Autor Wątek: Pierwiastek wiary...  (Przeczytany 1539 razy)

Description:

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline DonSpideRro

  • Kret
  • *
  • Wiadomości: 24
  • Reputacja: 0
Pierwiastek wiary...
« dnia: 03 Listopad 2007, 15:50:06 »
Bo długiej przerwie od zamieszczania opowiadań zamieszczam tutaj część jednego z moich opowiadań. Zapraszam do lektury i oceny.

Prologos

Drapieżne chmury powoli snuły się na pokrytym mrokiem nieboskłonie, jakby tylko czekały na to by zaatakować bezludne, oświetlone bladym światłem latarni, ulice miasta. Tak, miasto nigdy nie było miejscem marzeń, a zgiełk ostatniego dnia zaprowadził mnie aż tutaj, na ławkę w parku gdzie szept przejeżdżającego samochodu wydaje się wręcz namacalny. Jak pomnik, już od ponad godziny siedziałem tutaj, czując na karku zimny oddech otaczających mnie krzewów jakby nawet one próbowały mnie uwięzić. Dzikie kołatanie w piersi powoli przeobraziło w leniwe bicie. Wziąłem do ręki jeden z leżących na ścieżce kamieni. Miałem ochotę cisnąć nim jak najdalej jednak, zarówno ciało jak i umysł odmówiły mi posłuszeństwa. Myślałem, że tego dnia poznałem już za wiele tajemnic... Nie spodziewałem się, że moja przygoda miała się dopiero zacząć.

Akt 1

Poczułem delikatne szturchnięcie. Później drugie, już mocniejsze, a po chwili do mojej skołatanej głowy doleciały słowa.

- Bracie Telonijuszu? Bracie Telonijuszu, już jedenasta!
- Co? – odpowiedziałem, powoli wstając z wyściełanymi starą niedźwiedzią skórą łóżka.
- Już jedenasta. Mistrz kazał brata obudzić później, bo wczoraj miał brat wysoką gorączkę.
- Ach tak – odpowiedziałem nadal nie wiedząc, o co chodzi.
- Pamiętnik brata leży na biurku. Przepraszam, za wścibstwo, ale leżał otwarty i przeczytałem cześć wczorajszej notki.
- Nic się nie stało… - powiedziałem, a ubrany w ciemnobrązowy habit, z krótkimi ciemnymi włosami przetykanymi już gdzieniegdzie siwizną opuścił pomieszczenie, które nie tylko przypominało, ale było klasztorną celą. Wstałem, a z pomiędzy fałd mojego wygniecionego habitu coś wyleciało i głośno uderzyło o kamienną posadzkę. Podniosłem z ziemi kamyk wielkości dziecięcej piąstki i spojrzałem na niego. Choć na pierwszy rzut oka nie wydał mi się całkiem zwyczajny jednak obracając go w palcach zauważyłem na jego powierzchni dziwny wzór, przywodzący na myśl jakieś starożytne pismo. Sięgnąłem po leżący na drewnianym stoliku pamiętnik obity, w przetartą na rogach skórę. Otworzyłem go wertując kartki, aż do ostatniej notki.

3 listopad, Rok Pański 1316

Dziwny to był dzień Jezu i moja piękna Skandynawio. Do południa czas spędziliśmy na grzebaniu kości naszych zmarłych już braci, których groby ostatniej nocy zbezczeszczono. Brat Carelio dziś po raz pierwszy się odezwał jednak jego majaki tylko utwierdziły nas w przekonaniu, że dopadła go jakaś dziwna choroba umysłowa. Teraz przesiaduje w sanktuarium, spoglądając na święcone czaszki z rozkopanych grobów. Jutro muszę opuścić klasztor i udać się do osady Farenthor, aby zanieść transport winna do tamtejszej gospody, i zebrać ofiarę od mieszkańców.

Brat Telenijusz

Nagle wszystko stało się dla mnie zupełnie jasne. Wyszedłem z celi a moim oczom ukazał się wielki dziedziniec stworzony na planie kwadratu i otoczony wysokim murem. Moja komnata umiejscowiona była zaraz przy murze z bramą, po przeciwległej stronie wznosił się ku niebu wielki kościół a pośrodku pomiędzy poletkami różnorakich leczniczych ziół i kwiatów znajdowało się okrągłe sanktuarium. Ominąłem je i wszedłem do jednej z komnat, w której mieściła się klasztorna spiżarnia, oraz piwnica. Kiedy drzwi zamknęły się za mną moje płuca wypełnił słodkawy zapach wina oraz wszelakiego jedzenia. Z pomiędzy sięgającymi sklepienia regałów wyłonił się nagle niskiego wzrostu, przysadzisty i zupełnie łysy mężczyzna. Jego pucułowate policzki o barwie dojrzałego jabłka wykrzywiły się w delikatnym uśmiechu poczym obaj podeszliśmy do siebie.

- Brat Telenijusz – zakrzyknął wesoło mężczyzna. – wybieramy się do miasta, tak?
- Owszem bracie – odpowiedziałem uprzejmym tonem – mam dostarczyć wino do gospody w Farhentor.

Galen, albowiem tak nazywał się strażnik spiżarni nic nie odpowiedział. Znów zniknął gdzieś pomiędzy regałami, a po chwili wyłonił się dźwigając worek, z którego wydobywało się wesołe brzęczenie napełnionych winem butelek.

- Oto przesyłka – powiedział brat Galen dysząc lekko. – Stary Samel już zapłacił za tą porcje.

Wziąłem worek i delikatnie zarzuciłem go na plecy. Warzył, co najmniej trzydzieści kilogramów. Szybko opuściłem klasztor i udałem się ku osadzie. Las, przez który szedłem coraz bardziej zagęszczał się i godzinie drogi bujne korony drzew przepuszczały tylko pojedyncze promienie światła. Wstęga wydeptanej przez lata ścieżki, którą wędrowali zarówno klasztorni wysłannicy jak i poszukujący uzdrowienia chorzy wieśniacy, leniwie wiła się pomiędzy drzewami, coraz skuteczniej nakłaniając mnie do odpoczynku. Zdjąłem z ramienia worek, a w momencie, gdy ten dotknął ziemi coś z nadludzką wręcz siłą rzuciło się na mnie w momencie przewracając mnie na ziemie. Uderzyłem głową o ziemię, jednak jedynym bólem, jaki poczułem pochodził z rozdzieranej szponami klatki piersiowej. Otworzyłem oczy, i jak przez mgłę zobaczyłem zarys postaci, która sprawiła, że serce we mnie zamarło. Twarz pokryta skórą o ziemistym odcieniu, rozdarta była w wściekłości. Z rozwartej paszczy wystawały ostre jak brzytwy kły, a czerwone jak rubiny oczy utkwione były w mojej szyi. Mimo, iż to wszystko trwało ułamek sekundy byłem pewny, że to nie jest twarz ani ludzka, ani zwierzęca.

Nagle stworzenie tak samo jak na mnie wskoczyło tak szybko zleciało. Dopiero po sekundzie zobaczyłem jak wije się tuż obok, a z jego brzucha wystaje końcówka ostrza sztyletu. Rękojeść wystawała, z pleców. Nagle ktoś podniósł moje otępiałe ze strachu i krzyknął

- Uciekajmy bracie!

Nie wiedziałem, co się dzieje… czułem jak z ran na klatce piersiowej sączy się gorąca krew i mimo to biegłem jak tylko byłem wstanie najszybciej. Kolejne drzewa niknęły za mną. Spojrzałem na postać, która z całą pewnością ocaliła mi życie. Brat Cornelio. Ten sam, który już od tygodnia nie odezwał się do nikogo nie licząc pary majaków. Poczułem chęć zapytać co się tu dzieje i kim, albo raczej czym było to co mnie zaatakowało jednak nie byłem wstanie. Wbiegliśmy do klasztoru przebiegliśmy przez grządki ziół i kwiatów poczym ostatkiem sił wpadliśmy do sanktuarium. Upadłem na zdobioną różnokolorowym kruszcem posadzkę. Brat Cornelio natychmiast zamykał kolejne wejścia do sanktuarium. Widząc, że opadam z sił podbiegł do ołtarza, na którym leżały czaszki z zbezczeszczonych wczorajszej nocy grobów. Strącił je jedną ręką i zaczął nerwowo czegoś szukać. Nie minęło dziesięć sekund, kiedy w jego ręku zabłysnął mały przedmiot. Nagle podczas ciszy odezwało się ciche warczenie. Oboje obróciliśmy się w stronę, z której dochodził dźwięk. Z zaciemnionej części komnaty wyłonił się ten sam stwór, który jeszcze przed chwilą rozdarł moje piersi. W jego ręku błyszczał sztylet, a z pustej już teraz rany kapała czarna jak smoła krew. Potwór zamachnął się sztyletem, usłyszałem krzyk Cornelio „łap”. Obróciłem się powrotem w jego kierunku patrząc jak sztylet przebija jego pierś i przygważdża do drewnianego ołtarza. Jego oczy, zamroczone już tchnieniem śmierci skierowane były ku górze. Również spojrzałem ku górze i zobaczyłem jak leci do mnie mały przedmiot. Złapałem go ostatkiem sił, a kiedy ten dotknął opuszków moich palców moje oczy rozdarł blask białego światła.

Intermezzo 1

Ból w klatce piersiowej ustał nagle. Stałem na mokrym chodniku, nadal w zbroczonym własną krwią habicie. Obok mnie stał dziwny mężczyzna. Ubrany był w białą szatę, która powiewała, mimo iż na ulicy nie było ani krzty wiatru. Jego twarz, pokryta zmarszczkami, była wykrzywiona w dziwnie zrezygnowanym wyrazie, a jaskrawo niebieskie oczy wpatrywały się w moją twarz.

- Witaj – rzekł staruszek
- Kim jesteś? – zapytałem.
- Chodź przejdziemy, się a ja wszystko ci wyjaśnię – odpowiedział i zaczął iść bo świeżo obciętym trawniku. Dopiero teraz zrozumiałem, że jestem z powrotem w parku jednak było zupełnie inaczej. Deszcz, które teraz jednym strumieniem lał się z zupełnie czarnego nieba wydawał nas obu się nie imać, a źdźbła trawy przechodziły przez moje sandały i ciało, jakbym był jedynie mgła o ludzkich kształtach. Staruszek znów zaczął mówić – Pewnie nie rozumiesz, co się dzieje. Ale to nic złego. Twoja rasa uwielbia błądzić. Liczy się, że znalazłeś już dwa pierwiastki wiary. – Spojrzałem na swojej ręce, na której spoczywały dwa ozdobione dziwnymi wzorami kamienie. – Ach, miałem Ci się przedstawić… Jestem Galendeth, ostatni strażnik wiary. Ty, jesteś wybawcą swojej rasy. To wy roztrzaskaliście wiarę swoją własną pychą i dumą z własnych marnych osiągnięć. Ktoś musi je pozbierać, i tu pojawiasz się ty. Ofiara własnych braci…
- Dobrze… ale dlaczego niby miałbym zbierać dla ciebie te kamyki, czy jak je tam nazywasz, pierwiastki wiary.
- Jest kilka przesłanek… Najważniejszą z nich jest ta, że znalazłeś już dwa i ciągle żyjesz. Twoi poprzednicy nie mieli tyle szczęścia. Drugą jest to, że sam straciłeś wiarę. Może jej część odnajdziesz w samym sobie? Widzisz tego mężczyznę leżącego na ławce?

Obejrzałem się w stronę, którą wskazał starzec. Na drewnianej ławce leżał człowiek. Obdarta i zupełnie przemoknięta bluza kleiła się do jego wychudzonego ciała, a długie blond włosy opadały na jego twarz. Twarz, która była moją twarzą!

- Jak? – zapytałem zszokowany…
- Tak, to ty… Tak skończyłeś gdy zagubiłeś swój pierwiastek wiary. Obraz boli… prawda? I właśnie, dlatego musisz odnaleźć resztę pierwiastków wiary… Aby odnaleźć także swój.

Zanim zdążyłem zapytać o cokolwiek światło znowu zabłysło. Oślepiony przewróciłem się… Wiedziałem, nie wiedziałem, co o tym myśleć, nie wiedziałem czy podołam postawionemu przede mną zadaniu, wiedziałem jednak, że czeka mnie kolejna podróż.

C.D.N.

Forum Tawerny Gothic

Pierwiastek wiary...
« dnia: 03 Listopad 2007, 15:50:06 »

 

Sitemap 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 
top