsk broniących Maykeep. – Dysponujemy siłami ponad pięć razy mniejszymi niż ich…
   - Niestety – kiwnął smętnie głową generał. – Ale to nie wszystko. Nasi zwiadowcy donieśli, że to tylko część większej armii. Podzieliła się ona na cztery legiony; jeden widzisz przed sobą, drugi pomaszerował do Lirei na północ, trzeci obrał kurs na południe, do Westgate, a ostatni ruszył w stronę Barad Dumyr.
   - W góry? Ale tam nie ma naszych osiedli. Czyżby chcieli także wojny z krasnoludami?
   - Na to wygląda.
   Fortein czuł się tak, jakby żywiołak mrozu zacisnął swą zimną pięść na jego żołądku.
   - Czyli cała armia, która najechała Gwainor musi liczyć…
   - Co najmniej dwieście tysięcy nieumarłych, zakładając, że podzielili się po równo – dokończył ponuro Draviken. – Miejmy nadzieję, że królestwo zaatakowano tylko z tej strony. Boję się pomyśleć co by było, gdyby jeszcze kilka takich diabelskich legionów zaatakowało inne regiony.
   - Ale czemu tutaj? – Zastanawiał się rycerz. – Maykeep to praktycznie najbardziej na zachód wysunięte miasto w Gwainorze. Ziemie Cienia leżą tysiące kilometrów na południowy wschód stąd. Po drugiej stronie kontynentu i za Wielkim Morzem. Czy nie łatwiej byłoby nieumarłym zaatakować grody położone na wschodnim wybrzeżu, bliżej swoich terenów, takie jak Gares, Vys, czy Mystfell?
   - A kto tam zrozumie działania tych bezmózgich truposzy – machnął ręką stary wódz.
   - To się mija z wszelkim logicznym myśleniem i strategią – nie dawał za wygraną Fortein. – A poza tym, to jak dwustutysięczny pochód śmierci przebył niezauważony wszerz całe królestwo? Chyba, że znaleźli się od razu tutaj, teleportowani przez swoich magów.
   - To by oznaczało, że wśród oblegających są czarodzieje. Paskudna perspektywa.
   Rycerz zgodził się westchnieniem, po czym spytał:
   - Czy znajdzie się dla mnie miejsce wśród twoich ludzi, generale?
   - Oczywiście, chętnie powitam cię w swoim oddziale. Dobrych wojowników nigdy za dużo. Już wkrótce twój miecz siriańskiej roboty zakosztuje skrzepłej krwi ożywieńców.
   - Z przyjemnością rozpłatam tyle ich zimnych ciał, ile tylko zdołam – oświadczył Fortein, rzucając jeszcze jedno spojrzenie na piekielne wojsko okrążające gród. – Jedno jest pewne: Na brak zajęcia narzekać nie będę.

***

   Sullimin i Dar’Achnis stanęli w odległości dziesięciu metrów od siebie. Mroczny elf nie przyjął żadnej pozycji obronnej; lewą rękę oparł na boku, a prawą dzierżącą miecz opuścił luźno. Z uśmiechem wpatrywał się czerwonymi oczyma w swego przeciwnika, czekając na jego reakcję.
   Gniew Sullimina nieco osłabł. Wiedział, że podczas tej walki musi myśleć jasno i szybko, inaczej czeka go druzgocąca porażka. Każdy rodzaj emocji byłby mu teraz przeszkodą. Oczyścił więc swój umysł i obserwował wroga, opracowując taktykę oraz poszukując słabych punktów.
   Dar’Achnis używał krótkiego miecza o ostrzu długości osiemdziesięciu centymetrów. Smukły miecz Sullimina był dłuższy tylko o dwadzieścia. Problem polegał na tym, że Płonąca Klinga to miecz umagiczniony. Był wytrzymalszy od każdej zwyczajnej broni, a ponadto jego brzeszczot okalały magiczne płomienie. Wysoki elf musiał unikać zbliżania się do tego oręża, zarówno podczas wymiany ciosów, jak i blokowania. Musiał dokonać trudnej sztuki, jaką jest walka krótkim mieczem na dystans.
   W kwestii ochrony, obaj szermierze prezentowali jednakowy poziom: jeden miał na sobie czarny płaszcz, drugi zieloną, haftowaną koszulę i proste, brązowe spodnie. Brak jakiegokolwiek pancerza czynił każde potencjalne zranienie groźnym. Tu powody do obaw miał szczególnie Sullimin: cios Raasnathem mógł spowodować rany kłute, cięte, ale także poważne oparzenia.
   Na sam koniec wysoki elf porównał style walki. Brak lewej ręki stanowił oczywiście utrudnienie i Sullimin wolałby być w pełni sprawny, ale nauczył się już dobrze posługiwać bronią w tym stanie. Miał zamiar atakować szybko, celując tak, by zadać śmiertelny cios i czym prędzej zakończyć pojedynek. Im dłużej bowiem potrwa ta walka, tym większa szansa, że Dar’Achnis użyje którejś ze swych podstępnych sztuczek. Sullimin nie wątpił, że jego oponent jako mroczny elf zna wiele nieczystych zagrań i – znając jego sadystyczne skłonności – postara się zamęczyć przeciwnika.
   Tyle teorii, pomyślał wysoki elf. Zobaczmy teraz, jak to wygląda w praktyce.
   Sullimin zerwał się z miejsca i zaatakował. Piaszczyste, gorące podłoże utrudniało poruszanie się, ale elf potrafił stąpać lekko i zwinnie, tak, że na piasku pozostawiał ledwo zauważalne odciski butów. Największy talent do tego posiadały leśne elfy, gdyż one najbardziej szanowały przyrodę. Elfy wysokie radziły sobie z tym gorzej, natomiast okrutne mroczne elfy w ogóle nie zwracały uwagi na szkody, jakie wyrządzają naturze.
   Cięcie eleganckiego miecza, skierowane w szyję, zostało zablokowane. Wytworzony pęd spowodował, że Sullimin niebezpiecznie zbliżył twarz do płomieni okalających wrogie ostrze. Poczuł gorąco owiewające mu lico. Natychmiast odskoczył i czubkiem klingi sparował uderzenie Dar’Achnisa. Mroczny elf dalej nacierał, zmuszając przeciwnika do defensywy. Sullimin zepchnął Płonącą Klingę w dół, po czym błyskawicznie wykręcił młyńca, celując ponownie w szyję. Dar’Achnis jednak zgiął się wpół i uniknął ciosu.
   Wysoki elf momentalnie zdał sobie sprawę z grożącego mu w tym momencie niebezpieczeństwa i natychmiast odskoczył w tył. Spóźnił się jednak ułamek sekundy.
   Dar’Achnis rzucił się w przód, wykonując jednocześnie półkoliste cięcie z lewej. Czubek ostrza drasnął Sullimina, pozostawiając długą, lecz płytką, szkarłatną linię na brzuchu. Lekko też oparzył elfa, ale nie podpalił ubrania.
   - Następnym razem wypruję ci flaki – zaśmiał się mroczny elf.
   Sullimin zmarszczył brwi i zaatakował. Tym razem nie celował w konkretne miejsce, lecz chciał po prostu zranić przeciwnika. Jego klinga jednak za każdym razem napotykała wrogie ogniste ostrze, krzesząc iskry. Dwaj szermierze trwali w śmiertelnym starciu, przypominającym straszliwy taniec. Jasne miecze raz po raz błyskały w słońcu niczym świetliste smugi, kiedy wojownicy wymachiwali nimi w najróżniejszych sekwencjach i kombinacjach manewrów bitewnych. Przerażający taniec trwał i trwał, a jego uczestnicy wiedzieli, że najmniejsza pomyłka w krokach i ruchach może kosztować ich życie. Każdy starał się więc jak mógł, by nie popełnić pierwszego, a zarazem ostatniego błędu.
   I także tym razem Sullimin zaliczył potknięcie.
   Stało się to po kilku minutach walki. Dar’Achnis ciął z boku, próbując trafić w żebra. Wysoki elf sparował atak i odbił palącą się klingę w dół. Sądził, że to załatwi sprawę, ale jego przeciwnik wykorzystał siłę odbicia i płynnie zmienił kierunek opadania swej broni. W efekcie trafił Sullimina w lewą nogę.
   Elf poczuł palący ból, zdekoncentrował się i zachwiał. Ledwie zdołał zasłonić się przed cięciem znad głowy, a siła uderzenia przewróciła go na plecy.
   Kiedy upadł, zdążył zauważyć jeszcze jak mroczny elf ponownie unosi miecz nad głowę, po czym mordercze ogniste ostrze śmignęło mu przed oczyma.

***

   A w tym samym czasie kiedy rozpoczął się pojedynek na miecze, swój początek miała również potyczka zupełnie innego rodzaju.
   Iryx nie chciał zmarnować nadarzającej się okazji na poznanie tajemnic przeszłości. Rozbroi swą nową mocą brata, a potem wydobędzie z niego odpowiedzi na dręczące go pytania. Pytania o tragedię w Szkole Wody sprzed dziesięciu lat i o Błękitne Ostrze. Wreszcie nadeszła ta chwila…
   -Piaskowy lej!
   Ruiny budowli na której stał Airyx momentalnie pochłonął wielki wir w ziemi, stworzony magicznie przez Iryxa. Jego starszy brat w porę jednak zdołał odskoczyć.
   - To wszystko? – Spytał drwiąco.
   Mag ziemi nie dał się sprowokować. Panował nad dziką magią i to dawało mu przewagę. Wokół rozciągała się bezkresna pustynia, gorące słońce paliło niemiłosiernie – to też wzmacniało moc ziemi Iryxa, a osłabiało magię wody Airyxa. Wszystko wskazywało na to, że to młodszy z barci zwycięży w tym starciu.
   - To dopiero początek. Piaskowy podmuch!
   Nim Airyx zdążył zareagować, znalazł się w samym środku burzy piaskowej. Zadowolony Iryx już szykował kolejny czar, ale w tym momencie został uderzony w plecy mocnym strumieniem wody. Zaskoczony poleciał w przód i zarył twarzą w ciepłej, pustynnej glebie.
   - Kiedy on… - Wykrztusił, podnosząc się i wypluwając piasek.
   Kolejne dwa strumienie wody już pędziły w jego stronę. Tym razem zareagował w porę i wzniósł przed sobą ścianę ziemi.
   - Ziemia wchłania wodę – rzekł zadowolony.
   Woda przebiła barierę i trafiła bezbłędnie w maga, odrzucając go w tył. Tym razem Iryx upadł na plecy.
   - Woda rozmywa ziemię – stwierdził Airyx. – Będziesz się tak dalej bawił, czy zademonstrujesz wreszcie tą swoją ,,moc”?
   - Jak sobie życzysz – uśmiechnął się złowrogo jego młodszy brat.
   Zamknął oczy i przez chwilę skupił się w milczeniu, po czym wyciągnął ręce przed siebie, mówiąc:
   - Piaskowy podmuch.
   - I znowu to… - Zaczął mag wody, lecz nie dokończył, gdyż piaskowa burza dziesięciokrotnie potężniejsza od poprzedniej po prostu zmiotła go z powierzchni ziemi. Jego, oraz wszystkie starożytne ruiny znajdujące się na jej drodze.
   Zadowolony z siebie Iryx spojrzał w lewo, gdzie – tak jak się spodziewał – stał teraz Airyx.
   Jeżeli nawet ten potężny atak go zadziwił, nie dał tego po sobie poznać. Mag ziemi postawił sobie zatem za punkt honoru wprawienie w zdumienie swego starszego brata.
   Ponownie skoncentrował moc, ale tym razem Airyx podjął próbę przerwania mentalnych przygotowań. Iryx musiał uskoczyć przed pięcioma wodnymi falami, lecz nie rozproszył myśli. Wykonał dość skomplikowaną kombinację znaków i wykrzyknął:
   - Tym razem nie zdążysz się w porę teleportować! Brązowa Implozja!
   Zgodnie z nazwą zaklęcia ziemia pod stopami czarodzieja – renegata implodowała, wciągając go do środka. Wciąż spokojna ofiara czaru rzuciła na siebie teleportacjaę, lecz wtem spostrzegła, że działa na nią także tarcza antymagiczna.
   Airyx został do połowy uwięziony w ziemi.
   - Kiedy on… - Powiedział cicho tym razem starszy z braci. – Nie widziałem, by rzucił wcześniej Sekwencer Czarów, Wyzwalacz Magii, ani inne, podobne zaklęcie. Kapłanka także mu nie pomogła. Jak zatem…
   - Zaskoczony? – Spytał z triumfującym uśmiechem Iryx.
   - Niespecjalnie. Raczej zainteresowany postępami, jakie poczyniłeś.
   - Cha! Jesteś w pułapce. Nie możesz się stąd wydostać, póki nie rozproszysz tarczy. Ale z chwilą kiedy to uczynisz, natychmiast cię zaatakuję i zabiję. Może więc się poddasz?
   - Za bardzo zawęziłeś liczbę manewrów, które mogę zastosować – stwierdził chłodno Airyx. – Przez tę osłonę antymagiczną nie mogę rzucać na siebie zaklęć… Jednak ciebie wciąż jestem w stanie atakować.
   Po karku maga ziemi spłynął pot. Jego brat uniósł rękę na wysokość głowy i rzekł:
   - Gejzer.
   W miejscu gdzie stał Iryx wytrysnął spod ziemi potężny strumień wrzącej wody. Mężczyzna zdążył jednak w ostatniej chwili otoczyć się mocną, kamienną skorupą. Gorąca woda pod ciśnieniem wyrzuciła go wysoko w górę, co dało czas Airyxowi na rozproszenie tarczy antymagii oraz teleportację.
   Ochronne zaklęcie Iryxa przestało działać w powietrzu, co natychmiast wykorzystał jego przeciwnik, ciskając grad wodnych kul. Wszystkie chybiły celu, gdyż czarodziej teleportował się… I zniknął z pola widzenia.

***

Zajęło to trochę czasu, lecz wreszcie obie walczące strony były gotowe.
Maykeep przygotowało się do obrony perfekcyjnie. Wszystkich wojowników jakimi dysponowało rozstawiono zgodnie z przyjętą taktyką obrony. Każdy pojedynczy żołnierz zajmował właściwe miejsce i dokładnie wiedział, co ma robić.
Rycerze w lśniących zbrojach, wyposażeni w miecze, włócznie, topory, halabardy, buławy i piki stali na murach, przy głównej bramie oraz w kilku ważnych strategicznie punktach. ÂŁucznicy i kusznicy odziani w skórzane pancerze i kolczugi zajęli pozycje na wieżach i dachach. Co do magów, to przypadał jeden na około pięćset ludzi, dlatego zrezygnowano z rozproszenia ich wśród obrońców. Zamiast tego, czarodzieje sformowali cztery pięcioosobowe zespoły, z których każdy odpowiadał za jeden sektor miasta: północny, wschodni, południowy i zachodni. Kapłani natomiast musieli rozproszyć się pośród wszystkich wojowników, by móc ich wspierać białą magią. Każdy z nich miał w przybliżeniu dwieście osób pod swą pieczą, więc nie spodziewano się po ich działaniach oszałamiających efektów. Wreszcie obsadzono załogą także balisty, by móc stosownie odpowiedzieć na ciężki ostrzał nieprzyjaciela. Konnych natomiast ulokowano niedaleko głównej bramy miejskiej. Mieli oni wkroczyć do akcji, jeżeli nieumarłym udałoby się mimo wszystko wedrzeć do Maykeep.
Kobiety, dzieci, starcy i wszyscy niezdolni do walki schronili się w grubych murach zamkowej twierdzy, stojącej w centrum grodu. Byli tam całkowicie bezpieczni, ale gdyby załoga Maykeep uległa, niestety czekałaby ich okrutna rzeź. Alternatywne schronienie jednak nie istniało.
Fortein stał na północnym murze u boku generała Dravikena, spoglądając na tych, z którymi przyjdzie mu niebawem stoczyć zaciekłą bitwę.
Nieumarli pogrupowali się w oddziały jednakowych istot, liczące po kilkaset przerażających wojowników. Były więc legiony szkieletów w pordzewiałych zbrojach, dzierżących krzywe szable, wyszczerbione topory, miecze i inną straszną broń. Obok nich stali ich więksi i groźniejsi kuzyni: popielne sługi, wyglądające jak czarne szkielety, których puste oczodoły jarzyły się na czerwono. Hordy wygłodniałych ghuli i powolnych zombie spoglądały łakomie na ludzi, nie mogąc się doczekać uczty na ich zwłokach. Pomiędzy nimi były o wiele mniejsze grupy niemal niematerialnych, upiornych cieni oraz mrocznych żniwiarzy dusz zbrojnych w wielkie kosy. Załogi katapult już szykowały się do oddania pierwszych strzałów, a bandy okropnych, wysokich i silnych istot, których ciała składały się z pozszywanych szczątek różnych stworzeń, trzymały tarany skierowane w stronę głównej bramy.
Na nieszczęście dla Maykeep, w armii ożywieńców przebywało także co najmniej kilku liszów, nekromantów i czarnoksiężników. Ich obecność wpłynęła negatywnie na morale obrońców, lecz załoga miała nadzieję, że ich właśni magowie uporają się z wrogiem.
Długie, ciężkie chwile oczekiwania wreszcie się zakończyły. Powietrze rozdarł ogłuszający ryk nieumarłych bestii, po czym straszliwa armia ożywionych potworów ruszyła do ataku, niczym czarna fala zbliżająca się do brzegu w momencie przypływu.
A gdy fala jest zbyt potężna, może doszczętnie spustoszyć suche nabrzeże, pomyślał Fortein.
- Czas zacząć zabawę – odezwał się Draviken, chwytając mocniej drzewce halabardy.
- O tak – rycerz dobył dwuręcznego miecza. – Przekonajmy się, który z graczy ma mocniejsze karty.

***

   Ogniste ostrze wbiło się w piach, tuż obok jego głowy, lecz na tyle daleko, by płomienie go nie parzyły.
   Zaskoczony Sullimin wpatrywał się wytrzeszczonymi oczyma w swego niedoszłego oprawcę. Zastanawiało go, czemu Dar’Achnis nie wykorzystał okazji, by z nim skończyć.
   Przez twarz mrocznego elfa przemknął cień wątpliwości. Wojownik przyglądał się uważnie przeciwnikowi, jakby dostrzegł w nim coś znajomego. Wreszcie rzekł dziwnym głosem:
   - Te oczy… Masz jej oczy. Jej… i jego.
   - O czym ty mówisz? – Syknął wysoki elf.
   Dar’Achnis wyrwał Płonącą Klingę z ziemi i cofnął się kilka kroków.
   - Aravinea i Kaltharios – powiedział.
   Sullimin rozdziawił usta, zszokowany faktem, że ktoś taki wypowiedział imiona jego rodziców. Po krótkiej chwili zerwał się jak oparzony, albowiem pojął, co to znaczyło.
   Sullimin wychował się w mieście Meledhras, na wschodniej granicy obszarów kontrolowanych przez wysokie elfy. Gdy się urodził, dwieście dwadzieścia lat wstecz, wielka wojna między trzema elfami rasami trwała już od dawna. W wieku trzydziestu lat wyjechał na szkolenie wojskowe do sąsiedniego Nerilith. Jego rodzice – wojownik Kaltharios oraz druida Aravinea – należeli do garnizony twierdzy Meledhras i wsławili się bardzo w walkach z leśnymi, a także mrocznymi elfami. Sullimin był z nich bardzo dumny.
   Kiedy młodzieńca poddawano treningowi, nadeszły wieści, iż Meledhras zostało zaatakowane przez dużą armię mrocznych elfów. Całe wojsko zebrane w Nerilith – od weteranów wielkiej wojny do najmłodszych rekrutów – ruszyło na odsiecz oblężonym.
   Lud Kargotha zdołał wedrzeć się już do Meledhras i zająć większość miasta, kiedy wsparcie dotarło do celu. Wysokie elfy natarły z furią na napastników i wyparły z grodu. Wielu przypłaciło zwycięstwo życiem, lecz Sullimin wszedł z bitwy ledwie draśnięty.
   Wszędzie szukał swoich rodziców, ale bezskutecznie. Obrońcy Meledhras mówili, że widzieli ich walczących z oddziałem mrocznych rycerzy w południowej części miasta. Nikt jednak nie wiedział, co się z nimi stało później. Sullimin pobiegł więc we wskazanym kierunku z rosnącym niepokojem w sercu. Doskonale znał drogę, bowiem w tej okolicy stał jego rodzinny dom.
   To, co ujrzał w jednej z ulic, wprawiło go w przerażenie i rozpacz.
   Dwudziestka mrocznych elfów w ciężkich zbrojach leżała martwa, zabita celnymi ciosami miecza lub magią natury. Ponadto trzech z nich odniosło straszliwe oparzenia. Ale to nie widok pomordowanych wrogów był dla wysokiego elfa tak zatrważający.
   Pośród trupów byli też dwaj przedstawiciele jego rasy. Przystojny elf w lekkim, skórzanym pancerzu wciąż ściskał w dłoni smukły miecz. Odziana w zieloną szatę kobieta spoczywała obok niego, tuż przy drewnianych szczątkach cisowego kostura. Oboje umarli zakłuci jakimś śmiercionośnym ostrzem i potwornie spaleni ogniem. Wyrazy ich umęczonych twarzy świadczyły o przedśmiertnej męce.
   Rodzice Sullimina nie żyli.
   Straciłem rodziców.
   Te dwa słowa przeszywały myśli młodzieńca, zadając mu niewyobrażalne katusze. ÂŻaden oręż nie sprawiłby mu większego bólu, nie zadał intensywniejszych cierpień niż tamten widok i tamte słowa. Sullimin przypadł do ciał Aravinei i Kalthariosa, krzycząc, zawodząc i płacząc. Nieomal wpadł w obłęd tamtego dnia. Opatrzność jednak na to nie pozwoliła i nim elf oszalał z rozpaczy, stracił przytomność. Obudził się dopiero po dwóch dniach, w domu uzdrowień.
   Wędrując po krainie snów, w dziwnym stanie półświadomości, Sullimin zrozumiał, że nie może zatracić się w szaleństwie. Choć utracił praktycznie wszystko, wciąż pozostało coś, dla czego musiał żyć.
   Zemsta.
   Ten jeden wyraz określał teraz jego jestestwo, jego istotę i cel istnienia. Elf poprzysiągł sobie, że nie umrze, póki nie wymierzy kary, nie zapłaci stosownie komu trzeba, za ten uczynek.
   Sullimin wydał wyrok na całą rasę, której ciemna stolica mieściła się w dalekim Yrm. Wierzył bowiem, że śmierć jego rodziców była udziałem całego oddziału mrocznych rycerzy, a skoro nie istniała jedna konkretna osoba stanowiąca obiekt jego zemsty, musiał wywrzeć pomstę na wszystkich mrocznych elfach.
   I tak kolejne lata upłynęły mu na wojaczce. Gdy tylko mógł, odmawiał brania udziału w wyprawach przeciw leśnym elfom, chcąc bez reszty poświęcić się walce z ich mrocznymi krewniakami. Walczył z nimi tak okrutnie i bestialsko, że w końcu jego własny lud zwrócił się przeciw niemu, przerażony zachowaniem Sullimina na polu bitwy. Zmuszony do opuszczenia ojczyzny, wysoki elf udał się do Gwainoru. Tam w końcu ochłonął i przemyślał swe czyny. Zmienił swoje postępowanie, ale pragnienie odwetu wciąż w nim płonęło.
   I dopiero teraz, po upływie ponad półtora wieku, nadarzyła się okazja do dokonania zemsty. Oto przed nim stał ten, z którego ręki zginęli Aravinea i Kaltharios.
   - Te potworne oparzenia i rany kłute… - Wycedził Sullimin, patrząc z odrazą na Dar’Achnisa i jego Płonącą Klingę. – To ty ich zabiłeś! Nie zrobił tego wspólnymi siłami oddział mrocznych rycerzy, tylko ty sam!
   - Tak – odparł mroczny elf. – Ale to zwycięstwo nie przyszło mi łatwo, jak inne.
   Nim jasnowłosy elf zdążył spytać co to znaczy, Dar’Achnis zrzucił czarny płaszcz i podwinął do góry ciemnofioletową koszulę.
   Jego ciało pokrywały okropne rany. Mnóstwo blizn po cięciach miecza znaczyło pierś i brzuch mrocznego elfa. Obok tych paskudnych szram można było dostrzec również obrażenia o charakterze magicznym, będące efektem takich czarów druidycznych jak księżycowy pocisk, szmaragdowa lanca, czy Uderzenie Srebrnej Gwiazdy… Ulubionych zaklęć ofensywnych Aravinei.
   - Twój ojciec był najlepszym szermierzem, z jakim kiedykolwiek przyszło mi walczyć – ciągnął Dar’Achnis, uśmiechając się złowieszczo na wspomnienie tamtego dnia. – A twoja matka doskonale posługiwała się czarami natury, niemal z taką samą biegłością jak ja magią ognia. Nim zmierzyli się ze mną, w krótkim czasie wykończyli siedemnastu moich podkomendnych. Stoczyłem z nimi ciężki bój… Nieomal straciłbym życie, czego dowodem są te obrażenia. Ale koniec końców ogień zatriumfował nad naturą, a magiczny miecz nad zwykłym ostrzem.
   Ciemny elf opuścił koszulę i wyszczerzył się bardziej.
   - Nim ich uśmierciłem, zadałem twoim rodzicom kaźnie, jakich nie doświadczyła jeszcze żadna z moich poprzednich ofiar. Zrobiłem to po części z przyzwyczajenia, a po części z irytacji z powodu odniesionych ran. Kiedy oboje skonali, zabiłem jeszcze trzech ocalałych mrocznych rycerzy z mojego oddziału, ale mój stan nie pozwolił mi się dłużej delektować walką – twarz Dar’Achnisa wykrzywił gniewny grymas. – Musiałem się wycofać i udać do uzdrowiciela. Moje magiczne tarcze zniwelowały część ran, ale i tak zostałem doprowadzony na skraj śmierci… Przeklinam ich za to, co mi zrobili, ale jednocześnie podziwiam ich; jak dotąd nikt poza druidką Aravineą i wojownikiem Kathariosem nie zdołał tak uszkodzić mego ciała…
   - Zamilcz potworze! – Wybuchnął Sullimin. – Nie będę dłużej słuchał, jak twoje nieczyste usta kalają święte imiona moich rodziców! Pozwoliłem ci mówić tylko dlatego, że chciałem poznać prawdę o ich śmierci, ale słyszę, że nie masz już nic sensownego do powiedzenia, poza przechwałkami o swojej mocy i chorej żądzy krwi! Gotuj się na śmierć, przeklęty po trzykroć rzeźniku!
   - Schlebiasz mi… - Zadrwił Dar’Achnis, lecz nie miał już czasu na dokończenie wypowiedzi, gdyż Sullimin natarł na niego z zaskakującą furią. Ciął i siekał z prędkością błyskawicy, zapominając zupełnie o ranionej nodze. W głowie wysokiego elfa tkwiła teraz tylko jedna myśl: zemsta. Całą swą nienawiść, gniew i wściekłość przekuł w siłę i przelał w swoje ramię, w swe nogi, w całe ciało, niesamowicie się wzmacniając. Czuł teraz taki przypływ energii, jakby działało na niego co najmniej pięć zaklęć Siły Niedźwiedzia.
   Początkowo przewaga wciąż leżała po stronie Dar’Achnisa. Mroczny elf uskoczył przed pchnięciem, sparował cios z boku i zablokował cięcie znad głowy. Szybko przejął inicjatywę kręcąc młyńca, ale spudłował. Znów musiał bronić się przed gradem ciosów przeciwnika. Odtrącił eleganckie ostrze i pchnął własnym, lecz bezskutecznie. Uskoczył w bok, wykonując półkoliste cięcie i chcąc w ten sposób zmylić wroga. Sullimin był równie szybki – Raasnath ledwie go drasnął. To jeszcze podsyciło wściekłość elfa i spowodowało zdwojenie jego wysiłków.
   Cięcie znad lewego barku trafiło w pustkę, gdy Dar’Achnis się pochylił. Kiedy smukły miecz wytracił pęd, Sullimin poprowadził ostrze poziomo w lewo. Mroczny elf już się podniósł i ten atak mógł go przepołowić, ale przemyślane szarpnięcie Płonącą Klingą go zablokowało. Ostrza zderzyły się ze sobą, wywołując deszcz iskier.
   Wymiana ciosów trwała dalej, a obrona Dar’Achnisa zdawała się nie mieć słabych punktów. Sullimin zaczął tracić nadzieję na wygraną, a jego pierwotny zapał bitewny ostygł. Zaczął gorączkowo myśleć, jak zakończyć pojedynek, ale chwila dekoncentracji skończyła się podobnie, jak kilkanaście minut wcześniej: mroczny elf chlasnął Raasnathem pod kątem, którego jego rywal się nie spodziewał i trafił w prawą łydkę. Jednoręki wojownik upadł na prawe kolano, a nad głową przemknął mu ognisty brzeszczot. Ta próba dekapitacji nie powiodła się, ale Sullimin wiedział, że Dar’Achnis drugi raz nie popełni błędu. Sprawa była już właściwie przesądzona.
   - Właściwie, to dobrze, iż uniknąłeś tego ciosu – zachichotał czerwonooki magiczny szermierz. – To byłaby zbyt szybka i mało bolesna śmierć. Zupełnie nie w moim stylu.
   Wtem bez ostrzeżenia Płonąca Klinga uderzyła wysokiego elfa w policzek, przywierając do niego. Sullimin wrzasnął z bólu, gdy poczuł gorąco ognia. Odruchowo ciął mieczem przed siebie. Raasnath zsunął się boleśnie po jego twarzy i zablokował cios, który mógł rozpłatać Dar’Achnisowi udo. Siła zderzenia wytrąciła zmęczonemu, blond włosemu elfowi oręż z ręki.
   - Daruj sobie. Lepiej skup się całkowicie na wytrzymaniu cierpienia, które zaraz ci zadam, to może twoja śmierć nie będzie aż tak wypełniona agonią jak koniec Aravinei i Kaltahariosa…
   Kolejna wzmianka o rodzicach dodała Sulliminowi sił. Choć jego sytuacja zdawała się beznadziejna, wysoki elf postawił wszystko na jedną kartę i podjął ostatnią, desperacką próbę oporu.
   Wszystko albo nic – z tą myślą rzucił się niespodziewanie w przód, padając brzuchem na piasek. Potem błyskawicznie ugodził Dar’Achnisa w łydkę łokciem.
   Zbyt zaskoczony by jakkolwiek zareagować, mroczny elf zachwiał się i postapił krok w tył. Resztką sił Sullimin poderwał się w górę, popychając go jeszcze i doprowadzając do upadku na plecy. Następnie skoczył po swój miecz i natarł na wroga.
   Dar’Achnis zdążył się już podnieść, ale zareagował zbyt wolno na zabójcze cięcie z góry.
   Cięcie, które przyprawiło go o utratę prawego ramienia, dzierżącego broń.
   Mroczny elf wrzasnął z bólu, co zdarzyło mu się ledwie kilka razy w jego długim życiu. Padł na kolana, ściskając obficie krwawiąc prawy bark i patrząc wytrzeszczonymi oczyma na leżącą obok, odciętą rękę. Ciemnofioletowe palce dłoni wciąż zaciskały się na rękojeści Płonącej Klingi.
   Kiedy przysłonił go jakiś cień, Dar’Achnis zwrócił czerwone oczy w górę. Stał nad nim jego przeciwnik, z zaciętym wyrazem twarzy i wycelowanym w jego stronę mieczem.
   - Bronią mojego ojca dokonam pomsty – rzekł zimno Sullimin. – Już zemściłem się za me  ramię, ucięte przez ciebie w grobowcu Salawona. Teraz wezmę odwet za śmierć Kalthariosa.
   Ostrze ponownie wzniosło się i opadło, odrąbując drugą rękę. Mroczny elf wydał z siebie kolejny krzyk. Szkarłatne źrenice zaszły mgłą, a twarz straszliwie się wykrzywiła.
   - A to za moją matkę.
   Precyzyjne poziome cięcie przeszło przez szyję w połowie, zdejmując głowę z karku. Sullimin odsunął się od konającego, unikając spryskania fontanną krwi, która upływała czym prędzej z martwego ciała. Zupełnie jakby ona także miała dosyć krążenia w tej plugawej powłoce i znoszenia okropności popełnianych przez ową zbrodniczą istotę.
   Utrudzony walką wysoki elf nie był w stanie dłużej utrzymać się na nogach. Zatoczywszy się w tył stracił równowagę. Nie uderzył jednak o ziemię, podtrzymany przez czyjeś mocne, acz delikatne objęcia.
   Ostatnią rzeczą jaką ujrzał, nim utracił świadomość, była zatroskana twraz kapłanki Shimarii.

***

   Airyx nie wyglądał na zaskoczonego nagłym zniknięciem brata. Rozejrzał się wokół. Dostrzegł kapłankę, Drakanina i Chowańca, którzy zabierali wyczerpanego elfa w bezpieczne miejsce. Zauważył również szczątki Dar’Achnisa, lecz to także nie wywarło na nim specjalnego wrażenia. Nigdzie jednak nie spostrzegł Iryxa.
   Westchnąwszy ze znużeniem wykonał kombinację znaków zaklęcia przywołującego i rzekł:
   - Wezwanie cienistego żmija.
   Przed nim pojawił się czarny, półprzezroczysty kształt przypominający wiwernę. A raczej jej cień.
   - Odszukaj maga ziemi.
   Przywołana istota potrafiła rozpoznać różne sfery magii i na tej podstawie wytropić swoją ofiarę – podobnie jak pies pośród wielu zapachów w powietrzu zawsze wywęszy ten właściwy.
   Cienisty żmij załopotał skrzydłami i wzniósł się w górę, badając otoczenie swymi specjalnymi zmysłami. Rozkazano mu znaleźć źródło magii ziemi, zatem rozpoczął poszukiwania. Ten, który go wezwał, emanował magią wody. ÂŻmij wyczuł nieco dalej resztki magii ognia, unoszące się wciąż nad nieruchomym truchłem. Jeszcze dalej odnalazł ukryte cztery istoty; pierwsza była słaba i nie emanowała żadną mocą. Druga stanowiła źródło świętej, białej magii. Dwaj pozostali osobnicy wprawili stwora w swego rodzaju zdumienie. Pierwszy z nich posiadał olbrzymie zasoby niesamowicie potężnej magii, dzikiej i nieokiełznanej; jej charakter wskazywał na to, iż owa istota bardzo dobrze rozwinęła w sobie umiejętność zaklinania. Drugi byt miał równie wielkie, a może i jeszcze obszerniejsze zapasy magii, która promieniowała swoistą świętością, lecz była także naznaczona jakąś ciemną skazą, mrocznym wypaczeniem. Cienisty żmij instynktownie zadrżał.
   To jednak nie było to, czego chciał jego pan. Stwór dalej sondował okolicę, aż w końcu wypatrzył, czy raczej wyczuł, niesamowicie silne i chaotyczne źródło magii ziemi. Leżało ono kilkadziesiąt metrów na północ od obecnej pozycji cienistego żmija.
   Przywołany potwór z wysokim piskiem rzucił się w tamtą stronę, nurkując w dół, lecz nim tam dotarł, błękitna kula energii strąciła go z nieba.
   Schowany mag ziemi został wytropiony i musiał natychmiast zmienić położenie. Zaczął biec w stronę kolejnych ruin, ale nagle pojawił się przed nim Airyx dzierżący Ostrze Oceanu i uderzył go płazem w twarz.
   Iryx poleciał w tył i upadł na plecy. Zanim się pozbierał, jego brat już stał nad nim, celując w niego dwuręczną klingą.
   - To było całkiem sprytne… - Rzekł Iryx. – Ale moim zdaniem i tak powinieneś się poddać. Twój towarzysz już poległ.
   Zielonooki czarodziej wzruszył ramionami.
   - Nie obchodzi mnie to. ÂŚcieżka, którą podążał, w końcu musiała go doprowadzić do zguby.  Tak samo droga całego Błękitnego Ostrza spowoduje zgubę całego świata.
   - Co? Co masz na myśli?
   Zamiast odpowiedzieć, Airyx cofnął się kilka kroków i powiedział:
   - Nadal czekam na pokaz twojej siły. Chyba wciąż pamiętasz, że aby uzyskać odpowiedzi na nurtujące cię pytania, musisz mnie pokonać.
   - Doskonale – Iryx wstał. – Co powiesz na ostateczną próbę sił? Każdy z nas zgromadzi pełną moc i przeciwstawi ją rywalowi w jednym pojedynczym ataku.
   - Nie dasz rady…
   - Boisz się?
   Mag w czarnym płaszczu natychmiast urwał.
   - Zgoda. Ale najpierw…
   Teleportował się na miejsce śmierci Dar’Achnisa. Przypasał sobie Płonącą Klingę i zdjął z odciętej ręki mrocznego elfa symboliczny pierścień. Dar’Achnis nosił srebrny z rubinowym oczkiem, na którym wygrawerowaną runę oznaczającą ogień.
   Airyx teleportował się z powrotem i rzekł do Iryxa:
   - Możemy zaczynać.
   Młodszy czarodziej w milczeniu kiwnął głową i obaj zaczęli w milczeniu skupiać magię.

***

   - No to teraz się okaże, jakie będą rezultaty twojego treningu, szamanie – powiedział Valgas.
   - Co oni chcą zrobić? – Spytała z nutką strachu w glosie Shimaria, obserwując jak wokół dwójki magów pojawiają się coraz potężniejsze wiry energii.
   - Każdy skupia swoją moc do granic możliwości. Wyzwolą ją w pojedynczym uderzeniu, a zwycięży silniejsza – wytłumaczył Novalas.
   - Ale czy to nie jest…
   - Niebezpieczne? – Parsknął Chowaniec. – Bardzo. Całkiem prawdopodobne, że po tym starciu nie zostanie nawet ślad po ruinach Nekrotopii. Oczywiście istnieje też szansa, że nasz znajomy Drakanin nie przyłożył się do wyszkolenia Iryxa i ten młody głupiec utraci kontrolę nad dziką magią. A wtedy…
   - … Podziękujecie mi za unicestwienie świata – dokończył ze śmiechem szaman. – Nie martwcie się. Do tego nie dojdzie.
   - Wydajesz się być bardzo pewny siebie – zmierzyła go wzrokiem kapłanka. – Tak, czy inaczej, musimy stąd uciekać!
   - Przeniosę nas w nadprzestrzeń – oznajmił Valgas. – Ten wymiar zapewni nam bezpieczeństwo, a zarazem wgląd na całą sytuację.
   - Obyśmy tylko mieli do czego wracać z tej całej nadprzestrzeni – odezwał się ponuro Sullimin, który już niemal doszedł do siebie po walce.
   W tym momencie cała czwórka zniknęła.

***

   Ziemia wokół drżała coraz bardziej. Drobinki piasku uniosły się w powietrze. Pobliskie mury zaczęły się kruszyć. Dwaj bracia jednocześnie otworzyli szmaragdowe oczy, mówiąc:
   - Już!
   Dwa granatowe strumienie czystej energii magicznej pomknęły ku sobie. Pomimo niezbyt imponujących rozmiarów zawierały w sobie całą skondensowaną moc obydwu magów. Zderzyły się ze sobą w oślepiającym blasku, ale nie wybuchły. Zamiast tego, napierały na siebie, wspomagane niezłomną wolą ich twórców.
   Co i rusz jeden spychał drugi w stronę jego maga, lecz chwilę później sytuacja się zmieniała i niedoszły triumfator musiał teraz starać się ze wszystkich sił, by nie przegrać. Wszechobecna magia pulsowała i wirowała wściekle wokół, doprowadzając do zawalenia się kilku starożytnych budowli. Gdyby w tym momencie któryś z rywali utracił kontrolę nad swym zaklęciem, doprowadziłoby to do przerażającego kataklizmu.
   Na czoła zmagających się wystąpił pot. Iryx z satysfakcją odnotował pojawienie się na twarzy starszego brata zaskoczenia. Tę chwilę dekoncentracji przypłacił jednak nieomal utratą władzynad czarem. Z tym większą determinacją począł więc napierać na przeciwnika.
   Mimo to, przez krótką chwilę wydawało się, że Airyx będzie w stanie przemóc zaklęcie brata. Wtedy jednak moc Iryxa uderzyła w niego z nową werwą, prąc konsekwentnie naprzód. Odziany na czarno mag z niepokojem zauważył, że jego strumień energii drastycznie się skrócił.
   - Stoi za mną potęga dzikiej magii! – Wykrzyknął Iryx, będąc jednocześnie skupionym cały czas na czarowaniu. – Przegrałeś!
   I wtem wzmocniony promień Iryxa wystrzelił do przodu, wchłaniając wiązkę Airyxa oraz uderzając w niego. Starszy z czarodziejów zniknął w niesamowicie jasnym rozbłysku światła.
   Podobnie jak połowa ruin Nekrotopii.
   Niszczycielski podmuch zmiótł z powierzchni ziemi większą część pradawnego miasta, powodując deszcz gruzu i zostawiając po sobie olbrzymi krater. W powietrze wzniosły się tumany kurzu, a Iryx oraz jego towarzysze, którzy właśnie powrócili na śmiertelny plan, z niecierpliwością oczekiwali ich opadnięcia.
   Kiedy to nastąpiło, ujrzeli samotną postać stojącą wewnątrz ogromnego leja po wybuchu.
   - Niesamowite… - Mruknął Sullimin. – Przeżył taki atak…
   - Przeżył – potwierdził Novalas. – Ale nie wyszedł z tego bez szwanku.
   Airyx nagle upadł na jedno kolano i zaczął pluć krwią. Drżał na całym ciele, a jego oddech stał się nierówny i przyspieszony.
   - Zostańcie tu – polecił przyjaciołom Iryx. – Zejdę do niego.
   Młody mag schodził do krateru kilkanaście minut, tak rozległe były zniszczenia dokonane przy udziale chaotycznej magii. Gdy dotarł na miejsce, Airyx częściowo doszedł do siebie i zdołał podnieść się na nogi.
   - Stałeś się silniejszy niż przypuszczałem – powiedział. Z kącika ust spływała mu strużka krwi. – Gdyby nie moje najpotężniejsze czary ochronne, zginąłbym.
   -  Przyznajesz się do porażki, bracie?
   - Przyznaję, że jesteś godzien poznać prawdę. Prawdę o Szkole Wody, Błękitnym Ostrzu… O mnie.
   Iryx przygotował się na długi monolog ze strony brata, ale ten rzekł tylko:
   - Jako pierwszą poznasz całą prawdę o Ostrzu. Przybądź bez zwłoki pod Czarny Szczyt. Tam dopełni się nasz los i los całego Thanrys.
   Z tymi słowy zniknął, pozostawiając osłupiałego Iryxa samego.

***

   Shimaria nie wytrzymała dłużej i zbiegła na dół wyrwy w ziemi. Także Sullimin pospieszył jej śladem. Tymczasem Valgas i Novalas wycofali się nieco do tyłu.
   - Jak widzę, twoje szkolenie przyniosło efekty – rzekł czarny kot.
   - Tak jak zapewniałem. Przysłałeś mi całkiem pojętnego i inteligentnego ucznia.
   - Jasne... Może i szybko nauczył się obchodzić z dziką magią, ale zbytnią inteligencją to on nie grzeszy, skoro przez cały ten czas nie rozpoznał twojej prawdziwej tożsamości.
   Drakanin uśmiechnął się szeroko. Valgas zaś spojrzał na wschód i z lekkim parsknięciem kontynuował:
   - Novalas… Nawet dziecko, jeśli dostałoby chwilę na zastanowienie, wpadłoby na to, żeby odczytać twoje przybrane imię od końca. Kiepsko się zakamuflowałeś, Salawonie Zaklinaczu.
   Legendarny czarodziej odparł:
   - W każdym razie skutecznie, skoro nikt przez te wszystkie lata się nie domyślił. Co będzie z naszą umową?
   - Sam nie wiem. On nie pochwala twojej próby wynegocjowania sobie raju w ten sposób. Ale zapytam Go jeszcze.
   Chowaniec zamknął oczy, a tymczasem Salawon rzekł:
   - Wynegocjowania? Przecież zbawienie otrzymuje się za swoje zasługi. A czyż nie mam wystarczających zasług w swym życiorysie, lordzie Valgasie? Powinienem umrzeć już trzysta lat temu, ale dobrowolnie zgodziłem się reinkarnować trzy razy, by dłużej służyć światu. ÂŻyłem w sumie dwa razy jako Gwainorczyk i dwa jako Drakanin. Pomogłem wielu dzikim magom opanować ich moce, nim doprowadzili do ostatecznej zagłady. Walczyłem ze stworami ciemności i osobiście zapieczętowałem księcia demonów Savraheta, tworząc zaklętą zbroję: Aurę Savraheta. Mógłbym wymieniać jeszcze długo, ale ty i twój pan doskonale o tym wiecie. Pytam zatem: czy nie wypełniłem zobowiązania? Czy nie dokonałem dość, by zasłużyć na wieczny odpoczynek?
   Valgas otworzył jasnozielone ślepia.
   - Coś mówiłeś? – Spytał niewinnie. – A zresztą nieważne. Rozmawiałem z Nim. Uznał, że jesteś już godny, Salawonie Zaklinaczu, legendarny magu z Gwainoru. Twoje ciało może wreszcie spocząć w twym grobowcu, niedaleko Vys. ÂŻegnaj… Na razie, bo już wkrótce znów się spotkamy.
   Z błogim wyrazem twarzy czarodziej odszedł w zaświaty. Kiedy dusza opuściła śmiertelną powłokę, martwe ciało zaświeciło się na biało i rozpadło na miliony malutkich światełek, które rozpłynęły się w powietrzu. Pomknęły one przez lądy i morza do Gwainoru, gdzie wniknęły do wykutego w skale grobowca i sarkofagu, przybierając znów cielesną postać.
   - Tak odszedł sławny Salawon Zaklinacz – skomentował Valgas. – A teraz koniec sentymentów; pora zająć się ważniejszą sprawą.
   Kot teleportował się między trójkę przyjaciół stojących w kraterze i nim ktokolwiek zdążył się odezwać, oświadczył:
   - Ruszamy na Ziemie Cienia. Tam, gdzie wskazał mag z Błękitnego Ostrza. Nie chcemy, by zabrakło nas tam, gdzie zdecydują się losy świaa, nieprawdaż?
   - Oczywiście – westchnął Iryx. – Aczkolwiek nie będę udawał, że jestem w pełni sił. Chętnie bym odpoczął.
   - Ja również – przytaknął Sullimin.
   - Nie ma na to czasu. Błękitne Ostrze z pewnością zaczęło już działać. Musimy jak najszybciej dostać się pod Czarny Szczyt. Regeneracja sił!
   Zaklęcie, które Chowaniec rzucił na maga, wojownika i kapłankę zapewniło im tymczasowy przypływ energii fizycznej, ale nie odnowiło zapasów many. Valgas wzmocnił czar tak, aby regeneracja działała dłużej niż normalnie. Dość długo, by cała sprawa zdążyła się zakończyć – szczęśliwie, bądź nie. Kot wiedział, że po ustaniu zaklęcia wszyscy jego adresaci poczują dwa razy większe zmęczenie niż przedtem, ale to już nie był problem Chowańca.
   Teraz liczyło się tylko zwycięstwo w bitwie, która zdecyduje o przyszłości Thanrys.
   Wszyscy czterej teleportowali się.

***

   - Wcześniej było nieciekawie, ale teraz jest już źle.
   Tak mruczał do siebie Fortein, biegnąc w stronę głównej bramy miasta i jednocześnie analizując wszystkie wydarzenia, które doprowadziły do obecnej sytuacji.
   Kiedy nacierająca armia weszła w zasięg strzału, łucznicy i kusznicy na murach zaatakowali przy użyciu płonących pocisków. W pierwszych szeregach maszerowały głównie zombie i szkielety, którym strzały i bełty nie mogły nic zrobić, dlatego też strzelcy podpalili amunicję, co przyniosło znakomity efekt.
   Ożywieńcy zajęli się ogniem i zatrzymali, próbując ugasić płomienie. Dalsze szeregi parły jednak naprzód i startowały wojowników z pierwszej linii, samemu częściowo się podpalając. Na czole wrażej armii zapanował zamęt, ale wojsko wciąż zbliżało się do murów Maykeep.
   Zachęceni widokiem padających przeciwników łucznicy ponowili atak. Oddali w sumie trzy salwy ognistych strzał, kładąc trupem wielu wrogów. Nieumarli jednakże szli niezmordowanie przed siebie i w końcu zatrzymali się pod grubymi umocnieniami miasta.
   Fortein patrzył na to, niezbyt rozumiejąc taką taktykę walki. Jego zaskoczenie doskonale oddały słowa wypowiedziane przez stojącego nieopodal żołnierza:
   - Stanęli tuż pod murami. I co dalej? Co im z tego przyszło?
   Rycerz także nie miał pojęcia, co dało nieumarłym takie postępowanie. Pojął to dopiero wtedy, gdy usłyszał niepokojący świst, dochodzący z góry.
   Ożywieńcy odwrócili uwagę obrońców.
   Kiedy wszyscy skupili się na nacierającej piechocie, wodzowie armii umarłych mieli czas odpowiednio ustawić i przygotować katapulty, które teraz oddały pierwszą salwę.
   Piętnaście wielkich głazów spadło na Maykeep, szerząc śmierć i zniszczenie. Niektóre trafiły w mury, zmiatając z nich pechowych wojaków i powodując pęknięcia fortyfikacji, ale nie uszkadzając ich zbyt poważnie. Umocnienia Maykeep wykonali znamienici rzemieślnicy i nie tak łatwo było je zniszczyć. Pozostałe głazy minęły mury i wylądowały wewnątrz nich, obracając w pył budynki oraz grzebiąc pod gruzem kilkanaście osób.
   Oszukani obrońcy nie mieli czasu uchronić się przed tym atakiem i teraz z wściekłością zwrócili swe oczy na machiny oblężnicze. Przebywające przy nich lisze jakby na to czekały; nieumarli magowie kazali pobliskim wojownikom rozstąpić się i coś odsłonić. Mieszkańcom Maykeep ukazało się piętnaście grup nagich, odartych z całego odzienia, skutych ludzi. Każda grupka liczyła tylko dziesięć osób; były w nich dzieci, kobiety, mężczyźni i starcy.
   Po całym mieście rozszedł się jęk rozpaczy. Obrońcy rozpoznali bowiem w jeńcach mieszkańców okolicznych wiosek i osad. Wielu z tych wystraszonych ludzi było krewnymi i przyjaciółmi oblężonych.
   Także Fortein nie stanowił wyjątku. Dojrzał swojego stryja, ciotkę i siostrzeńców. Na ten widok serce ścisnęło mu się w piersi, z obawy o los pojmanych. Tym bardziej się niepokoił, gdyż nie wiedział, co się stanie z jeńcami. Nieumarli nie mieli zwyczaju brać pokonanych w niewolę; patrzyli na żywe istoty raczej jak na pożywienie, lub po prostu na coś, co trzeba zabić i ewentualnie wcielić w swe szeregi jako wskrzeszeńców.
   Chwilę później lisze ujawniły swoje przerażające zamiary względem jeńców.
   Czarnoksiężnicy skinęli na popielne sługi, które wybrały po trzy ofiary – dziecko, kobietę i mężczyznę, bądź którąś ze starszych osób, o ile takowa znajdowała się w konkretnej grupie. Następnie bezceremonialnie wepchnęły umierających ze strachu więźniów na łyżki katapult.
   Wstrząśnięci tym makabrycznym postępkiem obrońcy zamarli. Fortein wiedział, że nic nie mogą na to poradzić: nieumarli chcieli wymordować jeńców, rozbijając ich o twarde mury miasta. Jeśli oblężeni spróbowaliby użyć balist, bądź magii do zniszczenia katapult, ożywieńcy najzwyczajniej w świecie zasieką pojmanych i rzucą ich na pożarcie ghulom. Sytuacja wydawała się beznadziejna, chociaż…
   Magia.
   Fortein podbiegł do stojącego niedaleko czarodzieja w czerwono – pomarańczowych szatach. Całkiem młody jak na maga mężczyzna z trudem powstrzymywał płacz: człowiek o jego pozycji nie mógł sobie pozwolić na publiczne okazywanie słabości, nawet w takiej sytuacji.
   - Szlachetny panie! – Wykrzyknął rycerz. – Czy ty i reszta magów nie jesteście w stanie nic zaradzić?
   Mag Szkoły Ognia pokręcił przecząco głową i odparł łamiącym się głosem:
   - Niestety… Jesteśmy bezradni. Moglibyśmy użyć mocy do teleportowania więźniów tutaj… Ale wtedy zabrakłoby nam sił do walki z wrogiem… A tylko my możemy przeciwstawić się liszom. Przykro mi…
   Fortein rozumiał. Ocalenie jeńców musiałoby się odbyć kosztem szansy zwycięstwa w tej bitwie. A gdyby obrońcy zawiedli, na nic zdałoby się uratowanie tych ludzi. Mógł więc już tylko tak jak inni patrzeć bezczynnie, jak nieumarli zwalniają mechanizmy w katapultach.
   Powietrze przepełniła kakofonia dźwięków: rozpaczliwe krzyki obrońców, żałosne przedśmiertne wrzaski miotanych ludzi i upiorne ryki mieumarłych bestii. Wszystkie te odgłosy osiągnęły crescendo, gdy pierwsze ciała uderzyły o mury.
   Rozległ się trzask gruchotanych kości i krzyki ofiar gwałtownie umilkły. Zwłoki opadły z mokrym plaśnięciem, zbryzgując okolicę krwią. Zmasakrowani, umęczeni ludzie leżący w powykręcanych pozach na ulicach Maykeep stanowili zaiste przerażający widok, rodem z koszmaru. Zwłaszcza, że wiele z tych trupów było za życia bliskimi tych, którzy teraz patrzyli z blanek na rozgrywający się horror.
   Widząc bliskie załamania morale wrogów, lisze dały znak by przygotować kolejną partię więźniów.
   - Dosyć tego! – Wrzasnął generał Draviken. Z oczu ciekły weterana łzy. – Zakończyć tę rzeź niewinnych! Balisty, ognia!
   Jeżeli ożywieńcy sądzili, że załoga grodu jest o krok od demoralizacji, to nie docenili ducha i siły woli żołnierzy. Widząc tragiczną śmierć bliskich, wściekli wojownicy z animuszem rzucili się, by dokonać pomsty. Z imionami poległych na ustach, kontratakowali.
   Nim jeszcze załogi balist oddały salwę, magowie zasypali katapulty i obsługujących je gradem magicznych kul.
   Trafieni nieumarli zginęli na miejscu, ale machiny oblężnicze okazały się być chronione przed czarami. Nie oparły się jednak ogromnym pociskom wystrzelonym przez balisty: dziesięć katapult rozpadło się w drzazgi.
   Zdenerwowane lisze wycofały się, zabierając ze sobą pozostałych przy życiu jeńców. Nikt nie wątpił, że zgotują im okropną śmierć, ale póki co wszyscy musieli skupić się na bitwie i obronie Maykeep.
   Pięć katapult które przetrwało, wystrzeliło jeszcze raz, nim również uległo zniszczeniu. Zagrożenie ciężkim ostrzałem wyeliminowano. ÂŁucznicy i kusznicy ponownie rozpoczęli ostrzał płonącymi strzałami, także magowie przyłączyli się do ofensywy. Kapłani sporadycznie używali świętych zaklęć do rażenia nieumarłych, oszczędzając jednak siły na leczenie rannych.
   Wtem dostrzeżono jakieś zamieszanie przy głównej bramie. Otoczone hordą ghuli, szkieletów, zombie i cieni, zszyte z wielu ciał wielkie stwory, niosły w jej stronę dwa tarany.
   - ÂŁucznicy! Wesprzyjcie bataliony nad wrotami! – Zarządził Draviken. – Pikinierzy i miecznicy na dół, sformować szyk i przygotować się na odparcie ataku!
   I tak oto Fortein pobiegł wraz z innymi na odsiecz obrońcom głównej bramy. Nie ustawił się jednak wraz z resztą zbrojnych, lecz dołączył do łuczników, chcąc lepiej widzieć sytuację.
   Tarany i pozszywane z trupów bestie zostały objęte czarem ochronnym i ogień ich się nie imał. Strzelcy na próżno wbijali w potwory coraz więcej strzał. Choć wyglądały jak poduszki na szpilki, wciąż waliły taranami we wrota, aż wreszcie stało się jasne, że wedrą się do miasta. Jakby tego było mało, w oddziale atakującym bramę znalazł się także lisz. Fortein czym prędzej zbiegł z murów i zajął miejsce wśród pozostałych wojowników walczących wręcz.
   Kiedy tylko to uczynił, wielkie żelazne odrzwia runęły, a przez wyrwę wlało się do grodu mrowie wrogich żołnierzy.
   - Jest źle – powtórzył rycerz.
   Szczęście odwróciło się od oblężonych.
[img]http://www.gothic.gram.pl/forum/T
« Ostatnia zmiana: 09 Luty 2009, 21:49:18 wysłana przez Airyx »

Offline Airyx

  • Myśliwy
  • ***
  • Wiadomości: 362
  • Reputacja: -2
  • Płeć: Mężczyzna
  • D'hara!
Odp: Opowieści z Thanrys
« Odpowiedź #6 dnia: 09 Luty 2009, 21:47:49 »
***

   Ziemie Cienia. Ostatni z pięciu thanryjskich kontynentów. Nazwa ta jest niechętnie i z lękiem wymieniana przez najstarszych mędrców wśród ludzi, elfów i krasnoludów. Nawet orkowie czy ogry, pomimo swej prymitywności wiedzą, że przed Ziemiami Cienia i tym, co je zamieszkuje, należy czuć strach.
   Czterdzieści pięć milionów kilometrów kwadratowych zimnych, jałowych pustkowi pełnych kurzu, popiołu i pyłu, ciągnących się od Kłów Ghula na północy po Piekielną Przełęcz w Górach Mroku na południu. Hordy posępnych nieumarłych i jeszcze bardziej przerażających, plugawszych istot, które przemierzają tę krainę od Ołtarza Illium na zachodzie do Kurhanów pod Górami Cienia na wschodzie. Mnóstwo ciemnych, ciężkich chmur nieustannie zasnuwających niebo, sporadyczne opady deszczu i przytłaczająca atmosfera grozy. Wreszcie dziesiątki przerażających miast i wiosek zasiedlonych przez okrutnych ożywieńców, w tym ich mroczna stolica zwana Cytadelą Zagłady oraz największa forteca – Baszta ÂŚmierci.
   Oto, czym są Ziemie Cienia.
   Na samym południu tych niegościnnych obszarów, pod Czarnym Szczytem znalazła się czwórka podróżników. Drużyna, która miała zamiar przeszkodzić Błękitnemu Ostrzu w jego nikczemnych zamiarach i zapobiec zagładzie świata.
   Drużyna, składająca się z dwójki ludzi, elfa i kota Chowańca.

***

   Teleportowali się za pasmo pagórków, nieco na północny zachód od Czarnego Szczytu.
   - Szybko – miauknął Valgas. – Musimy wspiąć się na górę, tylko po cichu i ostrożnie.
   Iryx, Shimaria i Sullimin wbiegli za nim na szczyt wzgórza, po czym padli na twardą, kamienistą ziemią. Elf spostrzegł, że w promieniu wielu metrów nie rośnie ani jedno źdźbło trawy, a podłoże jest jałowe i martwe.
   - A oto i nasi wrogowie – szepnął Chowaniec.
   Na ziemi pod Czarnym Szczytem wyrysowano heksagonalny, skomplikowany, świecący wściekłą czerwienią wzór. W jego centrum spoczywał stos legendarnych artefaktów, które błyszczały całą gamą barw i emanowały potężną magią. Wokół tego wszystkiego zebrała się ósemka postaci w czarnych płaszczach.
   Oczom Iryxa i pozostałych ukazali się wszyscy członkowie Błękitnego Ostrza. Mag ziemi zobaczył dwójkę, którą znał wcześniej – swego brata i Ranivona, ale przede wszystkim skupił się na tych, których widział po raz pierwszy.
   Ujrzał rosłego orka z wielkim toporem, a obok niego niskiego, przysadzistego krasnoluda dzierżącego młot. Trochę dalej, bardzo blisko siebie, stali wysoki elf z włócznią oraz ludzka kobieta o kruczoczarnych włosach, trzymająca srebrną halabardę.
   - Znasz tego elfa? – Spytał Sullimina Iryx.
   - Nie jestem do końca pewien, ale to prawdopodobnie wygnany przez króla Lunariona druid Thramindel.
   Czarodziej kiwnął głową i przyjrzał się pozostałej dwójce.
   Najpierw jego wzrok padł na wysoką, barczystą istotę w rogatym hełmie, opierającą się o długi, czarny trójząb. Hełm zasłaniał całkowicie jej twarz, poza podłużnym otworem na oczy. Iryx dostrzegł, że były one krwistoczerwone, a źrenice zabarwiały się na lekko różowy. Skóra wokół tych niesamowitych oczu miała kolor ognia.
   Kiedy Iryx oderwał wzrok od tej postaci, dojrzał wreszcie głównego winowajcę – przywódcę Błękitnego Ostrza.
   Lider niewątpliwie należał do rasy demonów. Jego ciało było całkowicie czarne i raczej nie miało materialnej natury; przypominało bardziej gęstą ciemność, która przybrała humanoidalną postać. Demon nie posiadał więc uszu, nosa, ust, ani rysów twarzy. Jedynie wąskie, szkarłatne oczy ziejące pogardą, nienawiścią i ogromnym złem. Nie miał żadnej broni, w przeciwieństwie do swoich podwładnych, a na palcu nosił nie srebrny, a złoty pierścień, lecz za to bez żadnych zdobień.
   - Przedstawiam wam Błękitne Ostrze – szepnął Valgas. – Oto mag wody Airyx, mag lodu i chimera Ranivon, ork szaman Gharrod, władca runów krasnolud Khagaz, wysoki elf druid Thramindel, czarodziejka Szkoły Błyskawic Ravinna, Mistrz legionu Zwierzchności demon Invrahet oraz… - Chowaniec zawahał się na moment. – Oraz arcydemon Azarial, wódz Legionu ÂŚmierci.
   - A… Azarial to przywódca Ostrza? – Shimaria nieomal krzyknęła, zapominając gdzie jest. – Jeden z czterech najwyższych Władców Piekieł jest tym tajemniczym liderem?
   Czarny kot twierdząco kiwnął głową.
   - Wiedziałeś o tym? – Spytał Iryx.
   Kolejne potwierdzenie.
   - W takim razie najwyższy czas, byś nam wyjawił również cel Błękitnego Ostrza – rzekł twardo Sullimin. – Mówiłeś, że go znasz, Chowańcze.
   - Tak, już pora na to – powiedział Valgas. – Azarial wypełnia ważną misję, zleconą mu przez jego pana. Ma zamiar wyzwolić całą energię zgromadzoną w tych artefaktach i otworzyć portal, przez który wkroczy do tego świata Władca Ciemności… Sam Ponadczasowy.
   Wszyscy zamarli, sparaliżowani strachem. Aby w pełni uświadomić sobie rozmiar zagrożenia, Iryx musiał odświeżyć sobie w pamięci podstawowo wiadomości dotyczące religii panującej w Gwainorze, a także częściowo wśród elfów z Velmarillis.
   Najwyższy i Ponadczasowy to dwie największe potęgi wszechświata. Pierwszy był Najwyższy – boska istota, która stworzyła cały wszechświat i wszystkie znane i nieznane wymiary. Także wszystkie żywe istoty oprócz nieumarłych i demonów są Jego dziełem. Po dokonaniu Aktu Stworzenia Najwyższy wycofał się w swoją boską sferę, z zamiarem obserwacji rozwoju stworzonego życia i nieingerencji. Wcześniej ustanowił swoich namiestników we wszystkich wymiarach i światach, którzy mieli roztaczać bardziej bezpośrednią opiekę nad życiem niż Najwyższy. W tym wymiarze owym Opiekunem została potężna istota znana dziś jako Ponadczasowy.
   Kapłani religii Najwyższego nie wiedzą, jak rozwinęło się życie w innych światach, gdyż nie zostało im to objawione. Także to, czy tamtejsi namiestnicy wywiązali się ze swych obowiązków pozostaje tajemnicą. Wiadomo natomiast, że Ponadczasowy wreszcie znużył się swoją raczej bierną rolą i zapragnął większej władzy oraz samodzielnego stwarzania życia. Nie posiadał jednak doskonałości Najwyższego, toteż jego dzieła były pokraczne, mroczne i okropne. Stworzył armię demonów i wkroczył z nią we władztwo Najwyższego. Ten musiał więc powołać własną armię aniołów. Zastępy Niebios oraz Piekieł starły się w straszliwej bitwie. Demony zostały pokonane i strącone w czeluść, a Ponadczasowy wyrzucony w Otchłań Poza Czas. Od tej pory Władca Ciemności ciągle próbuje powrócić i zawładnąć wszechświatem, a próbują mu w tym dopomóc jego czarne legiony.
   Tak w wielkim skrócie przedstawia się postać i historia Ponadczasowego. Iryx wiedział, że jego wkroczenie do tego świata oznacza całkowite unicestwienie życia.
   - Wiedziałeś o tym i nic nie robiłeś przez cały ten czas?! – Wybuchnął Sullimin, oskarżając Chowańca. Chwilę później kot obdarzył go takim spojrzeniem, że elf natychmiast pożałował swego uniesienia.
   - Jesteś zbyt marną istotą, by przemawiać do mnie takim tonem – powiedział chłodno Valgas. – A teraz cisza i słuchajcie.
   Wśród członków Błękitnego Ostrza nastąpiło jakieś poruszenie. Azarial wystąpił powoli naprzód. Wyglądało na to, że dotąd wszystkie osoby w czarnych płaszczach były pogrążone w zadumie i skupieniu.
   - Chwila nadeszła – powiedział głębokim, niesamowitym głosem. – Teraz wyzwolę moc drzemiącą w tych artefaktach i otworzę portal: drogę do potęgi i władzy.
   - Tak jak się spodziewałem, nie powiedział im wszystkiego – mruknął Valgas. – To daje nam pewne możliwości…
   Arcydemon uniósł ręce w górę i począł recytować w nieznanym języku. Ledwie jednak wypowiedział pierwsze słowo, uderzył w niego strumień purpurowej energii.
   Iryx i reszta teleportowali się zaledwie kilkanaście metrów od magicznego wzoru i stosu zaklętych przedmiotów.
   Wszyscy magowie – wojownicy, poza Airyxem, wydawali się zaskoczeni tym nagłym atakiem.
   Azarial odparł jedną ręką zaklęcie i ze złością spojrzał na tych, którzy ośmielili się mu przeszkodzić.
   - Wybacz, lordzie Azarialu – rzekł drwiąco Chowaniec, - ale zależy nam na tym, byś zamilkł.
   - To ty… - Syknął demon. – Wciąż w tej żałosne postaci, jak widzę. Rozczarowujesz mnie, Valgasie Aer Silmiriaelu.
   - Już niedługo. Z wioli Najwyższego mogę porzucić to ciało i wreszcie objawić się w mej prawdziwej formie. Tego właśnie tak niecierpliwie oczekujesz, nieprawdaż?
   - Arogancki jak dawniej – prychnął Azarial. – No dalej, chętnie nacieszę swe oczy widokiem prawdziwego ciebie… Valgasie – niemal wypluł ostatnie słowo.
   Chyba nikt z obecnych, poza Chowańcem, arcydemonem, a także Invrahetem, nie rozumiał o czym mowa. Za chwilę jednak sytuacja miała się wyjaśnić.
   Czarny kot rozbłysnął czystym, białym światłem. Stopniowo zaczął się przeobrażać: rósł i rósł, aż stał się dwa razy wyższy od niemałego przecież orka Gharroda. Wreszcie blask zniknął i oczom wszystkich ukazała się niezwykła istota.
   Była to smukła postać odziana w srebrną zbroję ze złotymi zdobieniami. Wysoki hełm przyozdobiony białymi skrzydełkami na skroniach zupełnie skrywał twarz w mroku – w ciemności pobłyskiwały tylko całkowicie błękitne oczy. Wysoka istota dzierżyła długi, obusieczny miecz i podłużną tarczę, a z pleców wyrastała jej para pięknych, śnieżnobiałych skrzydeł.
   - Oto i archon Valgas Aer Silmiriael – mruknął Invrahet, ściskając mocniej trójząb.
   - Archon?! – Shimaria nieomal zemdlała. – Miałam za Chowańca jednego ze świętych aniołów Najwyższego?!
   - Jak… Jak właściwie Valgas stał się twoim Chowańcem? – Spytał Iryx.
   Odpowiedział mu gromki głos archona:
   - Nigdy nie byłem prawdziwym Chowańcem, człowieku. Zawsze pozostałem archonem, choć zmuszono mnie do zstąpienia na Thanrys i przybrania formy kota. Wędrując po świecie spotkałem tę kobietę, a jako że jej posługa kapłańska odpowiadała moim planom, podałem się za Chowańca i stałem się jej towarzyszem.
   - Ale czemu przybyłeś na śmiertelny plan? – Dociekał Sullimin.
   - Za… karę – przyznał ze wstydem Valgad. – Wygnano mnie z niebios za zbyt wielkie okrucieństwo w walkach z siłami zła. Mój… Przełożony uznał, że moje zachowanie zbytnio upodabnia mnie do demonów i wygnał tutaj. Dostałem jednak szansę dokupienia win: udaremnienie zamiarów Azariala.
   Kiedy wszyscy obecni starali się przetrawić te zadziwiające wyznanie, Azarial zaśmiał się:
   - Jak widzę, nie wyjawiłeś im wcześniej, kim jesteś. Zaszokować wszystkich i udowodnić im swą wyższość – jakie to dla ciebie typowe, czterdziesty czwarty archoncie Najwyższego.
   - Jak widzę, o tobie można powiedzieć to samo – zripostował Valgas. Gdyby arcydemon miał twarz, to z pewnością znikłby z niej w tym momencie uśmiech. – Twoi podkomendni z Ostrza nie wiedzą co chcesz uczynić naprawdę, inaczej nie pomagaliby ci tak gorliwie przez cały ten czas.
   - Nie wiem, co masz na myśli…
   - Już śpieszę z wyjaśnieniem: chodzi mi o to, iż nie wyjawiłeś im swych prawdziwych zamiarów: tego, że przez ten portal ma przejść Ponadczasowy wraz z czterema Legionami Piekieł i podbić ten świat. Tak, jak już to uczynił z Guthreią.
   Iryx zmarszczył brwi. Wspólne wysiłki uczonych i magów dowiodły, iż wokół słońca krążą trzy planety: najbliższa mu Thanrys i jej dwa księżyce, następnie Guthreia oraz niewielka Lithreia i jej księżyc. Powszechnie istniał pogląd, że tylko na tej pierwszej istnieje życie. Valgas jednak twierdził, że demony zajęły zimną Guthreię, a nawet przystosowały się do życia na niej…
   Interesujące, skomentował w myślach mag ziemi.
   Słowa archona wywołały poruszenie w szeregach Błękitnego Ostrza. Wściekły Azarial wpatrywał się nienawistnie w skrzydlatego wysłannika, aż w końcu oznajmił:
   - Doskonale! Skoro teraz wszelkie sekrety wyszły na jaw, daję wam wybór! Niepotrzebna mi już ta organizacja, odrzucam wszystkie pozory. To prawda, Ponadczasowy posiądzie ten świat i uczyni z niego królestwo dla swych sług. Nie mówię tu tylko o demonach! Każdy, kto stanie po mojej stronie, znajdzie się w łasce u Pana Ciemności i zostanie hojnie nagrodzony za zasługi! Zdecydujcie się więc teraz, czy zostaniecie ze mną, czy przyłączycie się do tych skazanych na przegraną głupców!
   - Pewnie… - Mruknął Valgas. Wiedział, że to kłamstwa, ale nic nie mógł na to poradzić. Każdy musiał teraz samodzielnie dokonać wyboru.
   Pierwszy na odzew odpowiedział Invrahet, stając po prawicy arcydemona. Nikogo to specjalnie nie zaskoczyło.
   - Ja również zostaję – oświadczył chłodno Ranivon.
   - Chcę po prostu żyć tak jak teraz – rzekł Gharrod. – Nie obchodzi mnie, czy w obecnym świecie, czy we władztwie Ponadczasowego. Zostaję.
   - Zależy mi tylko na złocie i zemście na ludziach za to, co uczynili krasnoludom – mruknął Khagaz. – Jeżeli Ponadczasowy zaoferuje mi obie te rzeczy, jestem po jego stronie.
   - Mądry wybór – skwitował Azarial. – A wy troje?
   Pozostali tylko Airyx, Thramindel i Ravinna. Pierwszy z nich przemówił wysoki elf:
   - Gorycz wygnania spowodowała, że przystałem do Błękitnego Ostrza. Nie pragnę jednak zniszczenia tego świata, a już na pewno nie chcę, by panoszyły się w nim diabły Ponadczasowego. Staję po stronie lorda Valgasa.
   - Zatem ustalone – zaśmiała się Ravinna. – Zawsze będę u boku mego kochanego elfiątka.
   - Jesteście głupcami – stwierdził kwaśno Invrahet. – A ty, Airyksie? Czy również okażesz się nierozsądny?
   Zielonooki człowiek odparł:
   - Gdyby tu byli Dar’Achnis lub Zelghash, ich żądza krwi kazałaby im bez wahania stanąć obok was. Ja nie jestem taki jak oni, dlatego odchodzę. Poza tym, wiąże mnie pewna umowa z Lordem Valgasem.
   - Umowa? Jaka? – Warknął Gharrod.
   Miast odpowiedzieć, Airyx odwrócił się plecami i podszedł do Thramindela, Ravinny oraz archona.
   - Dokonało się! – Wykrzyknął Valgas. – Pora to wreszcie zakończyć.
   - Zgadzam się – przytaknął Azarial, po czym zwrócił się do swych stronników: - potrzebuję nieco czasu, by otworzyć portal. Zajmijcie ich tak, by mi nie przeszkadzali.
   Tak więc Ranivon, Khagaz, Gharrod i Invrahet wyszli naprzeciwko Ravinny, Airyxa oraz Thramindela.
   - Stawaj do walki, wysoki elfie – warknął Ranivon.
   - Wypruję ci flaki, gwainorski psie – zachichotał Gharrod,, mierząc toporem w Airyxa.
   - Wobec tego ja zajmę się tobą – rzekł Invrahet, patrząc na Ravinnę.
   - Wygląda na to, że nie mam co robić… - Westchnął krasnolud Khagaz.
   - wręcz przeciwnie! – Zawołał Iryx, wychodząc naprzód. – Przekonajmy się, który z nas jest lepszym magiem ziemi!
   A Valgas ze śmiechem zbliżył się do Azariala.
   - Chyba nie będziesz miał czasu zajmować się portalem, demonie! – Wykrzyknął.
   Taki był początek bitwy o przyszłość Thanrys.

***

   Wszyscy zaatakowali jednocześnie. Choć każdy wybrał sonie przeciwnika, nikt nie prowadził osobistego pojedynku – poza Valgasem i Azarialem oraz Iryxem i Khagazem. Pozostali starli się razem w jednej bitwie.
   Otoczeni czarami ochronnymi przystąpili do walki. Thramindel starał się dźgnąć włócznią Ranivona, jednocześnie wzywając na pomoc moce natury. Na tym jałowym pustkowiu były one jednakże osłabione i chimera o czarno - białej twarzy zyskiwała przewagę. Ranivon atakował głównie magią, miotając lodowe pociski, gdyż jego krótki sztylet średnio sprawdzał się przeciw włóczni.
   Airyx starał się zmieść wodnymi falami Gharroda, który z kolei miotał w niego wielkimi kamieniami. Raz po raz Ostrze Oceanu krzyżowało się także z toporem orka. Zielonoskóry wojownik szalał z radości, mogąc stoczyć walkę ze swym odwiecznym wrogiem – człowiekiem. Nie przeszkadzało mu nawet to, że mag wody z Vys przewyższa go zarówno umiejętnościami magicznymi, jak i sprawnością w posługiwaniu się bronią. Liczyła się tylko walka, a Gharrod wpadł w bitewny szał.
   Błyskawice wystrzeliwane przez Ravinnę nie przynosiły efektów, gdyż Invrahet jako demon z Legionu Zwierzchności znakomicie władał magią umysłu i iluzji. Choć kobieta walczyła dzielnie, podstępne czary Invraheta stopniowo ją omamiały, zmylały i wprowadzały coraz większy chaos. Mimo, iż nie chciała tego przyznać, Ravinna nie mogła zwyciężyć bez pomocy. Zaklęcia ze sfery elektryczności nie mogły bowiem przeciwstawić się coraz to nowym iluzjom i atakom mentalnym, a dopóki przebiegły demon zwodził ją na manowce, nie miała możliwości zaatakować go w zwarciu.
   Co do Iryxa, to popełnił karygodny błąd: nie docenił przeciwnika. Zaatakował go słabszymi czarami ziemi, które krasnolud z łatwością odparł. Następnie Khagaz rzucił Brązową Implozję, która unieruchomiła Iryxa, tak jak on uczynił to wcześniej ze swoim bratem. Młody mag sądził, że jego wróg zechce go natychmiast zmiażdżyć, ale Khagaz tylko pozbawił go możliwości ruchu. Krępy osobnik podszedł do ofiary i wzniósł młot.
   - ÂŻałosne – powiedział. – I ty miałeś jeszcze wątpliwości, kto jest potężniejszym magiem ziemi?
   Krasnolud opuścił młot, ale nie prosto w dół, lecz w połowie odległości zamachnął się w bok. Z lewej bowiem nacierał na niego Sullimin i gdyby Khagaz nie odparł jego ciosu, zostałby poważnie ranny.
   W tym czasie Shimaria rzuciła kapłański czar rozproszenia i uwolniła Iryxa.
   - Co wy wyprawiacie? – Zirytował się czarodziej, choć czuł wdzięczność za ratunek.
   - Myślałeś, że będziemy stać bezczynnie kiedy wszyscy walczą? Też chcemy mieć swój udział w ratowaniu świata od zagłady.
   Iryx uśmiechnął się i zaczął przygotowywać kolejne zaklęcie, albowiem Khagaz już się obronił i teraz cała trójka musiała stawić mu czoła.
   - Nieważne ilu was będzie – prychnął karzeł. – Ludzie, elfy… Nienawidzę was i wszystkich pozabijam.
   Nagle z pleców krasnoluda wyrosły czarne, błoniaste skrzydła. był to dość groteskowy widok i mógłby wywołać uśmiech na twarzy, ale nie u kogoś, kto poznał zdolności i moc Khagaza.
   - Skrzydlaty krasnolud… - Mruknął Sullimin. – Dane nam coraz to nowe dziwy dzisiaj  oglądać.
   Tymczasem Valgas i Azarial wciąż nie zaczęli walczyć. Arcydemon uniósł rękę i ze stosu artefaktów uniosła się wspaniała zbroja – Aura Savraheta.
   - Całkiem sprytnie zaklęta – ocenił Azarial. – Ojciec Invraheta, arcydemon Legionu Zwierzchności, zamknięty w tym pancerzu przez zwykłego śmiertelnika o imieniu Salawon… To ci historia. Ten misterny czar nie pozwala Savrahetowi wydostać się od środka, ale ktoś o mojej mocy może go uwolnić od środka. Do tej pory wzbraniałem się przed tym, gdyż ów przedmiot gwarantował mi współpracę Invraheta… Ale teraz już nic mnie nie powstrzymuje.
   Archon  skoczył ku demonowi, chcąc udaremnić jego zamiar, lecz się spóźnił. Azarail rzucił błyskawicznie zaklęcie i wspaniały pancerz rozpadł się na kawałki, a na wolność wydostała się wielka postać przypominająca szkielet w zbroi, płonący zielonym ogniem.
   - Wreszcie wolny! – Ryknął Savrahet i natychmiast rzucił się na Valgasa.

***

   Gdy nieumarli wtargnęli do miasta niemal od razu nabili się na piki i włócznie obrońców. Oddział pikinierów i mieczników broniących bramy nie mógł jednak wytrzymać naporu setek krwiożerczych potworów. Fortein sam zdążył ledwie ubić kilka ghuli, kiedy usłyszał dźwięk rogów.
   Resztki pierwszego szeregu rozbiegły się na boki, a na ożywione bestie ruszył oddział kawalerii. Nieumarli ginęli pod kopytami koni, nabijani na lance i siekani mieczami. Szarża była niezwykle skuteczna i konnica przy wsparciu łuczników nie tylko wyparła wrogów z Maykeep, ale i wdarła się głęboko w ich linie, siejąc popłoch i śmierć. Zginęło mnóstwo zwykłych wojowników, lecz także wszystkie potwory niosące tarany, a nawet lisz. Jeźdźcy wyrąbywali sobie drogę w głąb nieprzyjacielskiej armii, zamierzając zatoczyć łuk i zawrócić do miasta. Szkielety łucznicy już bowiem szykowali się do odparcia ataku.
   Wtem wszystkie lisze rozproszyły czar iluzji, działający na tyłach ich armii. Ujawnili w ten sposób oddział dwudziestu gargulców, które natychmiast wzbiły się w niebo. Pomiędzy nimi zaś leciał potężny potwór wyglądający jak ożywiony szkielet smoka.
   - Na niebiosa, to drakolicz! – Krzyknął jeden z kapłanów. – Niech Najwyższy ma nas w opiece…
   Kawaleria już zawracała do grodu, ale wrodzy strzelcy zaczęli siać śmierć pośród jeźdźców. Pierwsi konni już padli na ziemię, a żarłoczne ghule natychmiast rzuciły się w ich stronę. ÂŁucznicy, kusznicy i magowie próbowali osłaniać odwrót, lecz zostali zaatakowani z góry przez gargulce. Drakolicz natomiast zionął ogniem, obracając w popiół wielu żołnierzy na murach, a następnie opadł z impetem na umocnienia, robiąc w nich sporą wyrwę. I chociaż kapłani uderzyli w niego świętymi czarami, zabijając smoczego ożywieńca, szkody które poczynił były nieodwracalne.
   Jazda Maykeep poszła w rozsypkę. Nieumarli wdzierali się teraz do miasta przez ruiny bramy i dziurę w murze. Obowiązek ich powstrzymania spadł na zbrojnych, gdyż strzelcy oraz magowie próbowali odeprzeć atak z powietrza. Zapanował ogólny zamęt i chaos.
   Wszyscy dowódcy zgodnie stwierdzili, że lepszą pozycję obronną da im zamek Maykeep. Wydali więc rozkaz wycofywania się do twierdzy. Fortein walczył w pierwszej linii i na takich jak on ciążyło zadanie ochraniania całego przedsięwzięcia. Gdyby zawiedli, odwrót zamieniłby się w paniczną ucieczkę, a nieumarli urządziliby wśród ludzi rzeź.
   Ożywieńcy szybko rozeznali się w układzie ulic i teraz przemykali wszystkimi alejami, starając się okrążać i odcinać pojedyncze oddziały od reszty armii. Drużyna Forteina, w której znajdowali się głównie miecznicy i włócznicy, kapłan oraz generał Draviken, została otoczona przez mrowie nieumarłych.
   - Dalejże, ludzie! – Huknął weteran. – Zajmijcie ich dość długo, by odciągnąć zagrożenie od innych! Stoczmy bitwę godną pieśni!
   Fortein miał nieco mniej optymistyczny pogląd na obecną sytuację, ale zamierzał drogo sprzedać swoje życie. Pierwszy popielny sługa, który odważył się go zaatakować, padł z przeciętym kręgosłupem. Rycerz ciął i uderzał w furii, otwierając czaszki ghuli, ćwiartując zombie, krusząc kości szkieletów, a nawet odsyłając cienie do ich sfery. Inni wojownicy walczyli równie zaciekle, wspomagani obecnością kapłana i charyzmą starego generała. Po kilku minutach walki obwarowali się prawdziwym murem z gnijących ciał przeciwników, ale wróg wciąż naciskał. Oddział zaczął topnieć w oczach.
   Nieumarli wreszcie zaczęli brać na poważnie swych wrogów i natarli z jeszcze większą zajadłością. ÂŻołnierze zaczęli padać z krzykiem, gdy potwory wgryzały im się w szyje i cięły pordzewiałym orężem. Kapłan w końcu zużył cały zapas many i choć zgruchotał wiele czaszek buzdyganem, ugiął się pod naporem tłumu nieprzyjaciół.
   Na placu boju zostali tylko Fortein i Draviken. Wciąż niezmordowanie wyrąbywali las wrogów, niczym doświadczeni drwale. Dwuręczne ostrze i halabarda posłały ponownie w zaświaty już ponad setkę umarłych, kiedy Draviken wychrypiał:
   - Jak myślisz chłopcze, daliśmy im dosyć czasu?
   - Wystarczająco – wydyszał Fortein.
   - Tak myślałem. A zatem zakończmy ten iście epicki pojedynek.
   Wskrzeszając w sobie resztki sił, zmęczeni wojownicy ramię w ramię ruszyli w stronę zamku Maykeep, tnąc i siekąc wszystkie potwory na swojej drodze. W końcu Draviken potknął się o zwłoki przeciwnika i upadł. Natychmiast przykryło go kilkanaście żądnych krwi ghuli. Fortein zatrzymał się, chcąc pomóc generałowi, lecz wtem otrzymał cios kosą w plecy od mrocznego żniwiarza dusz. Upadł na kolana, miecz wysunął mu się z rąk.
   Rycerz nie dostrzegał już koszmaru jaki rozgrywał się wszędzie wokół. Widział tylko światłość, a w niej postacie swojej rodziny, które go wzywają. Zdało mu się, że opuszcza swe ciało i wznosi się w stronę światła, a pod sobą widzi wszystkie ziemie Thanrys. I choć znajdował się tak wysoko, wyraźnie widział pojedyncze istoty wszystkich ras świata. Spojrzał na Ziemie Cienia i spostrzegł swych przyjaciół toczących własną walkę.
   - Powodzenia Iryksie, Shimario, Sulliminie i Valgasie – powiedział. – Moja bitwa skończona.
   Wzniósł się już wystarczająco wysoko, by dosięgnąć wyciągniętych rąk ojca i matki. Chwycił ich za dłonie i całkowicie zatopił się we wszechobecnym świetle oraz przyjemnym cieple.
   Rycerz Fortein odszedł do Wieczności.

***

   Liczące na posiłek ze świeżych zwłok ghule musiały obejść się smakiem. Przynajmniej, w przypadku ciał Forteina i generała Dravikena.
   Kiedy tylko uleciały z nich dusze, dwa ciała otoczyła srebrzysta aura świętości, do której nie mógł się zbliżyć żaden nieumarły. Atakująca armia zajęła całe miasto, poza twierdzą Maykeep i miejscem śmierci dwóch dzielnych wojowników, które omijała szerokim łukiem.
   Bitwa zakończyła się wraz z nadejściem wieczora. Ożywieńcy kilkakrotnie szturmowali zamek, lecz bezskutecznie. Podczas gdy szykowali się do ponownej próby, usłyszeli donośne dźwięki rogów z północy, wschodu i południa. Lisze nie były istotami, które odczuwały strach, podobnie jak wszyscy nieumarli, ale kiedy zobaczyli źródła tych odgłosów, ogarnęło je przerażenie.
   Na miasto maszerowały trzy spore armie. Z południa szło osiem setek żołnierzy z załogi Westgate; od północy nadciągało ponad tysiąc zbrojnych z Lirei; ze strony gór Barad Dumyr równym krokiem nadchodziły niemalże dwa tysiące krasnoludów. Wszyscy wyglądali na znużonych, ale z determinacją parli przed siebie.
   Nieumarli zawahali się, zbici z tropu. Oblężeni mieszkańcy Maykeep z okrzykami radości zaatakowali ich ze zdwojoną siłą, zasypując ożywieńców gradem strzał i bełtów. Przybycie sojuszników dodało im animuszu, jakkolwiek nie mieli złudzeń: celem zbliżających się wojsk nie była odsiecz dla Maykeep, lecz wytępienie do reszty nieumarłych potworów w tym regionie. Ludzie i krasnoludy musieli zatem zwyciężyć w bitwach z resztą armii ożywieńców, a teraz uczynili wypad ze swych fortec w poszukiwaniu niedobitków wroga. Przynajmniej w tej jednej kwestii obydwie rasy działały zgodnie i jednomyślnie.
   Umarli stanęli do walki pomimo świadomości, że nieuchronnie czeka ich zguba. Tak też się stało. Niewielu ożywieńców przeżyło natarcie, a ci nieliczni uciekli w popłochu, szukając sobie ciemnych jaskiń, grobowców, czy innych mrocznych kryjówek. Zdeterminowani ludzie i dziarskie krasnoludy ścigali ich bardzo daleko, lecz w końcu musieli zaprzestać pogoni i powrócić do swych domostw. Wspólna bitwa zjednoczyła dwa narody i krasnoludy z Barad Dumyr obiecały wznowić handel oraz otworzyć znów swe siedziby dla ludzi z sąsiednich miast.
   Gwainorczycy przystąpili do grzebania poległych. Niestety w większości przypadków znajdowali tylko fragmenty zwłok, których nie zdążył pożreć ghule. Dwa ciała jednak przykuły uwagę wszystkich. Lśniły bowiem białym blaskiem, a wokół spoczywało mnóstwo pokonanych wrogów. Mieszkańcy Maykeep zrozumieli, że tych dwoje stoczyło heroiczną walkę i być może to za ich sprawą odwrót się powiódł, postanowili zatem należycie ich uhonorować. Na wzgórzu na zachód od miasta ustawili dwa ociosane głazy z wyrytymi na nich imionami dwóch bohaterów, którzy zostali pochowani pod nimi.
   I zawsze, kiedy wieczorem słońce znika powoli za horyzontem, para menhirów czuwająca nad Maykeep rzuca długie cienie na zwycięski gród.

***

   Walka pomiędzy niedawnymi sojusznikami z Błękitnego Ostrza trwała. Thramindel zdołał ugodzić lekko kilka razy przeciwnika włócznią, samemu unikając czarów ze sfery lodu. Nagle Ranivon wymówił zaklęcie i dotknął swego sztyletu. Kieł Mrozu wydłużył się i zmienił w długi miecz – Straż Mrozu. Sama chimera natomiast zamknęła oko należące do białej połowy twarzy i pozwoliła, by kontrolę nad ciałem przejęła czarna część.
   Ranivon natychmiast zaatakował z furią, tnąc lodowym mieczem i rzucając czary jednocześnie. Thramindel nieomal ugiął się pod gradem ciosów i zaklęć, lecz wtedy przyszedł mu na pomoc Airyx. Człowiek zdołał pokonać Gharroda, zadając potężny cios, który przeciął drzewce orkowego topora i przepołowił wroga.
   Teraz Ranivon musiał bronić się przed dwoma przeciwnikami. Pomimo, że wściekle rąbał ostrzem i miotał lodowe pociski, a nawet sprowadził Nawałnicę Mrozu, w końcu musiał ulec. Padł na ziemię, przeszyty na wylot grotem włóczni i szeroką klingą dwuręcznego miecza.
   Przedśmiertny krzyk chimery zdekoncentrował Invraheta, który był w trakcie rzucania decydującego zaklęcia, mającego zniewolić duszę Ravinny i skazać ją na wieczne tortury. Choć mocno omamiona i skołowana czarami iluzji, kobieta wykorzystała chwilę nieuwagi przeciwnika i poraziła go potężnym ładunkiem elektrycznym. Nawet tak silny demon nie mógł wytrzymać takiej dawki napięcia. Upadł, drgając spazmatycznie, a Ravinna zakończyła jego życie jednym ciosem halabardy.
   Uskrzydlony Khagaz okazał się jeszcze groźniejszym wrogiem niż przedtem. Wzniósł się wysoko i zaczął bombardować okolicę kamiennymi pociskami. Iryx, sullimin i Shimaria zebrali się w jednym miejscu, a mag ziemi stworzył barierę z utwardzonej ziemi.
   - Co teraz? – Spytał elf.
   - Wykończę go pojedynczym atakiem – odparł Iryx – ale potrzebuję chwili na wykonanie inkantacji.
   Krasnolud uderzał zaklęciami raz po raz w ochronną tarczę, aż ją skruszył. Lecz w momencie gdy bariera padła, w stronę Khagaza pomknął potężny pocisk szkarłatnej energii, wzmocniony dziką magią. Magiczny wojownik nie miał nawet czasu się teleportować i zniknął w oślepiającym blasku.
   - Zabiłeś go? – Spytała niepewnie Shimaria.
   - Chyba tak – potwierdził Iryx. – Nie wyczuwam już jego magii.
   - Uwaga! – Wykrzyknął Sullimin.
   Podeszli do nich Airyx, Ravinna oraz Thramindel. Nie wyglądali jednak na to, by żywili jakieś wrogie zamiary.
   - ÂŁadnie – powiedział mag wody, - ale teraz czeka nas najtrudniejsze wyzwanie.
   Wszyscy spojrzeli w stronę, gdzie rozgrywał się ostatni pojedynek.

***

   Arcydemon Legionu Zwierzchności, Savrahet, był o wiele potężniejszy od Valgasa, ale wieki uwięzienia w zaklętym pancerzu odcisnęły na nim piętno. W obecnej chwili moce jego i archona stały mniej więcej na równym poziomie.
   Savrahet dzierżył w lewej ręce długi miecz, którego klinga płonęła na zielono, w prawej zaś bicz wielorzemienny. To właśnie tą drugą bronią atakował Valgasa, ale on zasłaniał się za każdym razem tarczą. Wreszcie, kiedy potwór ponownie trzasnął biczem, archon uderzył swoim błogosławionym ostrzem i odciął wszystkie sploty straszliwego bata.
   Teraz arcydemon natarł z bliska, tnąc płonącym mieczem. Nieomal trafił przeciwnika, gdyż Valgas skupił się przez chwilę na otaczaniu ciała Forteina i jego towarzysza broni świętą aurą, by uchronić je od zbezczeszczenia przez nieumarłych. Jednakże ostatecznie ostrze trafiło w tarczę, a archon kontratakował. Dwie potęgi wymieniały ciosy bardzo krótko; osłabiony długoletnią niewolą demon musiał w końcu ulec mocy światłości. Złoty miecz z gracją oddzielił plugawą głowę od równie ohydnego ciała i Savrahet powrócił do piekieł.
   Valgas jednak nie cieszył się tym zwycięstwem, bowiem Azarial miał dość czasu na wypowiedzenie zaklęcia i otworzenie portalu. Czarna szczelina w rzeczywistości miała już dziesięć metrów wysokości i ciągle rosła.
   Nagle we wrotach pojawiło się wielkie, czarne oko z podłużną źrenicą okoloną ogniem.
   - Ponadczasowy… - Syknął Valgas. – A więc to koniec. Zawiedliśmy.
   Oko zwęziło się i dało się słyszeć głos:
   - Azarialu… Usuń tego archona. Jego obecność tutaj negatywnie wpływa na portal, destabilizuje go i nie pozwala mi wkroczyć do tego świata.
   Widać moja aura świętości przeszkadza Władcy Ciemności, pomyślał Valgas. Może jeszcze nie wszystko stracone.
   - Jak sobie życzysz, panie – odparł arcydemon. Niespodziewanie z jego pleców wyrosło sześć par czarnych niczym noc skrzydeł, a w prawej dłoni zmaterializowała się długa na metr, mroczna klinga.
   Nie, nie klinga, uświadomił sobie poniewczasie Valgas. Raczej zakrzywienie czasoprzestrzeni, którym można było walczyć jak mieczem. Bardzo groźna broń – jeden celny cios i ofiara natychmiast ulegała dezintegracji. Jako istota wyższa, archon  posiadał odporność na ten efekt ataku, ale inni…
   - Nie zbliżajcie się! – Krzyknął do Iryxa i piątki jego towarzyszy. – Będziecie mi przeszkadzać, śmiertelnicy. To jest pojedynek lepszych od was, więc patrzcie i uczcie się!
   - I tak ich zabiję, zaraz po tobie – zaśmiał się Azarial.
   - To się jeszcze okaże.
   Rozpoczęła się niesamowita potyczka: obie istoty wzbiły się w powietrze i skrzyżowały dwa niezwykłe ostrza: jedno złote, jaśniejące światłem, drugie czarne i zimne. Valgas miał tę przewagę, że posiadał również tarczę i mógł nią blokować ciosy Azariala.
   Widząc, że w ten sposób nic nie wskóra, arcydemon wolną ręką zaczął rzucać swe plugawe czary. Czarno – fioletowe strugi mrocznej magii przecinały raz po raz niebo, ale żadna nie dosięgła archona. Azarial ponownie więc zaatakował swym orężem.
   I znów dwie klingi zadźwięczały, uderzając o siebie.

***

   Tymczasem na dole Iryx podszedł do Airyxa.
   - Nie sądzisz, że już czas? – Rzekł wyzywająco. – Sam mówiłeś, że jestem gotów poznać prawdę.
   Airyx wpił weń spojrzenie szmaragdowych oczu.
   - Owszem. Odpowiem na twoje pytania.
   - Doskonale. Może więc w końcu wyjawisz, co naprawdę wydarzyło się 10 lat temu w Szkole Wody w Vys?
   - To proste. Zabiłem wszystkich magów, nim oni zdołali to uczynić ze mną. Popełniłem mord z zemsty – chłodnym, analitycznym tonem objaśnił mężczyzna.
   - Z zemsty? Jak to?
   Airyx nachylił się do ucha swego brata i rzekł cicho:
   - Dziesięć lat temu miałem stać się Arcymagiem Wody, pamiętasz? Przewyższałem mocą kilkakrotnie każdego z tych starych głupców, zasiadających w Najwyższej Radzie Akademii Wody. Wszyscy oni obawiali się, że wykorzystam swoją potęgę, by objąć władzę; nie tylko w Vys, ale i w całym Gwainorze. Przeddzień ceremonii Nadania Tytułów nasłali na mnie skrytobójców, aby zasztyletowali mnie we śnie. Tchórze.
   - Arcymagowie… Co zrobili?! To niemożliwe!
   - Przejrzyj na oczy, braciszku. Tym wpływowym wieprzom taki czyn uszedłby płazem, nikt by nawet nie ośmielił się posądzać o coś takiego ,,wspaniałych” i ,,mądrych” magów. Ja jednak wiedziałem od dawna, że w końcu postanowią coś takiego zrobić i nie tylko uniknąłem pułapki, ale i zlikwidowałem zabójców. W tym momencie jawnie wystąpiłem przeciw Radzie i stałem się dla nich jeszcze większym zagrożeniem. Za drugim razem postaraliby się, żebym nie wyszedł cało z zamachu. Moją jedyną szansą był natychmiastowy kontratak… Resztę historii znasz.
   - Nie wierzę, by samosąd był jedynym wyjściem – upierał się Iryx. – Można przecież…
   - Co? Zwrócić się do władz? Myślisz, że ośmieliliby się ukarać magów? Jesteś mądry po szkodzie, bracie. Może i patrząc na to wszystko dzisiaj, z szerszej perspektywy, możnaby było znaleźć rozsądniejsze rozwiązanie, ale.. Co się stało, to się nie odstanie.
   - No dobrze, powoli zaczynam rozumieć. Czemu jednak wstąpiłeś do Błękitnego Ostrza?
   - ÂŻebyś to w pełni pojął, musiałbyś usłyszeć historię mojego paktu z lordem Valgasem.
   Wtem Sullimin wykrzyknął:
   - Spójrzcie!
   Wszyscy zwrócili się tam, gdzie wskazywał elf.

***

   Z nieba spadł Azarial. Niczym błyskawica pomknął ku ziemi, strącony przez Valgasa. Z hukiem uderzył o ziemię, wzbijając tumany kurzu. Archon nie dał mu jednak chwili wytchnienia i popędził ku niemu w dół, z ostrzem skierowanym w jego pierś. Arcydemon znów cisnął ciemną kulę mocy i Valgas musiał odbić w bok, co zniweczyło jego zamiary.
   Azarial podniósł się i z niebywałą prędkością poszybował w górę na spotkanie przeciwnika. Rozpoczął się niesamowity pokaz; dwaj rywale podczas walki wyglądali jak dwa gromy: jasny i ciemny, które co chwila zderzały się ze sobą w powietrzu i odskakiwały. Na czarnym tle wiecznie mrocznego nieba nad Ziemiami Cienia wyglądało to zaprawdę nadzwyczajnie.
   Także koniec tego pojedynku był nadzwyczajnie szybki i niespodziewany.
   Biała i czarna błyskawica znów pomknęły ku sobie. Kiedy się zderzyły, wszyscy oczekiwali odskoku i ponownego starcia. Stało się jednakże zgoła inaczej. Valgas oraz Azarial zamarli w bezruchu nad głowami zafascynowanych obserwatorów. Znajdowali się tuż przy sobie… O wiele za blisko.
   Dopiero po chwili wszyscy spostrzegli, że czarna klinga przebiła skrzydło Valgasa, tuż przy prawym boku.
   Z kolejną chwilą zaś ujrzeli święte ostrze ze złota, wychodzące spomiędzy łopatek Azariala.
   - Zwykły archon… - Syczał demon. – Jak to możliwe?
   - Przykro mi, tak bywa – rzekł chłodno Valgas. -  Mrok zawsze ustępuje światłu. Czy wy, demony, nigdy tego nie pojmiecie? Poza tym, zapomniałeś, że nie jestem ,,zwykłym” archonem.
   Anielska istota wyszarpnęła miecz i odfrunęła w tył. Arcydemon runął w dół, ale ciemność składająca się na jego ciało rozproszyła się w powietrzu. Na ziemię spadły jedynie czarny płaszcz, skórzane buty oraz złoty pierścień.
   Skrzydło Valgasa broczyło krwią. Kiedy szkarłatny płyn skropił jałową ziemię, natychmiast wyrastała na niej bujna trawa i piękne kwiaty. Archon jednak nie zwracał na to uwagi i skupił się na portalu, z którego wciąż patrzyło straszne oko Ponadczasowego. Teraz widać w nim było nieopisaną złość, nienawiść i żądzę zniszczenia.
   - Do widzenia – rzekł Valgas, wyciągając rękę w stronę bramy międzywymiarowej. Wszyscy czekali w napięciu na to, co się zaraz stanie.
   Ale nic się nie wydarzyło. Jedynie z portalu dały się słyszeć szyderczy śmiech i słowa:
   - Nie dam się tak łatwo przepędzić. Przybędę do tego świata!
   Valgas  odwrócił się do zebranych i oświadczył:
   - Nie mogę zamknąć portalu. Ponadczasowy go zablokował.
   - Jak możemy temu zaradzić? – Spytała Shimaria.
   - Trzeba go na moment czymś zająć, zdekoncentrować. Wystarczy sekunda i zdołam usunąć wrota. Niestety magia nic tu nie da…
   Mówiąc to cały czas patrzył na Airyxa.
   - Więc jak… - Zaczął Iryx, lecz umilkł, widząc jak jego brat występuje przed szerg.
   - Zatem nadszedł mój czas – powiedział Airyx.
   Archon kiwnął głową.
   - O oc ci chodzi? Co masz na myśli? – Spytał zbity z tropu mag ziemi. Nawet Thramindel i Ravinna wydawali się nie być zorientowani w całej tej sytuacji.
   Airyx dobył miecza i odparł:
   - Wbiję go w jego paskudną źrenicę.
   - Ale wtedy zginiesz! – Zaprotestował Iryx. Nie chciał utracić brata – nie teraz, kiedy wreszcie zrozumiał jego postępowanie i na nowo wskrzesił w sobie braterską miłość. – Nie możesz!
   - A ty nie możesz decydować o tym, co mi wolno – oświadczył jak zwykle wyniośle czarodziej, choć w jego głosie brzmiał również smutek i żal. – Muszę dopełnić umowy i spłacić dług wobec lorda Valgasa. Obawiam się tylko, że mój atak, nawet z pełną mocą, nie wystarczy, by rozproszyć taką istotę jak Ponadczasowy.
   - W takim razie pomogę ci – rzekł Thramindel. – Ja także pragnę spłacić pewien dług. Dług wobec mego ludu i tym uczynkiem choć po części zrekompensować to, czego doświadczył on z mojej strony. – Gdy wypowiadał te słowa, patrzył badawczo na Sullimina.
   - Wobec tego postanowione – odezwała się Ravinna, stając u boku wysokiego elfa. – Ja niczego w swym w swym życiu nie żałuję, ani nie mam zamiaru za nic pokutować. Zawsze jednak pójdę tam, gdzie moje elfiątko.
   - Idziesz za mną nawet na śmierć – uśmiechnął się gorzko Thramindel. – Ty mnie naprawdę kochałaś…
   Czarnowłosa kobieta pocałowała go.
   - Najwyższy na pewno policzy waszej trójce ten czyn. Osobiście Mu o tym przypomnę – rzekł żartobliwie Valgas, choć tak naprawdę nikomu nie było do śmiechu. – A teraz przygotujmy się.
   Airyx, Thramindel i Ravinna skupili się na swoim orężu, wlewając w niego całą manę, jaka im jeszcze pozostała. Umagicznione bronie chętnie przyjęły kolejną dawkę energii. Kiedy magowie – wojownicy skończyli, w mieczu, włóczni i halabardzie spoczywała taka moc, że jeden cios w ziemię zmiótłby miasto wielkości Sirii.
   Jednocześnie zerwali się do biegu i z impetem wskoczyli w portal. Wrazili swą broń w potworne oko, które cofnęło się, pociągając ich za sobą. Rozległ się ryk ugodzonego Ponadczasowego, ale natychmiast zamilkł, gdy Valgas jednym ruchem dłoni zamknął bramę.
   - ÂŻegnajcie – szepnął, a głośno rzekł: - Tak oto trzej ostatni z najpotężniejszych magów tego świata odeszli. Groźba Ponadczasowego została zażegnana. To już koniec.
   Zerknął na troje przyjaciół i zobaczył, że wszyscy pochylili głowy, a z oczu ciekną im łzy. Płakali z powody odejścia tych, których do niedawna tak nienawidzili; płakali po tych, którzy ocalili świat, choć wcześniej, świadomie czy też nie, dążyli do jego zguby. Był to płacz z żalu, smutku rozstania i bezsilności – bo w głębi duszy Iryx, Shimaria i Sullimin nie chcieli, by ta trójka zapłaciła najwyższą cenę za popełnione winy.
   Lecz teraz było już po wszystkim. Iryx stracił brata, którego ledwo co odzyskał; Sullimin utracił swego rodaka, któremu wybaczył zbłądzenie na ścieżce życia. Lecz było już po wszystkim…
   Oni odeszli.

***

   - To już koniec – powtórzył Valgas kilka minut potem. Archon otworzył tunel czasoprzestrzenny, w który cisnął stos legendarnych artefaktów. – Teraz pozostaje nam się tylko pożegnać.
   - Valgasie… - Zaczął Iryx. – Czy możesz mi zdradzić, jakaż to umowa wiązała cię z moim bratem?
   - Cóż… Kiedy Airyx zbiegł z Vys, natknął się na mnie. Z woli Najwyższego wiedziałem już o wszystkim. Z Jego polecenia też ofiarowałem mu szansę odkupienia win – miał dołączyć do Błękitnego Ostrza, a podczas ostatecznej bitwy zdradzić je.
   - Dziwaczna pokuta – żachnęła się Shimaria.
   - Zamysły najwyższego nie podlegają dyskusjom, ni ocenom. Powinnaś o tym pamiętać, kapłanko – odparł Valgas. Shimaria spłoniła się na tę naganę. – W końcu jednak zrozumiałem sens tej próby: Airyx musiał przebywać ze zbrodniarzami i brać udział we wspólnym sianiu zła, samemu jednakże przykładając się do tego jak najmniej. Przebywał z istotami pokroju Dar’Achnisa, Zelghasha i Gharroda, a panował nad sobą i nie dał się wciągnąć w ich żądzę zniszczenia. No i na koniec złożył w ofierze własne życie, udaremniając plany Ponadczasowego. Zaiste, ciężki był to los.
   - Więc mój brat… Czy on będzie zbawiony?
   - Niezbadane są wyroki Najwyższego – rzekł tajemniczo archon. – A to mi przypomina, że muszę już odejść.
   - Odejść? – Głos Shimarii załamał się.
   - Tak. Moja pokuta na tym świecie również dobiegła końca. Muszę stanąć przed Ponadczasowym i wysłuchać Jego osądu. Obowiązki w Niebiosach wzywają… A co do was: nie obawiajcie się. Wszystkie demony, które zginęły w tej walce, a w tym Azarial, Savrahet i jego syn Invrahet, już nie powrócą za waszego życia. A nawet jeszcze dłużej. Będą cierpieć karę w piekle za to, że zawiedli Ponadczasowego i coś mi mówi, iż Czarny Władca nie będzie spieszył się z jej zakończeniem. Cóż… Ja również nie spotkam się już z wami na Thanrys. Ale potem… Kto wie? O ile oczywiście waszymi postępkami nie zasłużycie sobie na towarzystwo Azariala i spółki.
   Iryx, Shimaria i Sullimin uśmiechnęli się, choć żal rozstania ściskał im serca.
   - ÂŻegnaj Shimario, kapłanko, której Chowańcem miałem okazję być. ÂŻegnaj Iryksie, utalentowany czarodzieju z mocą dzikiego maga. ÂŻegnaj i ty Sulliminie, wojowniku mścicielu. Obyś wreszcie wypoczął, gdyż osiągnąłeś swój cel. Do zobaczenia, być może… Za jakiś czas.
   Pojawił się snop światła i archon zaczął wznosić się ku niebu. Nim zniknął, Shimaria zdążyła zawołać jeszcze:
   - Wróciła twoja aureola, aniele!
   - Widomy znak tego, że wypełniłem misję i wróciłem do łask Najwyższego! – Odparł Valgas, po czym on i świetlny słup rozpłynęli się.
   - Szkoda, że nie było z nami Forteina – powiedziała kapłanka. – Może go jeszcze spotkamy.
   - Z pewnością – potaknął wysoki elf. – Co zamierzacie teraz zrobić? Iryksie? Shimario?
   - Ja wrócę do Vys – rzekł czarodziej. – Postaram się oczyścić imię mojego brata i ujawnić prawdę o wydarzeniach sprzed dziesięciu lat, choć nie wiem czy mi się to uda. A poza tym powrócę do zwyczajnego życia i obowiązków maga ziemi. Dość mam już przygód na dłuższy czas.
   - Rozumiem. A ty, Shimario?
   - Wrócę do Gwainoru oczywiście, dalej pełnić kapłańską posługę. A oprócz tego… - zerknęła błękitnymi oczyma na Iryxa, który odwzajemnił jej spojrzenie i uśmiechnął się. – A zresztą nieważne. A co z tobą, Sulliminie?
   - Nie wiem. Chyba znów powrócę do swojej ojczyzny i spróbuję żyć wśród mego ludu. Nie wiem, czy mnie przyjmą z powrotem, lecz nie zaszkodzi spróbować.
   - W takim razie mamy wspólną drogę przed sobą – powiedział Iryx. – Ruszajmy czym prędzej, nim dopadną nas tu jacyś nieumarli.
   Młody mag otworzył portal do Vys. Trójka przyjaciół przekroczyła go, zostawiając za sobą wszystko to, co się wydarzyło, pewnie i z nadzieją krocząc ku przyszłości.




KONIEC
« Ostatnia zmiana: 09 Luty 2009, 21:50:21 wysłana przez Airyx »

Forum Tawerny Gothic

Odp: Opowieści z Thanrys
« Odpowiedź #6 dnia: 09 Luty 2009, 21:47:49 »

 

Sitemap 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 
top