And there was war in heaven
Michael and His angels faught against the dragon
And the dragon faught
And His Angels and prevailed not
Neither was their place found anymore in Heaven
And the great dragon was cast out
That old serpent called the devil and Satan
Which decieved the whole world
He was cast out to the Earth
And His angels were cast out with Him!
[-128 godzina akcji]
- Cholera…
- Co jest?! – spytał nerwowo, wręcz paranoicznie starszy kapral Domański – CO JEST?!
„Pieprzony histeryk. Nie lubię go takiego…” – pomyślał. Prawdę mówiąc, nikt w jednostce go nie lubił. Zawsze przydzielano go sierżantowi, który w jakiś sposób podpadł dowództwu. Gdy nie był na akcji, miał walnięte pomysły, ale chociaż był wyluzowany. Wyluzowany, spokojny nie byłoby zbyt odpowiednim słowem. Niestety, ledwo weszło się do jakichkolwiek ruin, kończyły się nieprzyzwoite żarty, sarkastyczne komentarze. Stawał się wtedy bardzo nerwowy… jedna z historii o nim opowiadała na przykład, jak z powodu cichego szmeru w kanale, w którym byli narkomani otworzył ogień… potem okazało się, że to podkradał się drugi oddział…
Oczywistą prawdą, zatem jest, że żaden dowodzący go na akcji nie chciał widzieć; ale musiał uczestniczyć w akcjach, nie było na to rady. Więc jeśli jakiś oddział podpadł – bach, na następną akcję dostajecie kaprala Domańskiego.
Och, jaki wtedy był lament w oddziale; odbywały się wyścigi do zbrojowni, po dodatkowe kamizelki; opracowywane były plany „jak zajebać tego skurwysyna”, wierzący padali na kolana pogrążając się w żarliwych modlitwach, ci wierzący w szczęśliwy fart unikali z daleka drabin, pluli przez lewe ramię, oraz otwierali ogień do czarnych kotów, zanim te przebiegną im drogę… zaś pewnego dowódcę oddziału znaleziono z odstrzeloną połową głowy, sam fakt ten doprowadził go do strzelenia sobie w głowę ze swojej .44…
Najgorzej było, jeśli nie zdarzyło się nic. Wtedy sierżanci sami musieli wybrać kto go dostanie.
Zwiększył się popyt na ślepe naboje, zaś w bazie wypadowej coraz częściej słychać było strzały, dobiegające z innego miejsca niż strzelnica; okazało się, że sierżanci przed akcją grali w rosyjską ruletkę, by wyłonić (nie) szczęśliwego wygranego… nagrodą był oczywiście Doman.
- Chuj jest; pomóż mi, wpadłem w jakąś pieprzoną dziurę… - pomógł – i wrzuć bardziej na luz, bo kiedyś wszystkich przez to zabijesz…
Szli jednym z największych opuszczonych budynków w okolicy, choć najpewniej tak dużej rudery nikt w życiu nie widział.
A stała ona w miejscu w którym najmniej można było się spodziewać opuszczonego budynku, a mianowicie za podupadającym centrum handlowym, zwany przez niektórych „molochem”; był to posępny, czarny budynek, który wielkością swoją przytłaczał obserwatora… wszyscy o nim wiedzieli i cieszył się zupełnym brakiem zainteresowania.
Aż tu pewnego dnia, bum, informacja: mamy nową ruderę do sprawdzenia, stoi tuż za molochem. Dzień dobry. Galeria wytrzeszczonych oczu oraz opadów szczęk.
Rudera, w której właśnie przeprowadzali rozpoznanie, była właściwie niedokończonym segmentem sąsiedniego centrum handlowego, mniej więcej ¾ wielkości pierwowzoru. Miał powybijane okna, zaś ich szkło leżało luzem we wnętrzu, do towarzystwa kilkudziesięciu butelkom po tanim, podrzędnym winie. Zarośnięty teren wokół krył kilka niespodzianek, między innymi trzy studzienki kanalizacyjne. Jednak nie mogły one służyć za ewentualną melinę, bo były zaspawane.
- Weź mnie, kurwa, tak nie strasz…
- Odwal się, to ty mnie straszysz! Zresztą, czego się boisz? Nie spotkaliśmy nikogo, wszędzie spokój… za to mamy tu książkowy przykład siedliska pijaków…
- Argh… - odezwał się zrezygnowany jeden z żołnierzy – stary, skończ już pieprzyć… bo pierdolisz jak potrącony pijak…
Wyszarpnął Walthera P99 z kabury, jedną ręka chwycił gnoja, podniósł, a następnie rzucił o szkło na podłodze. Gnojek, którego była to pierwsza jakakolwiek akcja, już po chwili zezował prosto w jego lufę.
- Po pierwsze, ćwoku – tymi słowami rozpoczął swój „dekalog”, który uwielbiał rozgłaszać w wielu różnych wersjach – Po pierwsze: ja nie pieprzę, nie pierdolę, tylko solę i gadam jak już. Drugie: Nazwij mnie potrąconym, to rozsmaruję twój cholerny mózg na przeciwległej ścianie. Trzecie: Nazwij mnie ćpunem bądź pijakiem: patrz punkt wyżej. Cztery do dziewięć: - postanowił wrzasnąć mu wprost do ucha – JA TU JESTEM DOWĂDCÂĄ, CZY TY SKURWIELU?! Po dziesiąte: cudzołóż.
Wszyscy zgodnie się roześmiali. Rozpoczęli penetrację pozostałych czterech pięter. Na trzecim znaleźli ślady dużego skupiska pijaków. „Całe szczęście, że nie ma tu ćpunów” – pomyślał.
Tak, ćpuny były jedną z najgorszych rzeczy którą mogli spotkać gdziekolwiek. Gdy byli pod wpływem narkotyków, byli niegroźni. Jeśli nie – toczyło się walkę z wyjątkowo zajadłym przeciwnikiem. Byli też naprawdę szybcy. Zwykle posiadający jakąś broń do walki wręcz. Zawsze agresywni, w dodatku potrafili cię zaskoczyć w najmniej odpowiednim momencie.
Był na nich jeden sposób. Rozwalić zanim się zbliży, bo potem już koniec. ÂŻeby to było takie łatwe w praktyce. Na dziewiątki po prostu nie reagowali. Przelatywały przez ciało, a taki biegł dalej. Dopiero pocisk z kałasznikowa (a właściwie ich seria), lub strzał w głowę były w stanie zakończyć nędzny żywot narkomana.
Na ostatnim piętrze znaleźli drabinę na dach, lecz na nim nic nie było.
Na tym samym piętrze znaleźli coś dziwnego. Pomieszczenie pięć na pięć metrów, i nie byłaby to rzecz niezwykła, gdyby nie fakt, że miała wyjątkowo solidne drzwi, z dwoma potężnymi zamkami. I mimo tych zabezpieczeń były one otwarte na oścież.
Zmarszczył brwi.
- Dobra, mamy już wszystko. Rozpoznaliśmy teren, spieprzajmy stąd.
- No.
Skierowali się w kierunku wyjścia. Przy wyjściu z budynku spojrzał w bok, w kierunku schodów. Nagle zauważył, że pozwalały one dostać się także na dół do podziemi. Raczył to zauważyć.
- Chce ci się jeszcze popierdalać po jakichś podziemiach? Bo mi kurwa – splunął – nie. Masz noktowizor?
- Nie.
- Powodzenia, powodzenia. Naprawdę, spadajmy stąd. Zaraz wrócą żule, a my mamy tylko broń krótką. Zdamy raport i chuj.
Wyszli stamtąd. Było już ciemno, a jemu wciąż nie dawały spokoju te „cholerne podziemia”.
[- godzina akcji]
- Ty, stary. Widzisz to?
- To znaczy co?
- Coś się dzieje w tym budynku…
Przypatrzyli się uważniej. W ciemności zauważyli kilkanaście słabych świateł w okolicy „wejścia”, którym była wybita w murze na parterze dziura. Nie przyjrzeli się im dokładniej; nad ziemią, do wysokości mniej więcej drugiego piętra unosiła się mgła.
Na ostatnim piętrze rozległo się rozpaczliwe przekleństwo, po którym grupa drobnych pijaczków zbiegła w jakiś nie widoczny z ich pozycji punkt.
Maciej spojrzał w lunetę swojego M40A3. Zaklął pod nosem, potem dodał głośniej, by jego towarzysz mógł go usłyszeć:
- Niech pies wychędoży snajperów operacyjnych. Zawsze to oni dostają najlepsze zabawki: noktowizory, podczerwień, PSG-1… a my musimy tu się pieprzyć z bronią pamiętającą Wietnam, a do tego nie mamy jak postrzelać, bo „nie wolno”. Kurwa… gdybym miał choćby jakiś stary, ruski noktowizor, mógłbym zobaczyć co za brudaksyny wchodzą do tego budynku… - uśmiechnęli się na dźwięk słowa „brudaksyny”. Kiedyś tak nazywali swoją małą grupę różnej maści świrów i masochistów, mających skłonności do najdziwniejszych wygłupów. Wrócił na przykład obraz ubranego w skarpetki i nic więcej Maćka wbiegającego do pokoju dziewczyn z okrzykiem „przepraszam, ja tylko przelotem…!”.
- Aha. Swoją drogą, nie wiedziałem, że pijaczki potrafią rozwijać taką prędkość…
- Taa…
[- godzina akcji]
Wezwano go koło dziesiątej do bazy głównej.
Baza główna ich grupy była usytuowana w jednym ze starych bunkrów, ukrytych w lesie, jeszcze z czasów drugiej wojny światowej. Nikt nie pamiętał tego miejsca. Nawet jak ktoś się zbliżył, miał około pięćdziesiąt procent szans na zarobienie kulki. Ot, tak wszelki wypadek.
Zaklął. Nie dość, że musiał ruszyć się z łóżka w sobotę, to jeszcze co najmniej po dwie godziny wcześniej niż planował.
Tak naprawdę, nikt poniżej stopnia majora nie wszedł do Bunkra numer 1. Nawet ci szczęściarze znali najwyżej trzy, cztery pomieszczenia. O więcej należałoby spytać przynajmniej jakiegoś pułkownika, a ci niechętnie odpowiadali na pytania.
Usiadł na ławce dokooptowanej tam przez niego samego, jeszcze w czasach, gdy baza dopiero się organizowała. Spojrzał na drzewo. „Tam pewnie siedzi Michaił, ze swoim cholernym Barettem ‘Light fifty’. Jezu. Strzelać do ludzi z półcalówki. Kto mu to wydał?”.
Przyszła mu myśl, że jedyny powód dla którego Michał tam siedzi, to po to by miał chłopak zajęcie. Bowiem miał on protezę nogi, zaś to wykluczało go z akcji bojowych. Nie mógł być nawet snajperem operacyjnym, lub choćby zwiadowczym, bo oni czasami też musieli spieprzać ile sił w nogach; wszystkich policjantów się nie powystrzela. Nawet lepiej nie próbować, bo policyjni snajperzy w kwestii kryjówek byli o niebo lepsi. Więc gdy słyszało się syreny niewątpliwie należało się zmywać.
Gdyby nie jego chęć przydania się do czegoś, grabarze mieliby dużo mniej roboty. Bo tak naprawdę nikt nie mógłby się domyślić tego, że w tych zapomnianych bunkrach coś się dzieje.
- Czołem towarzyszu.
Cholera, Rusłan. No, to jak tu jest ten Rosjanin, to szykuje się naprawdę niezła zadyma.
- Zdrastwuj, Rusłan… a co ty tu robisz?
- Siedzę i sram po krzakach. No, co mogę tu robić, hę? Też dostałem wezwanie.
- Gdzie twój oddział?
Splunął.
- Co ty. Ograbili mnie ze stopnia starszego sierżanta po ruchawce w obiekcie 47. Pieprzony, stary dom…
Obiekt 47 był jednym z tych niewielu budynków w Warszawie który utrzymał się do naszych czasów. Przez sześćdziesiąt lat stał opuszczony. Przynajmniej tak się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. W okolicy było około dwunastu wejść do zablokowanych przez radę miasta kanałów burzowych, które dawały schronienie dużej ilości mętów. W tym także znienawidzonych narkomanów.
Przy ataku na obiekt 47 wzięli udział wszyscy członkowie Bractwa. Zostali oni podzieleni na dwie grupy: 10 ludzi po komendą Rusłana do budynku w którym, jak się potem okazało, znajdowało się trzynaste wejście i 12 innych oddziałów do pacyfikacji kanałów.
Niestety, w czasie akcji Rusłan natrafił w domu na silny opór, właśnie za sprawą tego przejścia. Bo gdy 132 uzbrojonych i dobrze wyposażonych ludzi wskakuje jednocześnie do kanału, to jedynym rozwiązaniem jest ucieczka. I logicznym staje się rozwiązanie, by do tego celu użyć nieznanego nikomu wyjścia. ÂŚmieszne proporcje: 10 ludzi na około 75 narkomanów. Rusłan dał rozkaz odwrotu i wysadzenia budynku w powietrze wszelkimi dostępnymi sposobami. Stracił przy tym trzech ludzi, budynek trafił szlag, a Michaił właśnie podczas tego wysadzania stracił nogę; w ogóle cud, że przeżył. Nogę, z braku czasu trzeba było odstrzelić…
A potem okazało się, że cały obiekt miał zostać zburzony, zaś niepotrzebne nikomu kanały miały być zalane betonem.
- No i co? – spytałem – co z tobą?
- Zdziwisz się; zostałem twoim cholernym podwładnym – wyszczerzył zęby. Dwa lata temu sytuacja była dokładnie odwrotna.
- No, i na co kurwa jeszcze czekamy…? – spytał nowicjusz. Sądząc po pytaniu, nie miał zbyt wysokiego ilorazu inteligencji.
- Hm… pomyślny… - zaczął wyliczać Rusłan – na kogoś kto powie nam gdzie robimy rozróbę… da nam sprzęt…
- A tak ogólnie, młody to jesteś naprawdę głupi, jeśli jeszcze nie zauważyłeś tego.
Czekali od blisko pół godziny. Wtedy nadszedł ON.
Z daleka było widać, że coś z nim jest nie tak. Nie miał na sobie przepisowego munduru. Nosił czarną skórzaną kurtkę i spodnie tego samego koloru. Gdy się zbliżył, zobaczyli iż osoba ta jest dość wysoka i obładowana bronią. Dalsze podejście do szeregu pozwoliło stwierdzić, że jego twarz jest nieprzenikniona. Przybysz był jedyną osobą którą w życiu spotkał i nie potrafił go odczytać.
Gdy podszedł doń na pięć metrów, otworzył oczy ze zdumienia.
Pagony tamtego wskazywały na pułkownika. Jakiś pieprzony pułkownik pofatygował się do nich osobiście. Szok.
W ręku miał kałasznikowa, na oko AKS-74. W kaburach przy spodniach miał Walthera P-99 oraz Glocka z długim, wystającym magazynkiem. W samych gaciach trzymał Desert Eagle Pistole mk. XIX. Pod pachami spoczywały HK MP5k i obrzyn strzelby dwulufowej.
Arsenał broni. „Może jeszcze ma granat w rzyci” – pomyślał Bard, zupełnie niepoetycko.
Pułkownik podszedł do nich. Spojrzał na nich, jego oczy były dziwnie puste.
- Przejmuje dowodzenie. – stwierdził grobowym głosem – pocieszę was, tylko na ta jedną akcję.
Owszem, było to swego rodzaju pocieszeniem. W jego głosie jednak było coś takiego, co raczej zmuszało do przemyślenia udziału w akcji jeszcze raz…
[- 50 godzina akcji]
Pierwszy raz od dwóch dni poczuł się szczęśliwy. Właśnie skończyli ostatni rok w swoim liceum, do tego jeszcze z najlepszymi wynikami w klasie. Oblewali to właśnie w jakimś cichym, niemal pustym barze, z którego ścian odpadała farba. „Cholera – może i miejsce ma raczej klimat jak gangsterska melina, ale talentu szefowi kuchni nie można odmówić. Trzeba tu wpadać częściej”.
Spojrzał na Teologa, kolegę z oddziału, który pseudo zawdzięczał niesamowitej znajomości Pisma ÂŚwiętego. W tej chwili siedział zastygły, z widelcem w połowie drogi ku otworowi gębowemu i wpatrującemu się przez wielką witrynę na ulicę.
- Co jest? – Spytałem. W odpowiedzi skinął głową na uliczkę naprzeciwko.
Uliczką szedł nie kto inny, tylko ich nowy pułkownik. Z drugiej strony nadchodzili dwaj dresiarze, jeden z kijem bejsbolowym, drugi z obnażonym nożem. Najwidoczniej nie mieli pokojowych zamiarów i co do tego się nie pomylił; po chwili usłyszał:
- Dawaj kasę! – pułkownik na nich nawet nie spojrzał. Przeszedł pomiędzy zdziwionymi dresami.
Ten z kijem bejsbolowym nie zdzierżył; wziął zamach…
Jak potem rozmawiali na temat tych trzech następnych sekund, z wypowiedzi kolegów udało mu się ułożyć następujący obraz:
Dres wziął zamach. Teolog już oczami wyobraźni widział jak głowa jego niedoszłego dowódcy uderza w ścianę zostawiając nań krwawą plamę, zaś on sam osuwa się z wolna ziemię;
Nie doszło do tego.
Pułkownik w ostatniej chwili zrobił błyskawiczny unik, obracając się w miejscu, jednocześnie wyciągając coś, co mniej więcej przypominało bagnet typ56 do chińskiego Kałasznikowa i ciął agresora w półprzysiadzie, na odlew. Z przeciętej tętnicy szyjnej jeszcze na chwilę przed osunięciem się ciała na ziemię, powietrze przecinała długa struga krwi, która ochlapała twarz, skórę oraz spodnie Pułkownika.
Drugi stał oniemiały przez chwilę ze starym sprężynowcem, pamiętającym czasy gitowców.
Po chwili nie miał już palców, czemu towarzyszył pełen bólu okrzyk. Upadł na kolana.
Dowódca schował powoli bagnet. Dresiarz wyraźnie żałował całego swojego przestępczego życia, co można było wyczytać z wyrazu twarzy i wytrzeszczonych oczu wpatrujących się w rękę bez trzech palców. Czwarty, mały palec, wisiał na niewielkim skrawku skóry, co razem z resztą dawało iście groteskowy efekt.
W ręku triumfatora pojawił się obrzyn. Dres cofnął się pod ścianę.
- Nie!
Przystanął na chwilę. Patrzył na upadłego dresa z zadumą, po czym rzekł:
- Hm. Nie zaatakowałeś jako pierwszy. – wyciągnął monetę – Orzeł, czy reszka skurwielu?! – wrzasnął mu prosto w twarz.
- Co mi to zmienia?
- Trafisz: odstrzeliwuje ci stopę. I może łaskawie zadzwonię po pogotowie. Ale morze, jest szerokie i głęboki, et caetera. Nie trafisz –uśmiechnął się obłąkańczo, co wyglądało surrealistycznie w połączeniu z krwią na twarzy – nie trafisz, wpakuje ci dziesięć naboi śrutowych, w różne części ciała i będę się delektował widokiem twojego powolnego konania…
„O kurwa. Dowodzi nami pojeb o psychopatycznych skłonnościach. Czemu musimy mieć takiego farta…?” – pomyślał.
Cała scena wydawała mu się odbywać poza normalnym czasem i być wyrwana jakby ze snu obłąkanego.
- R – r – r…
- Co R? Co kurwa R?!
- Reszka! – zapiszczał torturowany psychicznie.
Pułkownik rzucił monetą. Zabrzęczała o bruk.
Z twarzy dowódcy zniknął uśmiech, zastąpiony grymasem niezadowolenia. Twarz dresiarza za to wyrażała głęboką ulgę. Po chwili jednak na jego twarzy zagościł wyraz głębokiego zaskoczenia.
Pułkownik przystawił strzelbę do kolana ofiary.
- Miała być stopa!!
- Stul pysk skurwysynu! Ciesz się, że mam dziś dobry dzień i nie postanowiłem rozmazać twojego nic nie wartego mózgu o przeciwległą ścianę!
Niedoszły napastnik zacisnął usta w wąską kreskę. Padł strzał.
Cichą, spokojną o tej porze dzielnicą wstrząsnął opętańczy wrzask bólu, zagłuszający nawet huk wystrzału…
The moments died, I hear no screaming
The visions left inside me are slowly fading
And laser light of heaven,
Slowly fading too,
My line of life fading away with my light, that never come true to me…
[-24 godziny akcji]
Wyszli z bunkra numer 1 na świeże powietrze. Trzymano ich tam przez ponad trzy godziny na odprawie. Nie dziwota, w ostateczności teren który mieli oczyścić był naprawdę spory.
Rusłan zaklął; bynajmniej nie z powodu bólu głowy po hucznej nocy; nie denerwował go też fakt, że niedługo przed odprawą wypił trzy litry wody (jakby w nadziei, że mu to coś pomoże na kaca; pomylił się w każdym razie), a w czasie odprawy nikt nie pozwolił im wyskoczyć w krzaki…
Denerwowała go jego nowa, niewdzięczna funkcja. Zaszarżował krzaki, po pół minuty był już z powrotem.
Znowu zaklął, tym razem po rosyjsku.
- …mnie! Zasłużonego żołnierza bractwa! Szpicą! – odwrócił się w stronę bunkra – Job wasza mać!
- Spoko, Rusłan… co ci się może stać? Nie ma tam nic, co mogło by ci zrobić niespodziewajkę…
- W obiekcie numer 47 tez tak mówiliście - znów się odwrócił – wy skurwysyny!
Drzwi do bunkra numer 1 otworzyły się. Stanął w nich major, miażdżący Rusłana wzrokiem. Miażdżony się tym nie przejął.
- Kapralu Rusłan… - zaczął – zważajcie na słowa…
W odpowiedzi zobaczył gest Kozakiewicza. Major pokręcił zniechęcony głową i wrócił do bunkra.
Rusłan triumfował.
- Widzieliście skurwiela?! Widzieliście jaką miał minę? – cieszył się jak dziecko. Do momentu gdy nagle nie krzyknął rozdzierająco i zwalił się z nóg.
Gdy upadł, za jego plecami ujrzeli tego pieprzonego psychopatę Pułkownika.
- Nikt was, żołnierzu – powiedział to swoim przyciszonym, grobowym głosem, przeciągając słowo „żołnierzu” – nie nauczył, że dowódcom się nie bruździ…?
Podniósł wzrok. Na widok sześciu luf wycelowanych w niego karabinów nawet nie mrugnął. Prawa brew uniosła się drwiąco.
- I co? Zastrzelicie mnie? – drwił z ich – więc rozważmy najbardziej możliwy scenariusz. – wyszczerzył zęby – WY mnie zabijacie. W bunkrze podnosi się wrzawa. Michaił rozwala przynajmniej kilku z was. Stanowiska w lesie, jeśli będziecie uciekać – skoszą was ogniem karabinów maszynowych. Słowem, macie w takim wypadku świetlaną przyszłość.
Spojrzeli po sobie. Nieważne, jakim to nie był skurwysynem, miał dużo racji. Lufy karabinów już po chwili celowały jedynie w ziemię. Pułkownik pomógł Rusłanowi podnieść się na nogi.
- Natalka! – rozległ się krzyk w lesie. Po tonie głosu wywnioskował, że źródło wrzawy kogoś szuka. Po paru chwilach do nawołującego głosu dołączyło kilka innych, będących gdzieś w dali. Psychol spoglądał w niebo. Teolog i Szabla sondowali Rusłana, czy mu się nic nie stało (a właściwie CO się stało). Pułkownik patrzył w dal nieobecnym wzrokiem. Obserwował go przez parę chwil. Jego dowódca stał nieruchomo. Dosłownie. Było to zupełnie nienaturalne u normalnego pod względem fizjologicznym człowieka. On nie poruszał nawet gałkami ocznymi, nie mrugał… po chwili dojrzał brak ruchu klatki piersiowej, mogący być oznaką oddechu…
„Kurwa, ja już nawet zaczynam myśleć tym pokrętnym, medycznym językiem; wariuję…”.
No, ale Pułkownik stał o własnych siłach, a niedawno pozbawił tchu kumpla, dresowi odjął nogę i palce u ręki, krew drugiego nadal była na jego kurtce. Wtedy był nadzwyczaj sprawny w swoim działaniu.
- Natalka…! – znów odezwał się głos w lesie, tym raczej dużo bliżej.
Po chwili ujrzeli poszukiwaną przez tłum dziewczynkę.
Miała najwyżej sześć lat. Ubrudzoną, żółtą sukienkę. Brudną, pyzatą buzię.
Natalka.
Szczęk odbezpieczanej broni.
Michaił.
Michaił…
O kurwa!
- Michaił, nie! – wyrwał się głos z gardła Pułkownika, po którym rozpoczęli rozpaczliwy bieg w stronę jego stanowiska; dziewczynka, choć nie sprawiała zagrożenia, była za blisko…
Nie biegł sam; o dziwo dołączył do niego ten pieprzony sadysta Pułkownik. Biegli więc razem, a sekundy wlokły się jak minuty, w rozpaczliwym biegu.
Strzał. Potężny, rozdzierający ciszę. Jak grom z jasnego nieba. Nie do pomylenia z niczym BUM naboju .50 BMG.
Tak więc nasze priorytety nieco się zmieniły. Teraz nie biegliśmy, by ratować, tylko po to by Michaiła spotkała kara…
Wdrapaliśmy się na samotnię strzelca. Ciemno było. I to, jak się mówi w pewnym powiedzeniu, jak w dupie u murzyna.
Ból w potylicy, mroczki (wszystkie dwa) przed oczami, błysk po którym na chwilę straciłem orientację. Jednakże udało mi się wykonać unik przed drugim ciosem kolbą Baretta. Strzał. Odgłosy szamotaniny.
W tym czasie odzyskałem równowagę nad zmysłami. Ujrzałem Pułkownika i Michaiła walczących wręcz.
To co zrobiłem nie było zbyt mądre.
Wyszarpnąłem z cholewy nóż i rzuciłem się pomiędzy nich. Po kilku chwilach bezładnej, chaotycznej szamotaniny na platformę trysnęła krew.
Ni mniej, ni więcej, tylko wbiłem Michaiłowi go w nogę. Tą zdrową. Pułkownik doprawił kilkoma kopami w żebra. Moment później podkute glany uderzały już go gdzie tylko się da. Ten zwinął się w kłębek, by uchronić ważniejsze narządy wewnętrzne.
Jednocześnie odsłaniając resztę ciała, nieco ważniejszą. Ot, na przykład, potylica. Kręgosłup. Ciosy zaczęły tam spadać.
Po tak przydeptaniu szyi Michaił zacharczał, po czym wygiął się z bólu. Przy następnym ciosie usłyszeli głośne chrupnięcie. Ich ofiara znieruchomiała częściowo.
Zaprzestali go atakować. Dopiero po chwili zrozumieli, co się stało.
- Kuuuuuuuuurwaaaa… - wyjęczał przeciągle Michaił; jego błękitne oczy stawały się coraz większe – kuuuurwaaa… n – nie mogę się ruszyć… - do niego też powoli zaczęło docierać to, co się stało. Zareagował zgoła inaczej niż oczekiwali. Zamiast zasypać ich klątwami, określającymi ich rodziny do dziesiątego pokolenia wstecz, zaczął zwyczajnie łkać.
Stali jak wryci. Nawet Pułkownik, którego dotąd miał za bezdusznego kurwisyna. Miał go za takiego, lecz on teraz stał z nim, pobiegł, by wtedy powstrzymać szalonego snajpera.
Jednak coraz bardziej go lubił.
There were none at his left hand, no man amongst his army, the earth has
ripped
herself open, and birthed from her wounds thick
black clouds which covered the earth
It tears, I see blood in the air, I taste blood in the air, dissected from
heaven, cut and stripped of her skin, we let it begin
descending from heaven
An all-consuming cancer, reaching to repent, we shall taste hate in its purest
form, reching out for nothing, suffocating on our
words, while we hold our children
No cradle, no son, a mother of none
s[- 18 godzina akcji]
Dzień wypełniono mu intensywnymi ćwiczeniami, więc miał prawo być zmęczony. Nic więc dziwnego, że gdy wrócił do domu, szybko zasnął. I śnił…
Miał piękny sen. On i jego zielonooka dziewczyna. Na polanie. W dość niedwuznacznej pozycji i sytuacji…
Drugi sen. Ta sama polana, ci sami bohaterowie, tylko, że Ruda siedzi na kamieniu, odwrócona pięknym rewersem w jego stronę. Podchodzi do niej, kładzie rękę na ramieniu. Delikatnie odwraca ją w swoją stronę. Puste oczodoły. Skóra ogarnięta płomieniem, spopielające twarz, która po chwili już przypominała gołą czaszkę…
Zerwał się z łóżka tak mocno, że pierdolnął głową w półkę przymocowaną nad jego łóżkiem. Na tyle mocno, że stracił znów przytomność, a niewielki strumyk krwi z rozciętej skroni spłynął po pomalowanej na zielono ścianie.
Podziemny korytarz. ÂŚwiat płynie z zawrotną prędkością, wyrywa do przodu. Ciemność. Mija poszczególne pomieszczenia, z których światło sączyło się krwawą łuną na korytarz, zaś pokręcone, humanoidalne postaci rzucają się w pogoń z nim.
Kolejny majak. On, teolog i psychol znajdują pomieszczenie przypominające chłodnie. Obiekt 37. Kurwa, ile to lat temu było…? Otwierają drzwi. Ciemność. Wchodzą ostrożnie do środka z bronią gotową do strzału. Nie włączyli oświetlenia taktycznego, nie pamiętał czemu. Psychol słyszalnie pociągnął nosem (miał katar) i rzucił:
- Kurna, co tu tak jedzie…?
Teolog wszedł do pomieszczenia ostatni, usłyszeli za sobą:
- O, patrzcie. Rozświetlę nam mroki egzystencji – po tonie głosu wywnioskował, że to miał być żart.
Włączył. Przez trzy sekundy nikt nic nie mówił, przetwarzali widziany przez nich obraz.
- Kuuuuuuuuuurwaaaaaaaaaaa!
Budynek był rzeźnią. Stąd chłodnia.
Trupy. Ludzkie. Zawieszone na rzeźnickich hakach. Nie przypominające jednak ludzi, poobdzierane ze skóry, niektóre bez członków, z wyłupionymi oczyma. W różnej płci, różnym wieku, każdy w innym stopniu rozkładu…
- Eeeeaaaa… - jedna z ludzkich tuszy otworzyła usta. Ta osoba jeszcze żyła. Kikut obciętego języka zatrzepotał z pomiędzy zmasakrowanych dziąseł.
- Wypieerdaaaalaaaać…!
Wróciła przytomność. Usiadł na łóżku. Oparł o ścianę, przybrał pozycję embrionalną,
Po czym załkał.
[- 0.5 godziny do akcji]
- O kurna. Stary wyglądasz jak wyżęta szmata…
Obdarzył go spojrzeniem, które gdyby mogło, nie pozostawiłoby po rozmówcy kupki popiołów.
- Odpierdol się, ok?
- Wyluzuj. I tak najgorzej ma Rusłan, ty to tylko nie przespałeś nocy…
Tylko. Kurwa twoja mać. Gdybyś miał takie majaki jak ja, to co byś powiedział…?
Nie przespał całej nocy. Męczyły go koszmary. Nocne mary i makabryczne wizje. Dziwne, bo nie przypominał sobie, by kiedykolwiek brał halucynogeny.
- Aż tak to widać…?
- Jak cholera. Dobra, idź do magazynu po sprzęt. Spóźniłeś się trochę, wiesz… - odpowiedział.
Wiedział.
- O, nareszcie jesteś. Czego sobie życzysz…?
Podszedł do lady oddzielającej ÂŁukasza i jego magazyn od przedsionka bunkra. Niestety, ten akurat bunkier nie zachował się zbytnio, co chwile grupy naprawcze podejmowały rozpaczliwe próby naprawy stropu. Z sufitu wystawały pręty zbrojeniowe, w ich obrębie beton był innego koloru. Jaśniejszego. Widocznie w czasie wojny w ten bunkier musiała trafić bomba. Fragmenty starszego betonu powoli pękały, niektóre odpadały na jego oczach.
- Cholera, znowu trzeba wzywać tych kutasów naprawczych… ale, ale, co chcesz?
Zastanowił się. Potem zaczął wyliczać:
- Heckler und Koch Universale Maschine Pistole, cztery magazynki nabojów JHP do niego, Browning High Power, trzy magazynki…
- Gościu! Wolniej! – krzyknął do niego ÂŁukasz, miotając się pomiędzy skrzynkami. Dwie spadły, naboje wysypały się na podłogę. Jakiś karabin spadł na podłogę. Załadowany. Seria poszła po podłodze, rykoszety przecięły powietrze. Skulił się odruchowo, gdy kilka z nich trafiło we framugę nad nim. Tymczasem ÂŁukasz z wrażenia pośliznął się na pestkach, wywalając się na podłogę.
Przeskoczył przez ladę, podbiegł do pierdoły, sam mało co się nie wywracając, pomógł mu wstać.
- Wiesz co; jak już tu jestem, to może sam się obsłużę…
[-0.4 godziny przed akcją]
- No, nareszcie. Jedziemy.
- Jak to: jedziemy?
- No… jedziemy. Do Molocha jest kawałek, a mi nie chce się zapierdalać na piechotę. Pojedziemy. Autobusem.
Zapadła niezręczna cisza.
- Tato, tato! Spójrz jacy fajni przebielańcy! – zaszczebiotał jakiś czterolatek. W oddziale panowały morowe nastroje. Nie dziwota: wszyscy się na nich gapili. To byłe łatwe do przewidzenia, wyobraźcie sobie piętnastu chłopa, w pełnym rynsztunku; kamizelkach taktycznych, w której każda z kieszeni była wypełniona po brzegi. W podkutych glanach i różnych okazach „panterek”. Broń oczywiście nosili zupełnie jawnie.
Rusłan splunął na podłogę autobusu i podniósł wzrok. I stanął oko w oko ze staruszką. Zaczął się pojedynek na spojrzenia. Rosjanin miał się za dobrego w te klocki. W dodatku pewności siebie dodawał mu trzymany jawnie granatnik M79.
Staruszka okazała się godnym przeciwnikiem. Pojedynek trwał już kilka minut, Rusłan z ledwością powstrzymywał się od mrugnięcia. A ona nic. Siedziała niewzruszona. W końcu nie wytrzymał mrugnął, odwrócił wzrok. Zwilżył gałki oczne. A następnie rzucił do staruszki:
- Co się gapisz starucho??
Ta nie odpowiedziała. Zaczynała go wkurwiać. Ta nagle rzuciła uśmiechnięta:
- Ależ, chłopcze, ja jestem niewidoma…
Otworzył oczy szerzej, krew odpłynęła mu z twarzy. Nerwowo rozejrzał się, ujrzał uśmieszki na twarzach współtowarzyszy.
- Czego, kurwa…??
Nagle usłyszał dźwięk blokowanych kasowników.
- Dzień dobry, bileciki do kontroli.
Kanar był zdrowym, na oko trzydziestoletnim mężczyzną, w kraciastej, flanelowej koszuli, czarnych spodniach, o krótkich kasztanowych włosach. Jego twarz wyrażała błogie zadowolenie i sprawiała miłe wrażenie Słowem, nie spodziewałbyś się po kimś takim kontrolera biletów.
Psychol rozejrzał się histerycznie; jego wzrok mówił: „Mamy bilety? Nie? O kurwa, o kurwa, o kurwa…”
Teolog odpowiedział mu tez spojrzeniem: „Uspokój Downa”.
Kanar z wolna zbliżał się do ich pozycji. I chyba był na tyle głupi, by tak malowniczej bandzie powiedzieć…
- Bileciki do kontroli!
Był już przy chłopczyku i ojcu, oddziały były coraz bardziej zdenerwowane. ÂŻołnierze rozmawiali bezgłośnie. Chirurg, siedzący oparty na swoim odziedziczonym po świętej pamięci Michaile karabinie, spytał go:
„Co robimy?”
Psychol podchwycił jego pytanie: „Rozpierdolić go!” – odpowiedziało mu zdegustowane spojrzenie.
Wzruszył ramionami. Odpowiedział: „Spytaj pułkownika…”
„Pojebało cię? Pojebało cię. Zapomniałem.”
Tymczasem kanar doszedł już do pułkownika. Nie zauważył, jakiej zgrai przewodzi.
- Proszę o okazanie biletów. – powiedział spokojnie. Pułkownik odpowiedział spokojnie, wskazując na żołnierzy palcem:
- To nie tych robotów szukacie.
Kontroler zamrugał oczami. Z twarzy zniknął uśmiech, twarz przestała emanować inteligencją i autorytetem. Przedstawiała teraz obraz skończonego idioty.
- Co? – spytał głupkowato
Pułkownik powtórzył. Kanar, o dziwo, skierował się do wyjścia, mamrocząc:
- To nie tych robotów szukacie…
ÂŻołnierze spojrzeli zaskoczeni na swojego dowódcę. Teolog wyjął krucyfiks, zaczął coś mamrotać po łacinie. Egzorcyzmowany odwrócił się z uśmiechem do nich i powiedział:
- To, żołnierze, się nazywa ukryta perswazja…
[-0.1 godziny przed akcją]
- Wszyscy na miejscach? Ok. Snajperzy, co u was…?
- Czterech na parterze, nawaleni. Piętro: nie mamy dostatecznej widoczności. Na drugim dziesięciu, na pozostałych około dwudziestu pięciu. – w odpowiedzi usłyszał przeciągłe gwizdnięcie.
- Kurwa, zdrowo… Chirurg, czy wy macie całkowitą pewność, że tylu ich tam?
- No. A, uważajcie na hali na trzecim piętrze. Ăpuny. Czterej.
Zaklął.
- Zdejmijcie ich! Albo nie; dopiero jak wejdziemy. Chwilowo bez odbioru.
Włożył krótkofalówkę do kieszeni, pociągnął lekko za rączkę zamka. W oknie wyrzutowym zobaczył nabój kalibru .45. Sądząc po niebieskich pierścieniach na łusce, był to nabój z nacinanym krzyżowo płaszczem. Naboje te dawały piękne „efekty artystyczne”. Dzięki nacięciom rozpadały się na nieregularne kawałki ołowiu i miedzianego płaszcza po trafieniu w ciele, które zadawały ogromne obrażenia tkankom miękkim. Patrząc na właściwości fizyczne naboju .45, to nie chciał być gościem w którego będzie napieprzał. Zwłaszcza serią.
Był ciepły wieczór. Klęczeli pod płotem, pozwalającym im się ukryć. Ale co to za ukrycie, gdy pięć metrów dalej stoi blok. A oni nie mieli tłumików. Słowem, sekcja obserwacji oberwie jak cholera, za nie uwzględnienie tego faktu.
- Hej, swołocz! – rzucił do Rusłana – co tam masz w kaburze?
Wyciągnął. Opadła mu szczęka. Mianowicie tamten trzymał oryginalnego, ruskiego Stieczkina. Jak dotąd używał on tetetkę.
- Ja pierdolę. Skąd ty wytrzasnąłeś APS - a ? Hę?
Rosjanin uśmiechnął się.
- Nawet nie wiesz, co można znaleźć na stadionie u Ukraińców…
[Rozpoczęcie akcji]
Piętnastu ludzi podkradało się do budynku. Zmierzchało. Była to tak zwana „szara godzina”, kiedy zaczyna się ściemniać, ale jeszcze wszystko widać. Pierwszych siedmiu poszło drogą okrężną, od strony zaplecza. Pozostali, po zajęciu pozycji przez pierwszy oddział, powoli zbliżało się do resztek witryny. Byli już mniej więcej w połowie drogi.
Pijaka, wychodzącego za potrzebą, nikt nie mógł przewidzieć. Krzaki ten miał zresztą blisko, na tyle, że przy spotkaniu już miał rozpięte spodnie.
Zamarli bez ruchu. Wiatr, który nagle się zerwał, zagwizdał pomiędzy oknami bez okien. Mózg pijaka powoli kompilował informacje dostarczane przez jego gałki oczne. W pewnym momencie zrozumiał, a przepita morda oddała w pełni jego zaskoczenie. Wrzasnął.
A oni nie mieli tłumików. Więc strzał z dziewiątki, nawet Makarowa, rozniosła się po okolicy. Pocisk zapewne miał trafić w głowę, jednak z napięcia Rosjanin trafił w gardło. Krew popłynęła z rany, sam pijak osunął się na ziemię. Z wnętrza dobiegły krzyki i odgłosy ucieczki.
- Snajperzy! Zdejmować kogo się da! Strzelać bez rozkazu! – odpowiedziała huraganowa, choć nieregularna salwa karabinów, chociaż nadal z tłumu wyróżniał się BUM .50 BMG. – Do środka! Adsumuuus!!!
„A temu co? Za dużo Sapkowskiego się naczytał…?” – pomyślał żołnierz, w wolnym czasie piszącym powieści fantastyczne. Kilku znajomych, po przeczytaniu dwóch bądź trzech z nich nasyłało nań kolejno: egzorcystę, gości chcących wsadzić go do pokoju bez klamek oraz oddział policji do spraw narkotyków (zapewne przez to, że normalny człowiek mógł uznać, że pisał po zażyciu halucynogenów, a odpowiedni donos mógł rzucić podejrzenie o kontakt z dilerami…). Nazywano go Pojebusem.
W każdym razie, zaszarżowali.
Na wejściu przywitał ich ostrzał, w postaci butelek rzucanych przez wroga, oraz drugiego oddziału. Cofnęli się, by nie oberwać, ostrzał nie trwał dłużej niż siedem sekund. Nikt się bowiem nie cackał z ogniem pojedynczym, tylko walili seriami.
Wbiegł z powrotem, pokazał na migi, kto obejmuje które schody.
Pułkownik wskazał gdzieś dalej.
Kurwa żeż mać. Przy drugich schodach, kolejne zejście, do piwnic. Nic o nich nie było. Po powrocie urwę jaja gościom od zwiadu…
- Olejmy je.
- Nie.
Westchnął.
- No to chociaż zostawmy je na koniec. – odpowiedziało mu skinięcie głową.
Skierował swój pododdział na drugie schody. Minął zejście do podziemia.
Podziemny korytarz. ÂŚwiat płynie z zawrotną prędkością, wyrywa do przodu.
Zamrugał. Wizja zniknęła. Zacisnął kurczowo palce na pistolecie maszynowym. Wprowadził ludzi na piętro. Schody nie były zbyt szerokie, ledwie dwóch ludzi mogło się nań zmieścić.
Byli w jakimś korytarzyku serwisowym na piętrze; o dziwo, ściany były w miarę dobrym stanie. Podeszli do framugi po dwuskrzydłowych drzwiach. Pierwszy podszedł rosjanin. Zerknął, cofnął się raptownie. Wyciągnął rękę przed siebie, pokazał na swoje oczy, potem dwa razy pięć palców i raz dwa. Znaczy, dwunastu.
Nie wiadomo po co ten cały cyrk się odbył, gdyż Rusłan po chwili szepnął:
- Duża hala. Paweł, robimy „Matrixa”.
Zerknął na podłogę; w chuj szkła. Raczył je wskazać rozszerzając oczy w zadziwieniu. Rusłan tylko machnął ręką. Odbezpieczył M79, stanął naprzeciw niego.
Kopnięcie w klatkę piersiową było na tyle silne, że zwiadowcę wyrzuciło do tyłu. Uderzył o ziemię, rozpęd pociągnął go dalej.
Gdy był mniej więcej w połowie przejścia pociągnął za spust. Granat wyleciał z głośnym BLUP.
Gdy eksplodował, Rusłana w przejściu już nie było.
- Ach kurwa… - usłyszeli przy szturmie – moje plecy…
Wbiegał jako ostatni. Posłał mu spojrzenie mówiące „told you”. Ale on był twardy, wstał, otrzepał się, załadował nowy granat, zawiesił sobie granatnik na plecy, dobył Stieczkina. Po prawdzie, gdy wszedł nie miał za dużo zabawy. Nikt nie miał. Nic dziwnego, to był granat odłamkowy. W całym pomieszczeniu leżały zakrwawione strzępy, które kiedyś zapewne były ludźmi.
Druga grupa podeszła pod drzwi. To było drugie piętro. Postanowili się nie pieprzyć z otwieraniem, postanowili zapukać.
Przy pomocy własnoręcznie robionej miny Claymore, ale to szczegół.
Z drzwi dużo nie zostało, ale nie zrobiło to dużego wrażenia na osobach będących w pomieszczeniu. Jedynie jeden trup. Oprócz tego nic, pusto. Czujka z MP5k ostrożnie przekroczyła próg.
Rozmyty kształt, pękające szkło, zataczający się szeregowy. Z ukrycia po drugiej stronie wyskoczył człowiek o nalanej gębie w grubej puchowej kurtce, poprawił żelaznym prętem. Na podłogę rzuciła go mamucia kula wystrzelona z Desert Eagle’a. Ktoś wrzucił do środka granat błyskowo – hukowy, po jego wybuchu wszyscy rzucili się do przejścia. Ten od butelki oberwał nożem w podbrzusze, zgiął się w pół i upadł.
Ktoś zaklął. Po chwili autora nieartykułowanej wypowiedzi dopadł jeden z pijaków, uderzył kastetem w twarz, raz, drugi. Krew bluznęła z nosa, złamany ząb upadł na ziemię kilka metrów dalej. Nikt mu nie pomagał, koledzy mieli własne kłopoty. Tamten go podciął. Błysnęło mu przed oczami. Przeciwnik usiadł na nim, zaczął tłuc obiema rękoma. Krew z rozciętego łuku brwiowego uniemożliwiła mu widzenie. Po innym uderzeniu z płuc gwałtownie uciekło mu powietrze. Tracił siły. Coś ciężkiego zwaliło się na niego. Zalane krwią oczy nie pozwalały mu odkryć CO, ale ciosy ustały. „Pięknie. Umieram.” – pomyślał. Chwilę tak trwał. Przetarł oczy z krwi.
- O kurwa – odwrócił głowę i rzygnął.
Trup na jego piersi nie miał głowy; ta, zmasakrowana grubym śrutem leżała nieco dalej. Nad nim stał Pułkownik. Z lufy obrzyna wciąż unosił się dym.
Spojrzał zwierzchnikowi w oczy. Ciało konwulsyjnie drgnęło. Nie, poprawka. To on się wzdrygnął.
Dowódca kopnął trupa i pomógł mu wstać. Otrzepał się.
Seria trafiła go w ramię, nogę, gardło i klatkę piersiową. Pułkownik odskoczył zaskoczony i wściekły.
Pijak przy drzwiach zdołał podnieść MP5 nieprzytomnej czujki, i od razu wywalił serię przed siebie. Dosięgło go kilka pocisków jednocześnie.
Zapadła cisza.
Pierwszy wrzasnął pułkownik.
- Kto go kurwa zostawił nie perforowanego?? No kurwa kto? – wrzeszczał bezsilnie. To wyglądało dziwnie z boku; no bo, człowiek który bez mrugnięcia okiem zabija kilkudziesięciu ludzi nagle emocjonuje się nad śmiercią jednego człowieka. Może kluczem do tej furii był fakt, że przed paroma chwilami uratował go od zatłuczenia na śmierć…?
Podszedł do ciała alkoholika. O dziwo, ten wciąż, mimo ogromnych obrażeń ciała, żył. Ledwo, ale oddychał. Bardzo kurczowo trzymał się życia.
Pułkownik wyciągnął Glocka 18 i zaczął „utrwalać”, to jest wystrzelił w przeciwnika cały magazynek. A zaczął od najniższych partii ciała. Chwilę później zamek zatrzymał się w tylnym położeniu oznajmiając głód na amunicję. Nakarmił broń amunicją, sięgnął po broń czujki. Spokojnie wyjął amunicję z magazynka opuszczonego pistoletu maszynowego, następnie uzupełnił amunicję w magazynkach swojego egzemplarza. W czasie tej czynności rzucił:
- Idźcie dalej, dogonię was. – żołnierze patrzyli na niego oczami wielkimi jak spodki – no dalej! Spierdalać!
Obserwował jak jego ludzie wychodzą z pomieszczenia. Gdy ostatni z nich wyszedł odwrócił się i rozpiął rozporek w obryzganych krwią spodniach.
Po czym oddał mocz na zwłoki „utrwalonego” osobnika.
[+0.4 godzina akcji]
Zamki szczęknęły złowrogo. U każdego. Wrogowie byli zbyt blisko, nie mieli czasu ich wymienić, czy sięgnąć po broń zapasową. Przybrali jedynie odpowiednią pozycję do walki wręcz.
Każdy walczył po swojemu, a młodzi adepci walk ulicznych mogliby dużo się od nich nauczyć, choćby przez obserwację. O, na przykład, Pawła. Na piękny prosty, dodatkowo rozpędzony skrętem tułowia, trafiający w szczękę. Na to, jak następnie wykorzystując znaczne wychylenie ciała obraca się, wyprowadzając po łuku kopnięcie boczne w żebra. Potem, jakby od niechcenia, uderzającego prawym prostym w gardło.
Jednocześnie tracąc orientację co do tego co się dzieje za jego plecami.
Gdy przeciwnik upadł dusząc się, w głowę Pawła trafiła kolejna szklana butelka („Ile oni do cholery mają tych butelek” – zapytał w tamtej chwili sam siebie).
Odwrócił się i odwdzięczył się przeciwnikowi uderzając go kolbą UMP w twarz. Nawet nos się nie złamał. „Cholerny plastik” – dostał z kopa w krocze. Ból na chwile przesłonił wzrok. Ale tak, oczywiście, kopnięcia w twarz nie musiał widzieć. Przewrócił się, ale zdołał się przeturlać na bok. Sięgnął po nóż zamaszystym ruchem (mimochodem rozcinając poprzedniemu przeciwnikowi gardło – przez przypadek). Dziwny trzask i wystający z przebitej piersi wroga kształt zdziwił nie tylko jego.
Po chwili drugi gwóźdź z dużą siłą przebił głowę przeciwnika, wyrywając mu oko. Ciało zwaliło się na podłogę.
Zabójcą okazał się Pojebus. Znany także jako wiecznie naćpany twórca cienkiej Science – Fiction. W ręku trzymał przerobioną przez siebie gwoździarkę. Przerobienie polegało na zamienieniu trzydziestokilowej butli z gazem na mniejszy zbiornik tak, by dało się to to łatwiej przenosić.
Posłał pociągłe spojrzenie.
- Jesteś pojebany.
- O, doprawdy? – na tym skończył się ich dialog.
Dalej poszło gładko. Wymienili magazynki i zbliżyli się do szerokich drzwi sąsiedniej hali, gdzie – według chirurga i spółki – miały być te ćpuny. Zajęli pozycję do szturmu. Olali fakt braku granatów; przecież i tak dużo by im nie dały, wystarczyła amunicja półpłaszczowa i dum – dum. Spodziewali się czegoś w stylu uformowania plutonu egzekucyjnego.
- NienienieNieNieNIE! – krzyczał wychudły osobnik w koszulce z krótkim rękawem odsłaniającym jego pokłute do granic możliwości ramiona. Cofał się machając rękoma, na jego twarzy malował się strach – dlaczeeeegooonienienieNienIE…
No tak, klasyczny przykład. Facet się naćpał, teraz ma zwidy. Szedł z przodu, więc podniósł pistolet maszynowy, by dokładnie wycelować. Chciał zakończyć farsę jednym strzałem.
Więc wyobraźcie sobie jego zaskoczenie, gdy rozległ się terkot kilku sztuk broni automatycznej. Wszystkie wystrzelone pociski trafiły w naćpanego osobnika.
Wyjrzał ostrożnie zza ściany.
Po czym się schował; kawałki betony odpryskiwały na wszystkie strony. Skulił się.
- Hej chłopaki! To my, wyluzujcie! – coś tu nie pasowało, ale i tak gadał. Choćby i od rzeczy. W odpowiedzi usłyszał kilka słów po rosyjsku.
- Rusłan??
- Eeee… szefie, ale ja jestem tu… - odparł głos za jego plecami. Chciał odpowiedzieć.
I wtedy pod nogi upadł mu granat. Taki ładny. Zaczepny. Gapił się na beczkowaty przedmiot, a on, dałby o to głowę, na niego. Kopnął go z powrotem do środka, jednocześnie wystawiając jedną część ciała za dużo. Rzuciło go do tyłu. E tam, to tylko ramię. Pocisk ledwo drasnął skórę.
Granat eksplodował w środku pomieszczenia, ze ścian posypały się kawałki tynku.
Rusłan podbiegł do niego.
- Wszystko w porządku…?
- Fucking far w porządku; twoi pieprzeni pobratymcy trochę za ostro sobie poczynają. A wy popaprańcy – zwrócił się do swoich. Jeszcze nie wyszli z szoku, pierwszy raz spotykali się z ludźmi którzy potrafili odpowiedzieć im ogniem w taki sposób – co tak stoicie? Wrzućcie HE do środka! Albo chociaż wywalcie serie na ślepo… - wziął wrzeszczące od dłuższej chwili radio do ręki – Czego??
- Co się tam dzieje? Słyszę strzały, przed chwilą wybuchł granat…
- Och, tak. Bardzo dziękuje za waszą zajebiście dokładną obserwację budynku, za to, że raczyliście nam powiedzieć, że ci ćpuni nie dość, że są naćpani, to jeszcze mają broń maszynową! A najlepsze, umieją z niej korzystać! Czemu…
- Zamknij się – głos był zaskakująco chłodny – CI ćpuni leżą teraz po perforowaniu na podłodze tamtego pomieszczenia. Nikogo więcej nie widzimy.
- Masz Barretta! WAL NA ÂŚLEPO! PRZEZ ÂŚCIANĂ! – wydarł się na cały regulator. To był błąd; wszystkie serie podążyły za źródłem dźwięku. Odturlał się, przez ostrzał nie dosłyszał (na szczęście) serii epitetów i jakże często używanych w wojsku przymiotników.
Pięć razy rozlegało się charakterystyczne BUM. Za czwartym rozległo się…
- Job twoju mać! Stiepan! – nie musiał znać rosyjskiego, by zrozumieć, że facet klnie na cały świat.
Wykorzystali moment. Trzech z jego kolegów wychyliło się, od razu kładąc na dość mały obszar ogień przygniatający krótkimi seriami. Wbrew pozorom, to bardzo proste, wystarczy odpowiedni huk i zgranie. Pozostali wykorzystali szansę wchodząc do pomieszczenia.
Nietrudno było zlokalizować pozycję Rosjan, były to jedyne skrzynie i betonowe elementy budowlane („Jakim cudem jeszcze tego, przez trzydzieści lat, nie rozkradli?”) za którymi można było się ukryć.