Kendes obwiesił się mieczem, łuk włożył w sajdak, do kieszeni włożył butelkę wina i ruszył przed siebie, przez miasto. Było atunus, rozkwitnięte w pełni, szarym niebem i zimnym wiatrem panoszące się ponad stolicą królestwa Valfden. Drzewa i krzewy na skwerach i parkach straciły swój zielony kolor, przemieniły się w żółć, czerwień, pomarańcz i fiolet, znacząc gęstym kobiercem ulice i rynsztoki. Ludzie i nieludzie przemykali w różnych kierunkach, próbując osłonić się od wiatru i panującej atmosfery, jak najszybciej dotrzeć do swoich destynacji. Jaszczur był ciepłolubny, niemalże z definicji swojego gatunku, dlatego też taka pogoda i aura nie sprawiały, że uśmiech samoczynnie pojawiał się na jego gadzim pysku. Szpiczaste zęby odsłonięte do zachmurzonego nieba zdawały się jednak przeczyć biologii, gdy Kendes, wychowany w plemieniu ÂŚniącego Ognia, kroczył raźno przed siebie.
Wyszedł przez jedną z bram na wschodzie miasta, jak można się spodziewać, na pewno nie bramę Główną, jak sam ją w myślach nazwał, gdyż Efehidon bram w murach miejskich miał zapewne kilkadziesiąt. Miasto takich rozmiarów nie mogło sobie pozwolić, by wszyscy jego mieszkańcy i przyjezdni gnieździli się w wąskim gardle czterech czy dziesięciu przejść. Szlak, którym Kendes podążył, faktycznie, był udeptanym, wyjeżdżonym, stałym gościńcem, prowadzącym prosto do stolicy ze wschodu. Szlak ten, pokonując dwoma mostami jedną z bliźniaczych wielkich rzek centrum wyspy, prowadził na wschód, zakręcając po kilkudziesięciu milach na południe. Kierował się nad wybrzeże, by dotrzeć do Atusel. Dopiero tam, w niedalekiej odległości od portowego kwiatu Valfden, odbijał odnogą w stroną Raschet i dalej na zachód.
Szlak ten, mniejszą arterią, nieco mniej uczęszczaną, jednak równie dobrze strzeżoną i zadbaną, kierował się w pewnym momencie nie na południe, lecz na północ. Dużo dłużej prowadził na wschód niż korytarz na Atusel, bardziej stanowczo biorąc zwrot, niemalże o dziewięćdziesiąt stopni. Wkraczał na tereny hrabstwa Maer, byłej strefy wpływów barona Funerisa Venatio, gdy ten jeszcze nie zmienił się w anioła i nie zaczął podróżować między światami.
Kendes powziął sobie za cel Yserę, niewielką miejscowość w dystrykcie Kadev, gminie Utamin. Leżała ona niedaleko morskiego brzegu, można by rzec, że o rzut beretem. Patrząc pobieżnie na mapę prowincji królestwa, można było śmiało oszacować, że wioska ta leżała około dwieście pięćdziesiąt kilometrów od Efehidonu, idąc najbardziej uczęszczanymi i wydeptanymi drogami. Główny szlak mienił się świetną trasą, by dotrzeć do upragnionego miejsca. Jaszczur wyruszył jednak z domu godzinami wieczornymi, które w czasie atunus oznaczały, że dawno już zapadł zmrok. Nikt go nie niepokoił, gdy szedł ulicami miasta, jako że główne arterie były wcale bezpieczne i dobrze oświetlone. Udało mu się również wydostać przez bramę tuż przed jej zamknięciem, a że nikt go nie okrzyknął, Kendes wyruszył sam w podróż swojego życia.
Gdy zniknął już za podgrodziem i ostatnimi zabudowaniami przylegającymi do wielkiej, tętniącej życiem metropolii, wyszedł na szlak. Słońca nie było dawno na horyzoncie, księżyc chował się bojaźliwie za ciemnymi, kłębiącymi się nad głową chmurami. Wiatr zrywał się i cichł, drażniąc się ze wszystkimi, którzy byli akurat na szlaku. Z tymi, którzy mieli nieprzyjemność na tym szlaku się znaleźć. Większość z nich miała tę niewygodę i niepewność wkalkulowaną w biznes, którym się kierowali. Pojedyncze wozy, jeźdźcy i raczej naprawdę niewielu pieszych przechodniów opuszczało miasto w takich godzinach. Kendes był jednym z nich.
Szedł zrazu raźno i do przodu, przyjmując na osłonięte nędzną koszulą ciało smugi wiatru. Ten po dwóch godzinach zerwał się porządnie, pociągnął za sobą burzowe chmury, które gnały w stronę stolicy, od morza. Błysk rozjaśnił niebo, a grzmot gruchnął w uszy jaszczura kilka chwil później. Ptaki zerwały się z drzew, odleciały byle dalej. Chwilę później zaczęło padać. A lało, jakby niebo chciało utopić cały świat w swojej rozpaczy.
Jaszczur był kilka godzin marszu od stolicy, na gościńcu nie było nikogo oprócz niego. Była zapewne około trzecia, może czwarta godzina po północy. Wszystko, co Kendes miał przy sobie i na sobie było przemoknięte do ostatniej nitki, on sam zaczął słaniać się ze zmęczenia i warunków pogodowych. Nie wyglądało na to, by cokolwiek miało się w jego położeniu poprawić.